Nie fundujmy Polakom „ukojenia” – nawet jeśli bajdurzą, że chcieliby się położyć i wyciszyć. Leki przeciwbólowe? Tak, ale w dalszej kolejności. Najpierw nafaszerujmy ludzi Wkurwixem.
Trzeci raport z badań Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego to kolejna fascynująca fotografia, która współtworzy tomografię naszej aktualnej kondycji i mentalności. Jego autorzy są empirykami, wiernymi idei precyzyjnego obrazowania dominujących w danym momencie wyobrażeń społecznych. Empirykom nie brakuje realizmu, a ich diagnozom trafności. Gdy jednak ci realiści przystępują do wypisywania recept, popełniają błąd. Zalecają bowiem łagodzenie retoryki politycznej i uspokajanie nastrojów społecznych. Moim zdaniem skaże to lewicę na strzelanie kulą w płot – dlatego proponuję kontrreceptę. Zamiast pacyfikować, powinniśmy się wzajemnie podżegać.
Dajcie mi Wkurwix!
Sadura i Sierakowski mają rację, podkreślając, że lewica trwa dzisiaj w impasie. Poprzestaje na socjaldemokratycznym tradycjonalizmie, do znudzenia mantrując o usługach publicznych i umiarkowanej liberalizacji światopoglądowej państwa. Taki tradycjonalizm bywa dobry „na w miarę normalne czasy”. Nie sprawdza się natomiast w obliczu „dużego kryzysu bezpieczeństwa i zaufania”, który wynika z pandemii, wojny w Ukrainie oraz złej sytuacji ekonomicznej.
Z tego powodu ich zdaniem potrzeba nam „terapii” skutkującej „ukojeniem” (Sadura). Lewicy skoncentrowanej na uśmierzaniu lęków (Sierakowski).
Nie zgadzam się z tymi wnioskami. Uważam, że „kojenie” może być samobójcze, bo doprowadzi do apatii, a nam potrzeba wyborców zaangażowanych. Nie zmobilizujemy ich środkami uspokajającymi – efekt terapeutyczny może być zatem odwrotny od zamierzonego. Ponieważ prawica nie przestanie dokładać do pieca, więc jedyne, co osiągniemy, to uspokojenie, czyli pacyfikację lewicy. Jeśli naszprycujemy ją ostrożnością, nie powalczymy z kryzysami wywołanymi przez prawicę.
Możemy też utknąć w błędnym kole. Im bardziej kunktatorska będzie polityka lewicowa, tym groźniejsze staną się kryzysy, które z kolei będą pogłębiać słabość lewicy, zaostrzając tym samym ogólną gangrenę.
Nadpodaż trankwilizatorów pogorszy więc sprawę. Również dlatego, że jeden z kryzysów najbardziej dewastujących to szeroko pojęty kryzys opioidowy.
Nie przezwyciężymy go, unikając konfliktów. Musimy je raczej eskalować. Zamiast terapeutów przemawiających „w sposób opiekuńczy, spokojny” (Sierakowski) – potrzebujemy agentów zdolnych zaognić sytuację. Leki przeciwbólowe? Tak, ale w dalszej kolejności. Najpierw nafaszerujmy ludzi Wkurwixem.
Narkotyzujące błędne koło
W jakim celu się wkurwiać? Zanim odpowiem, odsłońmy istotę kryzysu opioidowego.
Dochodzi do niego wówczas, gdy słabnie efektywność kapitalistycznej farmakologii. To kryzys wiedzy, dzięki której kapitał dawkuje substancje pobudzające i znieczulające.
czytaj także
Są one stymulatorami nadmiarowej pracy. Dopingują do posłusznej produkcji „wartości dodatkowej”, czyli nadwyżki (materialnej, intelektualnej) nieopłaconej przez pracodawców.
Innymi słowy, kapitalizmowi potrzebna jest metamfetamina. Systemowy spid, który napędza masową harówkę. Sama amfa jednak nie wystarczy, trzeba dawkować ją razem z opiatami. Ponieważ gratyfikacja za harówkę jest zawsze minimalna (głodowa lub rozczarowująca) – wyzyskiwani cierpią na nędzę, nudę i niepokój. Dlatego trzeba im aplikować środki przeciwbólowe. Preparaty kojące cierpienia, a jednocześnie podtrzymujące stały popyt na spidy i uspokajacze.
