Kraj, Weekend

Kto będzie kandydatem PiS na prezydenta? Oto scenariusz, przed którym drży Tusk

Lista nazwisk potencjalnych lokatorów pałacu prezydenckiego z nadania PiS dawno już przekroczyła 10 pozycji. Przyjrzyjmy się faworytom w tym wyścigu i zastanówmy, jak z tą klęską urodzaju mógłby sobie poradzić Jarosław Kaczyński.

W poniedziałek minie 10 lat, odkąd PiS ogłosił kandydaturę Andrzeja Dudy na prezydenta. Zapoczątkowana 11 listopada 2014 roku seria niefortunnych zdarzeń miała doczekać się kolejnego rozdziału w postaci ujawnienia kandydata, który powalczyłby o schedę po Dudzie, a zarazem mógł odebrać Tuskowi i ekipie możliwość jakichkolwiek działań, co premier zapewne chętnie by wykorzystał jako usprawiedliwienie dla kolejnych jałowych lat dryfowania i niedasizmu, znanych już z ponad 12-miesięcznej kohabitacji piętnastopaździernikowego premiera z pisowskim prezydentem.

Kaczyńskiego klęska urodzaju

Najprawdopodobniej na poznanie nazwiska pretendenta będziemy musieli jednak chwilę poczekać. Ponowne ogłaszanie kandydata na prezydenta 11 listopada według „Wprost” odradzać miał szef kancelarii Dudy, Marcin Mastalerek. PiS z pewnością nie chce też powtórzyć błędów tradycyjnie już wyrywającego się przed szereg Sławomira Mentzena, który kampanię rozpoczął pół roku przed innymi i już zaczyna finiszować, choć nie zna nazwiska ani jednego kontrkandydata – te w przypadku KO i Lewicy mają być ogłoszone dopiero w grudniu.

Mówi się, że PiS odpowie w okolicach 13 grudnia – być może nawiązując do ofiar reżimu Tuska z TVP, CBA i Funduszu Sprawiedliwości. Jednak być może najważniejszym powodem tej wystudiowanej opieszałości jest weryfikacja przywództwa Jarosława Kaczyńskiego na prawicy.

Definlandyzacja Polski. Czego dowiedzieliśmy się o „zdradzie dyplomatycznej” Macierewicza?

O ile dla Tuska wygrana kandydata PiS mogłaby oznaczać trzy lata spokoju i szykowania się na kolejny, tym razem już naprawdę ostateczny bój o Polskę, dla 75-letniego Kaczyńskiego obstawienie złego konia będzie wiązało się z ostatnimi latami politycznej kariery w głębokiej defensywie, gdzie obok fantazji o jakiejś formie konstytucyjnego przewrotu będzie zmuszony do walki o władzę we własnej partii.

Dlatego ostatnie miesiące nieco wycofany prezes PiS poświęcił na oglądanie taśm rekrutacyjnych nadesłanych przez kandydatów i z pewnością musiał doznać szoku, uświadamiając sobie, jak wiele postaci o prezydenckim formacie wychował pod swoim ojcowskim skrzydłem.

Również zwykli zjadacze chleba mogą z ekscytacją uczestniczyć w tych prawyborach, co chwila poznając nowe nazwiska na giełdzie kandydatów i współczując Kaczyńskiemu klęski urodzaju. Na dodatek triumf Donalda Trumpa w wyborach amerykańskich doprowadził do kolejnych przetasowań – wśród nowych pretendentów miało się znaleźć między innymi nazwisko towarzyszącego Trumpowi w chwili wyborczej ekstazy Michała Rachonia.

Lista potencjalnych następców aktualnego władcy Polaków przekroczyła już dawno 10 osób, a splot wydarzeń sprawia, że istnieje być może tylko jeden sposób na sprawiedliwe wyłonienie zwycięzcy, który musiałby wprowadzić popłoch w sztabie nieznanego jeszcze, choć już wyraźnie prowadzącego kandydata KO.

