Sporo dobrych ludzi zapaliło się do idei organizowania referendum w sprawie aborcji. Mają też swoje dobre powody. Mówią: niech zdecydują obywatelki i obywatele, koniec z dyktatem politycznego establishmentu! Jest jednak kilka zdecydowanie lepszych argumentów, żeby pomysł referendum uznać za szkodliwy. Komentarz Macieja Gduli.
Zwolennicy referendum mówią tak, jakby nie obowiązywała ich konstytucja i ograniczenia ustawowe. Zachowują się jak niewinni dzikusi demokracji. Chcą, żeby zagłosowali ludzie i w swoich sumieniach raz na zawsze rozstrzygnęli kwestię aborcji.
Jednak według zapisów konstytucji referendum ogólnokrajowe może ogłosić albo Sejm większością głosów, albo Prezydent RP za zgodą Senatu. To dwie dostępne opcje i nie ma innych.
To w tych instytucjach ostatecznie rozstrzyga się także, jakie pytania zostaną w takim referendum zadane. Jeśli treść referendum formułowałby Sejm zdominowany przez posłów i posłanki prawicy, to jest duża szansa, że odpowiadalibyśmy na przykład na pytanie: „Czy jesteś za kompromisowym rozwiązaniem chroniącym niepełnosprawne dzieci nienarodzone”.
Nie wiem jak Państwo, ale ja nie miałbym w ogóle ochoty brać udziału w takim głosowaniu.
Nieważne, kto głosuje. Ważne, kto zadaje pytania
O tym, jak sposób zadawania pytań wpływa na rezultaty, przekonują wyniki badań sondażowych. Gdy pytanie dotyczy poparcia „aborcji na życzenie”, wyraża je około 25 proc. badanych. Gdy spytamy o poparcie dla rozwiązania, gdy to kobieta podejmuje decyzję o przerwaniu ciąży, tak jak dzieje się to w innych krajach Europy, nagle zwolenników prawa do aborcji jest 70 proc.
Zwolennicy referendum odpowiadają na to, że najlepsze możliwe pytania ustalimy sobie w jakiejś debacie społecznej. I tu pojawia się kolejny problem, który możemy rozważyć, abstrahując na chwilę od konstytucyjnych ograniczeń.
Kto miałby brać udział w takich negocjacjach? Na pewno nie zwolennicy zaostrzenia prawa antyaborcyjnego. Oni są zadowoleni z wyroku TK i chcą jego publikacji. Jest ich od 7 do 15 proc. Na pewno w dyskusjach nie będą też brać udziału zwolennicy liberalizacji. Jest ich od 20 do 30 proc. Uważają, że prawo do aborcji jest rodzajem prawa podstawowego. Jak ktoś tego nie rozumie, niech zapyta katolików, czy chcieliby referendum nad zakazem kultu religijnego.
To pokazuje, że plan uspokojenia sytuacji przez rozstrzygnięcie jej w drodze referendum jest kompletnie oderwany od rzeczywistości. Zacznie się wielki spór o to, kto narzuca pytania w referendum i jakim prawem to robi.
Nie ma takiej społecznej rady, komitetów konsultacyjnych, kółek dyskusyjnych, które mogłyby zaproponować coś powszechnie akceptowalnego. Jeśli zwolennikom referendum wydaje się, że są w większości, to warto zerknąć do badań. Obecnie za referendum opowiada się tylko 25 proc. badanych (SW Research 3–4.11.2020).
Ta skromna liczba każe wrócić do konstytucji. Jeśli w referendum zagłosuje 25 proc. Polek i Polaków (a byłby to fenomenalny wynik, w 2015 w referendum wzięło udział 8 proc. uprawnionych), ich głos nie będzie miał innego znaczenia niż to, że wyrazili oni swoją opinię. Wynik głosowania referendalnego jest bowiem na mocy ustawy zasadniczej wiążący tylko w sytuacji, gdy weźmie w nim udział ponad 50 proc. uprawnionych do głosowania.
To przykre, ale w Polsce stronie, która może przegrać w referendum, opłaca się jego zbojkotowanie. A w kwestii aborcji takich stron na dziś jest przynajmniej trzy: zwolennicy zaostrzenia, liberalizacji oraz kompromisu. Nie ma więc sytuacji pół na pół.
czytaj także
Demokracja jako przekonywanie
Co w takim razie proponujecie? – pytają urażeni zwolennicy referendum. Otóż proponujemy działanie na rzecz społecznej zmiany.
Strajk Kobiet – ruch demokratyczny, obywatelski i daleki od establishmentu – zainicjował zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem ustawy dopuszczającej przerywanie ciąży do 12. tygodnia. Przekonujmy do tego rozwiązania, rozmawiajmy z umiarkowanymi, zachęcajmy polityków i polityczki ugrupowań centrowych do tego, żeby przyłączyli się do kampanii liberalizacji.
czytaj także
O tym, że zmiana jest możliwa, świadczy niedawna rezolucja Parlamentu UE w sprawie antyaborcyjnego wyroku polskiego Trybunału Konstytucyjnego. Po dłuższych negocjacjach większość niepisowskich deputowanych poparła progresywne rozwiązania.
Lepiej posuwać się powoli, ale w dobrym kierunku, niż organizować referendum, które tylko pogłębi podziały i nie przyniesie żadnych wiążących rozstrzygnięć.