Cały ten układ to narkotyzujące błędne koło. System wyciska z nas nadwyżkowe poty, dlatego zwiększamy dawki dragów. One z kolei są halucynogenne. Zapracowanych karmią iluzją, że trzeba jeszcze popracować, a wtedy nieszczęście zniknie. I tak kołowrotek się zamyka.
W takim właśnie układzie Marks doszedł do wniosku, że dragiem wzorcowym jest religia. To „opium ludu” – jeden z nawozów sztucznych, dzięki którym plenią się „urojone kwiaty, upiększające kajdany” (Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa). W systemie feudalnym zadaniem religii było bajanie: harujcie pokornie, nagroda czeka w niebie. System kapitalistyczny trybi nieco inaczej: harujcie tu i teraz, a doczekacie się premii w przyszłości.
Tryby jednak się zacinają, wyzyskiwane ciała i psychiki odmawiają posłuszeństwa, kryzys opioidowy ma zatem charakter psychosomatyczny. Ale jako taki tylko zaburza pracę błędnego koła – nie przerywa jej na amen. Szansa na rozwalenie kołowrotka pojawia się dopiero dzięki czerwonym kryzysom politycznym.
Oczywiście niełatwo je wywoływać. Trudność wynika stąd, że wpływ kryzysu nie ogranicza się do samego kapitalizmu. Upośledza też jego ofiary. Zaognienie sytuacji do czerwoności jest trudne, gdyż wyzyskiwani są uzależnieni od reżimowych psychotropów. Dlatego właśnie bywają podatni na propagandę reakcyjną. Sytuacja protorewolucyjna nie musi więc owocować rewolucją – może prowadzić do kontrrewolucji. Poucza o tym np. historia Niemiec przed Wiosną Ludów, gdzie doszło do restauracji, choć nie wybuchła jeszcze żadna rewolucja.
Lewica w takich okresach ma przechlapane. Nie powinna jednak propagować polityki drobnych kroczków, by wyjść z błędnego koła. Marksizm woli szukać sposobów na radykalizację totalną. Dlaczego? Bo „emancypacja od średniowiecza możliwa jest tylko jako jednoczesna emancypacja od częściowego przezwyciężenia średniowiecza”. Agenda lewicy musi być całościowa, zwłaszcza w trudnych warunkach. Po prostu – rewolucja nie ma sensu bez „rewolucji gruntownej” (Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa).
Diagnozy te dotyczą społeczeństw przedrewolucyjnych. Mimo to zachowują aktualność również tam, gdzie praca rewolucyjna została częściowo wykonana, ale jednym z jej skutków była rekonsolidacja kapitalizmu. System częściowo akceptuje progresywne zmiany – po to jednak, by włączyć je w kierat wyzysku zreformowanego. W nowych warunkach „optymalizuje” reformy na własną korzyść, jednocześnie szukając każdej możliwości ich odwrócenia.
Restart kieratu
Jedna z takich reaktywacji nastąpiła pod koniec lat 70. XX wieku w anglosaskim centrum. Ale najpierw był „historyczny kompromis”, czyli pakt o nieagresji, jaki stara i nowa lewica zawarły z kapitałem oraz konserwatyzmem.
Świat pracy odniósł wówczas dwie istotne korzyści. Po pierwsze, zlikwidowano dziewiętnastowieczną nędzę. Po drugie, przezwyciężono dwudziestowieczną nudę, jaka w latach 50. dewastowała psychicznie robotników przyspawanych do taśmy. W kapitalizmie zreformowanym można było zarobić na godne życie, nieźle się bawić, a czasem skutecznie protestować. Wszystko to jednak za wysoką cenę – za rezygnację z rewolucji.
Opłaciło się? Nie. Widmo gilotyny zniknęło; Czarne Pantery, Czerwone Brygady i RAF gryzły piach. Kontrkultura się uspokoiła; związki zawodowe skutecznie „ukojono”. A dzięki temu kapitał i konserwatyzm wzięły drugi oddech. Zaczęto przenosić produkcję na cywilizacyjne peryferie, a z peryferii importować gastarbeiterów. Zamiast presji rewolucyjnej rosła więc presja kapitału na dumping socjalny. Pompowano też propagandę nowej prawicy – stary bimber bełtający wrogość do „zasiłkowni” i kult „tradycyjnych wartości”.