To przedwyboczy pisowski reality show.

Pan nie wiesz, kim ja jestem

Mimo ich niewątpliwych zasług dla polskiej państwowości problemem wielu kandydatów pojawiających się w prasowych doniesieniach jest to, że słysząc o takim Lucjuszu Nadbereżnym czy Marcinie Przydaczu, niewdzięczny naród nie bardzo zdaje sobie sprawę, kto zacz. Tę wadę można przekuć w sukces, nadając show tytuł „Pan nie wiesz, kim ja jestem!”, dowcipnie nawiązujący do frazy, którą służby mundurowe regularnie słyszą od pijanych Polaków, którzy wdrapali się na poziom statusu politycznego wykraczający poza zasiadanie w trójce klasowej.

Traczyk: Sporo się musi zmienić, by zostało tak, jak jest [rozmowa]

Wykorzystanie gościnnego studia Telewizji Republika czy nawet Kanału Zero mogłoby nie wystarczyć do walki o wyborców nieprzekonanych, dlatego 10 kandydatów wyłonionych na podstawie wewnętrznych sondaży powinno zamknąć się w czymś na wzór domu Wielkiego Brata (który przecież już w XXI wieku zapewniał polskiej polityce zastrzyk świeżej krwi). Program mógłby wystartować 11 listopada i potrwać do 13 grudnia, co byłoby symbolicznym maratonem, a nawet jeśli bieżące obowiązki nie pozwoliłyby politykom na miesięczną izolację przez 24 godziny na dobę, to wystarczyłyby dwie godziny dziennie na planie, które przybliżyłyby masom ofertę, jaką przygotowała dla nich niesamowita ekipa Prawa i Sprawiedliwości.

Format programu nie powinien skupiać się tylko na bezwzględnej rywalizacji – kandydaci musieliby umieć też ze sobą współpracować, np. nagrywając wspólne piosenki, gotując zaskakujące dania, szukając agenta albo opracowując zabawne pranki. Umiejętność tworzenia nieoczywistych koalicji połączona z darem wbicia politycznemu partnerowi noża w plecy w odpowiednim momencie to z pewnością zestaw cech, którym musi charakteryzować się przywódca na trudne czasy. Być może warto byłoby zastosować formułę bardziej otwartą (albo, nawiązując do Miłosza, bardziej pojemną), np. zaprzęgając kandydatów do pracy w barze i pokazując ich zrozumienie dla codzienności zwykłych ludzi pracy.

10 gniewnych mężczyzn

Skoro format mamy już z głowy, czas na szybkie przyjrzenie się poszczególnym bohaterom. Jakub Majmurek w swojej analizie wyników wyborów w USA sugeruje, że działają na korzyść tych polityków, których można uznać za „Trumpa w domu” – ostentacyjnych, wulgarnych, samolubnych, mobilizujących twardy seksistowski elektorat, najlepiej ze spektakularnymi aferami albo wyrokami na koncie, ale mimo to pozostających na wolności – o co nie zawsze łatwo.

Pierwszym, który przychodzi do głowy naszemu publicyście, jest Przemysław Czarnek – od wielu miesięcy wskazywany jako jeden z faworytów w pisowskim wyścigu.

W 2023 roku nazwisko Czarnka powracało przede wszystkim w kontekście afery Willa Plus, ale również w Ministerstwie Edukacji polityk nie zasypiał gruszek w popiele. W fenomenalnym cyklu tekstów o kanonie lektur szkolnych dla „Książek. Magazynu do czytania” Jacek Podsiadło konsekwentnie nazywa Czarnka „panem Birarą”, w nawiązaniu do książki zwolennika polowań Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego Słoń Birara, poruszającej opowieści o „uczuciu zrodzonym na linii słoń–człowiek”. Za kandydaturą profesora Czarnka przemawia więc nie tylko pożądana aferalna przeszłość, ale też nieoczywista na prawicy, ale bliska sercu Jarosława Kaczyńskiego kwestia dobrostanu zwierząt.

Siegień: Przeciwko fikcji, czyli o co powinniśmy pytać Tuska

Nie wiadomo jednak, czy to wystarczy, bo po zwycięstwie Trumpa w PiS zapanowała absolutna mania na punkcie okazywania miłości nowo wybranemu liderowi obcego mocarstwa. Posłowie w ławach sejmowych skandowali w środę nazwisko Trumpa, a intelektualne zaplecze partii z Mariuszem Goskiem, Dariuszem Mateckim i Łukaszem Mejzą na czele paradowało w czerwonych czapkach z nadrukiem „Make America Great Again”. I choć Mejza, z doświadczeniem w fundraisingu nieoglądającym się na moralne koszta, ma wszelkie predyspozycje do bycia lubianym przez Polaków tak samo jak Czarnek, to w kręgach Jarosława Kaczyńskiego wzmożenie polskich trumpistów zostało odebrane jako „wiocha i dziecinada”.

Dlatego niezbędną przeciwwagą dla uzupełnianego przez obecnego na jednym z ostatnich przedwyborczych wieców Trumpa Dominika Tarczyńskiego koła trumpistów, którzy mogliby być odpowiednikiem „sękocińskich DJ-ów” – Klaudiusza Ševkovicia, Sebastiana Florka i Gulczasa – na czasy schyłku, jest kolejny faworyt w pisowskim sparingu, Karol Nawrocki.

Prezes IPN idzie jak burza. W najmniejszym stopniu nie zaszkodziły mu choćby rewelacje Piotra Głuchowskiego z „Gazety Wyborczej”. Bez uszczerbku na wizerunku zniósł też liczne zarzuty formułowane przez byłego kierownika Muzeum Westerplatte, Mariusza Wójtowicza-Podhorskiego, który oskarżył go m.in. o mobbing.

Żukowska: Wyborcy Lewicy są zadowoleni z rządu [rozmowa]

Dzięki rozmowie z Wójtowiczem-Podhorskim dla Wirtualnej Polski nie tylko poznajemy zarzuty wobec szefa IPN, ale też możemy docenić intelektualny koloryt, charakteryzujący bratobójczą batalię o władzę w prawicowych szeregach.

Według Wójtowicza-Podhorskiego „Nawrocki jako dzwonek w telefonie miał ustawioną melodię z serialu House of Cards. I gdy aparat dzwonił, zanim odebrał, z lubością słuchał melodii”. Nawrocki miał też planować zorganizowanie meczu bokserskiego ze swoim udziałem. Zresztą warto zajrzeć do rewelacji historyka również dla scen z rysującym smoki ministrem Glińskim i innych perypetii strategów polskiej polityki historycznej. Frank Underwood na pewno byłby pod wrażeniem.

A co z tym mobbingiem? Otóż Nawrocki oskarżył Wójtowicza-Podhorskiego o bezczeszczenie zwłok bohaterów Westerplatte, których miał po złości zakopać już po ich odkryciu, żeby Nawrocki w międzyczasie wyjechał na urlop, a Wójtowicz mógł ogłosić mediom sukces pod nieobecność pryncypała, którego dzięki temu miałby ominąć prestiż wiekopomnego znaleziska. Innymi słowy, na prawicy mają jakiś inny mobbing – i nawet do dyskusji na ten temat muszą zaprzęgać bohaterów Września, żołnierzy wyklętych i innych mniej lub bardziej szacownych nieboszczyków.

W zgodzie z tymi pryncypiami i powagą urzędu, do którego miałby aspirować, Nawrocki odpowiedział dyplomatycznie i precyzyjnie, zarzucając Wójtowiczowi-Podhorskiemu, że w swojej książce szkaluje majora Henryka Sucharskiego, który miał rzekomo nabawić się kiły z powodu słabości do swojego adiudanta Józefa Kity. Nic nie może wstrząsnąć fanatykami żołnierzy wyklętych bardziej niż zarzut złamania homofobicznej omerty.