Równia pochyła polityki tożsamości: od wielobarwnej klasy do klasistowskich oblężonych twierdz
czytaj także
Ciśnienie tej propagandy tworzyło sprzężenie zwrotne z procesem, który trwał od dłuższego czasu. Była to dezintegracja przemysłowego proletariatu, solidarnego, dobrze zorganizowanego w związkach zawodowych, w partiach lub wokół partii. I przynajmniej potencjalnie gotowego do skutecznej mobilizacji strajkowej oraz wyborczej. W wigilię narodzin neoliberalizmu psychopolityczna kondycja tej klasy gwałtownie słabła.
Równolegle wyłaniała się klasa nowa. Składali się na nią już nie tylko robotnicy fabryczni, lecz także technicy, inżynierowie, projektanci, pracownicy zatrudnieni w biurach i sektorach usługowych. Innymi słowy, wszyscy ci, którzy brali udział w produkowaniu oraz dystrybucji wartości dodatkowej – ale nie byli właścicielami środków produkcji.
Tuż przed narodzinami thatcheryzmu i reaganizmu Herbert Marcuse zapuścił sondę w głąb świadomości tej klasy.
Zdaniem Marcusego proletariusze, z których późny kapitalizm wyciska nadwyżki, wykształcają specyficzną „świadomość dodatkową” (surplus consciousness). Odzwierciedla ona nową presję ze strony kapitału oraz jego naturę. Ponieważ jest on rozproszony i zdeterytorializowany, trudny do przyszpilenia i rozszyfrowania – więc i charakter tej klasy robi się podobny. Wiedza nowego proletariatu o sobie i kapitalizmie okazuje się mglista. Coraz bardziej bezradna, zdemobilizowana. Stary proletariat rozbroił się sam, nowy cechuje się rosnącą bezbronnością. Oznacza to zwiększoną podatność na neoliberalną manipulację: rośnie robotniczy popyt na prawicowe dopalacze i opiaty.
Otumaniona wyobraźnia proletariacka jest zaorywana przez reakcyjną propagandę. Jeden ze skutków to poszatkowanie świadomości klasowej. W rezultacie kapitał dzieli i rządzi. Relatywnie uprzywilejowanych pracowników, którzy tyrają w cywilizacyjnych centrach, łatwo nastawić przeciw imigrantom z peryferii. Gęstnieją toksyczne afekty, poczucie winy i krzywdy.
Marcusemu wydaje się jasne, że w takim układzie dominująca tendencja będzie prawicowa. Nie ma tu miejsca na „walkę o obalenie dominującego reżimu”. Brak tlenu dla „radykalizmu, który zostałby wsparty przez masy”. Opozycja wobec korporacji słabnie jakościowo i ilościowo. Lewicę prześladuje pytanie: „czy transformację korporacjonizmu w faszyzm można jeszcze powstrzymać?” (The Reification of the Proletariat).
Kapitalizm paniczny
Aby lepiej zrozumieć problem faszyzacji w ponowoczesnym kieracie, przypomnijmy klasyczną diagnozę Franza Neumanna. Neumann był marksistowskim politologiem i prawnikiem, znanym głównie dzięki wnikliwym analizom nazizmu. W 1954 roku wygłosił proroczy wykład Angst und Politik na temat roli lęku w kapitalizmie późnonowoczesnym.
Jego zdaniem stabilność welfare state jest krucha. Poziom życia rośnie, ale wzrost będzie stale zagrożony zapaścią. Gdy oprócz samego lęku pojawi się zapaść realna, dodatkowo sprzężona z niewiedzą o rzeczywistych przyczynach kryzysu – lęk przekształci się w prześladowczą agresję. Masy zaczną popierać prawicowych populistów.
Funkcja tych ostatnich polega zawsze na odwracaniu uwagi od strukturalnych dysfunkcji kapitalizmu i kierowaniu agresji na obiekty zastępcze (elity, nierobów, dewiantów, mniejszości rasowe, etniczne, wyznaniowe…). Tak było wczoraj, tak będzie jutro. Słabujące państwo opiekuńcze stanie się wylęgarnią „regresywnych ruchów masowych” – a z wylęgarni zaczną wyskakiwać reakcyjni „cezarowie” (Angst und Politik).