Polska Konfederacka. Opowieść z dreszczykiem

Trójcę wyraźnych – jeśli wierzyć doniesieniom medialnym – faworytów zamyka Tobiasz Bocheński, europarlamentarzysta i doktor nauk. Chyba największą jego zaletą w kontekście walki o ucho prezesa jest to, że jest furtką do zagrywki à la Duda 2.0, bowiem trudno znaleźć na niego haki. Nikogo nie obchodzi, nikomu nie grozi, ze śmietanką towarzyską swojego miasta i własnym zapleczem politycznym na czele.

Wady? Podobnie jak w przypadku hipotetycznych kandydatur Magdaleny Biejat czy Patryka Jakiego, dysponujemy bardzo precyzyjną symulacją tego, jak Bocheński mógłby wypaść w starciu z najbardziej prawdopodobnym kandydatem KO. I nawet jeśli, jak mówi mądrość ludowa, „Warszawa to nie cała Polska”, trudno spodziewać się, by profesorski syn z Łodzi, z głową zawieszoną w chmurach „republikańsko-liberalnej syntezy”, której poświęcił doktorat, porwał znienacka szczególnie ważną dla PiS w tych wyborach „prowincję”.

Czarne konie

Dynamika reality show rządzi się jednak swoimi prawami i program nie gwarantowałby dobrej zabawy masom, gdyby obok charyzmatycznych pewniaków w rywalizacji nie wzięło udziału kilku obiecujących underdogów. Jak poinformowało wczoraj „Do Rzeczy”, powołując się na ustalenia Salonu24, jednym z nich mógłby być wspomniany już Michał Rachoń.

Inaczej niż większość kandydatów, wirtualną kampanię były dziennikarz TVP miał zacząć nie od zbierania funduszy na kampanię, a wyrzucenia 700 tys. zł na kaucję dla rozmodlonych współpracowniczek księdza salcesoniarza. Piękny gest, jednak jak zauważa tygodnik, przeprowadzenie wywiadu z Trumpem czy potężne zaplecze medialne w osobie Tomasza Sakiewicza to jedno – problemem jest to, że obecny dyrektor programowy Telewizji Republika cieszy się najmniejszym zaufaniem Polaków ze wszystkich dziennikarzy zajmujących się tematyką polityczną.

Markiewka: Rok w rządzie i w opozycji. Gdzie jest miejsce dla lewicy?

Dziesiątkę – a przy dobrych wiatrach może i dwunastkę – mogliby uzupełniać powracający w różnych wrzutkach i konfiguracjach nestorzy i debiutanci, tacy jak prezydent Stalowej Woli Lucjusz Nadbereżny, cieszący się podobną rozpoznawalnością i estymą poseł Marcin Przydacz, przewodniczący Mariusz Błaszczak, który w ostatnich dniach błysnął wypowiedzią o tym, że w przypadku wygranej Trumpa rząd Tuska powinien podać się do dymisji, czy Oskar Szafarowicz, który mógłby wybadać, czy proponowane przez najmłodszą prawicę modele męskości i polityczności rezonują wśród dwudziestolatków.

Ostatnią bigbrotherową frakcję mogliby tworzyć kandydaci eksperccy – złote dzieci trzydziestoletniego pochodu prawicy przez polskie instytucje, konserwatywni mieszczanie w rodzaju Marka Magierowskiego czy innych bohaterów służby cywilnej i „Teologii Politycznej”, którzy mieliby stanowić coś w rodzaju konkurencji dla ewentualnej kandydatury Radosława Sikorskiego.

Z pewnością byłaby to dobra informacja dla Sławomira Mentzena, dziś panikującego z powodu popularności Krzysztofa Bosaka i własnego falstartu – mając do wyboru głównie nudnych konserwoli, wielu mogłoby zdecydować się przerzucić głos na relatywnie rozrywkowego konfederatę.