Erbel: Bruno Latour zachęcał nas, żebyśmy przestali myśleć rozsądnie
czytaj także
Proroctwo ziściło się ćwierć wieku później. W drugiej połowie lat 70. masom jeszcze żyło się nieźle, ale sytuacja już zaczynała się pogarszać. Spadkowi siły nabywczej sekundował spadek woli poznawczej; ludzie nie chcieli rozumieć rzeczywistych przyczyn depresji ekonomicznej. Miało to skutki polityczne – masy wcale nie paliły się do rewolucji.
Nowy proletariat wolał nie ryzykować, bo miał już do stracenia więcej niż tylko kajdany. Dobrobyt był wprawdzie na kredyt, coraz bardziej lichwiarski, wciąż jednak lepszy od sowieckiego. Ale frustracje i fobie rosły, musiały się jakoś wyładować – wybrano więc kontrrewolucję.
Gdy z szamba wyskoczyli Thatcher z Reaganem, lud kupił ich populizm. Rozwalimy usługi publiczne, żeby nie karmić pasożytów (meneli i biurokratów). W zamian obniżymy podatki, więc w sumie się wzbogacicie. Skopiemy imigrantów; niech wiedzą, gdzie ich miejsce. Trzeba dosolić darmozjadom wysysającym krocie z socjalu, wkurwiającym feministkom i ćpunom. Zakazać „propagowania homoseksualizmu” (UK), tatuować chorych na AIDS (USA). Odbijemy Falklandy i wygramy gwiezdne wojny z ruskimi. Wiwat Dziki Zachód.
czytaj także
Skutki tego przewrotu były rozmaite. Jednym z najważniejszych okazała się jednak hegemonia kapitalizmu panicznego. Po dekadzie reaganizmu jego istotę zdiagnozowali Arthur Kroker, Marilouise Kroker i David Cook (KKC) w eseju Panic USA.
W postmodernistycznym imperium Dzikiego Zachodu dawny lęk zostaje zastąpiony właśnie paniką. Ona z kolei nie jest wyłącznie źródłem cierpień. Wywołuje też euforię, elektryzując w stylu kinematograficznym. Panikarzami są nałogowi konsumenci thrillerów, serwowanych przez popkulturę i politykę. To wyborcy, którzy kochają bać się i nienawidzić – uzależnieni od rollercoastera zmiennych nastrojów. Dlatego nowy western rozkręca się w scenografii, która jest hybrydą supermarketu, więzienia, burdelu, strzelnicy i wesołego miasteczka – na granicy między depresją i manią, trwogą i ekstazą.
Hybryda okazuje się „kwantowa”. Chodzi o to, że przeciwieństwa tworzące strukturę społeczną nie są odseparowane – nie leżą po przeciwnych stronach jakiejś wyraźnej granicy. Progresywizm po jednej stronie, fundamentalizm po drugiej? Tak było wczoraj. Dziś jeden może być symultanicznie drugim i odwrotnie. Kwantowość to jednoczesność, dzięki której sprzeczności nakładają się na siebie i przenikają wzajemnie. Niegdyś kot Schrödingera symbolizował potencjalność żywą i martwą jednocześnie – dzisiejszy Dziki Zachód bywa reakcyjny, a zarazem rewolucyjny.
Jaki kierunek ostatecznie wybierze? Niewykluczone, że decydować będą drobne skręty kwantów. Zrazu niewielkie zmiany w trajektoriach cząsteczek społeczno-politycznych mogą skutkować wywrotowymi odchyłami. W społeczeństwach panicznych kwantowa natura polityki to paradoksalne źródło nadziei dla rewolucyjnej lewicy. Nowy proletariat, z pozoru niewrażliwy na czerwone bodźce, może okazać się bardziej lewoskrętny, niż myślimy.