Prawybory w męskiej szatni

Nie da się ukryć, że zamknięcie tak różnorodnych i barwnych postaci na niewielkiej przestrzeni (np. w Muzeum Historii Polski, przeciwwadze dla barbarzyńskiego MSN-owskiego kloca) mogłoby okazać się dla przynajmniej części z nich trampoliną do prawdziwej kariery, tak jak Wybraniec zmienił trajektorię losów 47. prezydenta USA. Prawyborczy pisowski show miałby pewne mankamenty, które jednak – jeśli wierzyć prezesowi PiS – dla prawicowej, wiejskiej publiczności nie stanowiłyby problemu.

Wójcik: Kondominium bankowo-deweloperskie pod zarządem pisowsko-peowskim

Nie będzie bowiem w programie miejsca dla nowej Manueli Michalak – nie przypadkiem w stawce brakuje kobiet, choć czytelnicy i czytelniczki tak stare jak ja z pewnością pamiętają te zamierzchłe przedpandemiczne czasy, kiedy była premierka Beata Szydło zdobywała ponad pół miliona głosów w eurowyborach i biła na głowę wszystkie osoby konkurenckie w Polsce niezależnie od płci. Ktoś musiał donieść na Beatę Sz., bo choć nie wiadomo, czym podpadła prezesowi Kaczyńskiemu, to ten wyraził się jasno – Szydło nie znajdowała się nawet na długiej liście potencjalnych kandydatów, bo według badań prowadzonych na prowincji kobieta na czele państwa w czasie wojennym to strzał w stopę.

Być może Szydło straciła w oczach partyjnej braci za sprawą skandalu obyczajowego rodem już nawet nie tyle z czasów sanacyjnych, ile z XIX wieku – jej szkolony na księdza syn wypowiedział niebiański kontrakt i zrzucił sutannę, a chwilę później dostał od Daniela Obajtka robotę w branży foliarskiej. To, że politycy każdej opcji uwielbiają zdejmować z siebie wszelką odpowiedzialność, raz na jakiś czas przypominając sobie o gustach i potrzebach wyimaginowanego ludu (klasy ludowej, prowincji, masy, suwerena), wokół którego trzeba chodzić na palcach, to tylko post scriptum dla tej intrygującej niedoszłej kandydatury.

Spin doktorzy PiS, zapatrzeni w amerykańskie trendy jak młodzi polscy traperzy, z pewnością zamierzają skopiować kilka rozwiązań z USA, gdzie zwycięstwo Trumpowi zapewnili przede wszystkim mężczyźni. Dla kobiet Trump miał ofertę zaopiekowania się nimi, czy im się to podoba, czy nie – co w kontekście ciągnącej się za politykiem od 50 lat łatki seksualnego predatora brzmiało jak groźba, ale nie przeszkodziło większości dumnych amerykańskich białych kobiet „wybrać mądrze”. Dlatego i my skazani jesteśmy na oglądanie show w formacie spotkania chłopów w średnim wieku w męskiej szatni, wykrwawiających się w walce m.in. o co drugiego mężczyznę poniżej czterdziestki, który deklaruje chęć głosowania na Konfederację.

Ukryty kryzys władzy [nowy raport Sierakowskiego i Sadury]

Nie oszukujmy się – będą ofiary, i to nie tylko wśród skazanych na oczu kąpiel widzów – przedsmak widzieliśmy już wielokrotnie, między innymi dzięki Dominikowi Tarczyńskiemu, zaczepiającemu turystki i pytającemu z rasistowskim samozadowoleniem o to, czy terroryzują je osoby z innych krajów. Jednak Kaczyńskiemu i PiS świadomość wyzwań, jakie przed populistami stawia dzisiejsza tiktokowo-iksowa idiokracja, może podyktować wdrożenie scenariusza reality show na wzór amerykański, a sztabowcy kandydatów koalicyjnych muszą mieć się na baczności – game changer wisi w powietrzu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Łachecki
Łukasz Łachecki
Redaktor prowadzący, publicysta Krytyki Politycznej
Zamknij