Afektariat i maszyny gniewu
Zamiast więc uspokajać sytuację, koić rzekomo przerażonych – trzeba podkręcać panikarzy. Sterować nimi tak, żeby skręcali do naszych przychodni, nastawni, dyspozytorni. Dostaną tam metadon w ramach odwyku od brunatnego kompotu. Hormony lewackiego wzrostu, anaboliki, zastrzyki dopingowe. Do kompletu Brintellix na deprechę i poprawę kumacji – a potem w bój o lepszy świat!
Ale kim mają być ci oni-nasi, nowa klasa pracująco-walcząca? Guy Standing nazywał ją prekariatem; Antonio Negri chciał inwestować w kognitariat. Obaj pod różnymi kątami opisywali właściwie ten sam podmiot, ponieważ neoliberalizm zatarł granicę między pracą materialną a intelektualną. Dziś jedna przechodzi w drugą symultanicznie.
Wcześniej zwracał na to uwagę Marcuse. Późny kapitalizm utrudnia ludziom rozwój potencjałów poznawczych – zarazem jednak tworzy technologie multimedialne, które ułatwiają dostęp do wiedzy i podnoszą jej poziom masowy (The Reification of the Proletariat).
Dlatego świadomość nowego proletariatu nie jest wyłącznie wysypiskiem, na którym będą żerować sami reakcjoniści. Prekaryzacja intelektu zbiorowego oznacza jego niestabilność – ale to właśnie dzięki destabilizacji, podminowującej system, możliwe są wybuchy olśnień poznawczych. A także progresywne przewroty polityczne.
Do programowania i performowania przewrotów potrzebne są odpowiednie afekty. I właściwa klasa społeczno-polityczna. Czyli afektariat.
Tutaj wkraczają do gry współcześni marksiści, inspirowani przez Guattariego i Deleuze’a. Gdy mówią o afektach, nie mają na myśli uczuć i emocji. Pierwsze są osobiste (przeżywane i wyrażane prywatnie), drugie społeczne (artykułowane publicznie). Kapitalizm łatwo je kontroluje. Jak? Reżimowa socjalizacja wszczepia reżimowe uczucia indywidualnym i zbiorowym podmiotom. Zarazem tresuje ludzi do wzajemnego dyscyplinowania się emocjami, które będą w kółko oliwić i odtwarzać reżim. W tym trybie kierat się zamyka.
Aby przerwać błędne koło, trzeba lewicowemu działaniu nadać charakter afektywny. W jaki sposób? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć A.T. Kingsmith w eseju We the Affectariat: Activism and Boredom In Anxious Capitalism (2018).
Afekty nie są uczuciami i emocjami. To kody psychosomatyczne oraz ideologiczne, które okazują się zdepersonalizowane i aspołeczne. Funkcjonują wszak poza kontrolą świadomości (jednostkowej, zbiorowej). Kodów można używać do zniewalania mas – albo przeciwnie, do stymulacji buntowników. Ponieważ afekt jest produktem technologicznym i często, raz uruchomiony, funkcjonuje samorzutnie – ma cechy maszyny.
O maszynie pisał w ten sposób Guattari, który następnie zainspirował Deleuze’a. Maszyną bywa zarówno odkrycie naukowe, jak nowy zestaw idei. Co ważne, maszyna to aparat wojenny, ponieważ nowe idee walczą ze starymi. Historia cywilizacji jest więc światową wojną maszyn. Aparaty rewolucyjne buntują się przeciw strukturom, które dominują dzięki maszynom kontrrewolucyjnym (Machine et Structure).
W tym kontekście A.T. Kingsmith twierdzi, że afektariat potrzebuje zmechanizowanej produkcji gniewu. Zniewalają nas bowiem afekty reakcyjne. Poczucie beznadziei wynikające z nędzy; nuda będąca produktem ogłupiającej pracy; panika rządząca na wysypiskach późnego kapitalizmu. Pacyfizm z nimi nie powalczy – szansę da tylko zmechanizowany wkurw.
Recepta dla Polaków
Spytacie: Co to wszystko ma wspólnego z ojczyzną?
Dużo, bo Polacy są dziś panikarzami. Pandemię przeżyliśmy w lęku, który stał się nieodróżnialny od beztroski (znaczna część populacji bardziej boi się szczepionki niż choroby). Wojna w Rosji przeraża nas, a jednocześnie podnieca – przeżywamy ją w dużym stopniu jak komiksowy horror. Życie codzienne na peryferiach jest nudne, więc newsy z frontu nie tylko straszą – można się także dzięki nim rozerwać. Rośnie lęk przed zagładą nuklearną, gdyby jednak Jankesi urządzili w Warszawie paradę wojskową, strach zmieniłby się w euforię.
Gdy zatem respondenci płaczą socjologom w mankiet, nie wierzmy łzom na biedne oczy. Ludzie powtarzają, że pandemia i wojna są straszne, bo tak zostali zaprogramowani przez dominujący reżim językowy. Innymi słowy, nie dysponują językiem, który pozwoliłby im zrozumieć oraz wyartykułować sprzeczności skompresowane w ich psychikach.
Tymczasem w społeczeństwie spektaklu to, co przerażające, nie tylko paraliżuje, lecz i pobudza. Dlatego oprócz melisy sprzedają się dopalacze. Na tej sprzeczności żerują dziś populiści, jutro natomiast mogłaby ją wykorzystać lewica. Gdyby czerwone maszyny przeprogramowały mental afektariatu – rewolucyjny radykalizm nabrałby seksapilu. Nie mimo, ale właśnie dlatego, że jest podniecająco wkurwiający. A czasem straszny.
Tu jeszcze raz wróćmy do Guattariego. W jego eseju o maszynach i strukturach pada znamienne stwierdzenie. W USA psychopolityczna struktura „czarnej społeczności” była tożsamością narzuconą przez „biały reżim” – zdezorganizowaną i bojaźliwą. Rewolucyjna maszyneria zmienia tę tożsamość – mobilizuje ją, organizuje i uzbraja w odwagę.
W dzisiejszej Polsce w podobnej sytuacji znajduje się lewica. Struktura jej wyobraźni jest spacyfikowana przez struktury prawicowe. A strach przed radykalizacją to jeden ze skutków tej pacyfikacji. Dlatego warto restartować maszynerie marksowskie. W ich pamięciach magazynujących znajdują się kody afektywne, które pomogłyby nam przezwyciężyć dzisiejsze poczucie niemocy.
Afekt źródłowy to czerwona przemoc. Musimy odzyskiwać idee prze-mocy, pojętej jako progresywna moc, która bezkompromisowo prze do przodu, wypierając ze społecznego imaginarium wyobrażenia prawicowe. Jedna z takich idei to „dyktatura proletariatu”. Proletariat, prekariat, kognitariat, afektariat nie mogą prosić o władzę – muszą o nią zawalczyć, a następnie sprawować ją asertywnie i nowatorsko.
czytaj także
W jakim celu? Po to, żeby – po drugie – wyzwolić masy z błędnego koła, jakim jest kierat przymusowej pracy najemnej. Lewica ma niszczyć machiny i struktury formatujące taką pracę. Chodzi o zniszczenie reżimu nędzy, nudy i paniki. Innymi słowy – po trzecie – o konstrukcję takiego społeczeństwa, w którym zasada harówki zostanie zastąpiona kluczową zasadą afektywną komunizmu: „każdemu według jego potrzeb” (Krytyka programu gotajskiego).
Warto jeszcze raz podkreślić, że maszyneria produkująca pragnienie zasady komunistycznej nie może być opiumowa. Musi ją zawsze napędzać impuls rewolucyjny. Stąd moja recepta. Nie fundujmy Polakom „ukojenia” – nawet jeśli bajdurzą, że chcieliby się położyć i wyciszyć.
Wywrotowa „przechadzka schizofrenika to lepszy model niż neurotyk leżący na kozetce”. Pół wieku temu Deleuze z Guattarim umieścili tę maksymę we wstępie do Anty-Edypa. Tu i teraz rozkodowałbym ją następująco. Każdy z nas powinien automatycznie rozszczepiać się na rój wszechstronnych jaźni. Cel? Multiplikacja wielozadaniowych agentów, którzy wyskakiwaliby z gabinetów, żeby podżegać w terenie. Chodzi o wielowymiarową, dobrze naspidowaną konfrontację z reżimem – w instytucjach i na ulicach. Na tym powinna polegać walka czerwonych intelektualistów. Moja, Sadury i Sierakowskiego, wasza i nasza.