Jakub Chabik przeciwstawia studentów dużych uniwersytetów uczniom szkół zawodowych. Tyle że to fałszywa opozycja – rozwój szkolnictwa zawodowego nie wyklucza wsparcia socjalnego dla studentów. A małomiasteczkowe elity bywają gorsze niż te wielkomiejskie.
Jakub Chabik w swoim tekście Szkoły ludowe zamiast elitarnych akademików próbuje stworzyć opozycję między studentami uniwersytetów z dużych miast, a ich rówieśnikami z prowincji kształcącymi się w szkołach zawodowych. Nie rozumiem do końca, czemu ten podział ma służyć. Dlaczego do jego konstruowania mieszać lewicową retorykę? Ten rodzaj antagonizowania służy jedynie prawicy, która, notabene, robi to samo szybciej i lepiej. W rzeczywistości rozwój szkolnictwa zawodowego w żaden sposób nie koliduje z zapewnieniem studentom dużych uczelni sensownych warunków socjalnych.
czytaj także
Czy szkoły techniczne średnie i zawodowe mogłyby działać lepiej? Zdecydowanie tak. Obecnie kształcenie zawodowe w wielu aspektach jest kompletnie niedostosowane do realiów technologicznych i rynku pracy. Wystarczy zajrzeć do dowolnego warsztatu samochodowego i zapytać, który z mechaników skończył technikum albo zawodówkę mechaniczną. Jako że jestem częstym gościem takich miejsc, spieszę z odpowiedzią – jeden na dziesięciu. Zwykle nie jest to najlepszy fachowiec na zakładzie, chyba że jest w wieku 60+. Reszta kształci się sama poprzez szkolenia, materiały z internetu i podglądając kolegów. To potężna wyrwa edukacyjna, nad którą nikt specjalnie się nie pochyla. Ta część systemu edukacyjnego wymaga głębokiej zmiany, do której nikt z decydentów specjalnie się nie spieszy. Jeśli taka reforma zostanie wdrożona, na pewno nie odbędzie się to kosztem studentów publicznych uczelni, bo te tematy po prostu się nie łączą.
Podobnie nie jestem w stanie zgodzić się z nad wyraz optymistyczną oceną uczelni prywatnych, które, jak pisze autor „kształcą w kierunkach, po których w ich regionie czekają miejsca pracy”. Otóż zdecydowana większość uczelni prywatnych nie prowadzi już studiów dziennych lub prowadzi je w szczątkowym zakresie. Przeciętna uczelnia prywatna oferuje spory zestaw studiów podyplomowych, zwykle zdalnych, gdzie uczą ludzie nie poddani żadnej weryfikacji. Otwórzcie stronę internetową dowolnej uczelni prywatnej. Jeśli to nie będzie jedna z tych topowych (Koźmiński, SWPS, Collegium Civitas) to gwarantuję, że w 90 proc. przypadków nie znajdziecie na niej zakładki „kadra”.
Doskonale prosperują za to studia zaoczne, również te prowadzone częściowo lub całkowicie zdalnie, gdzie hurtowo wydaje się dyplomy aktualnie popularnych kierunków. Hitem tej branży są studia psychologiczne, gdzie przyrost studentów od 2019 roku wyniósł blisko 140 proc. Przypomnę tylko, że psychologia była „najlepszym produktem” oferowanym przez sławne Collegium Humanum. Przyrostowi studentów, głównie na uczelniach niepublicznych nie towarzyszy jakaś wielka fala nowych wykwalifikowanych wykładowców z tej dziedziny. Czyli zwykle wiedzę starają się przekazywać w systemie zdalnym ludzie nie zajmujący się na co dzień akademicko psychologią.
Czy ktoś nad tym czuwa? Owszem, Polska Komisja Akredytacyjna (PAKA), która negatywnie opiniuje prawie połowę wniosków o otwarcie nowych kierunków z tej dziedziny. Jednak to tylko opinia – organ wydający decyzję nie jest związany jej konkluzją i nowe kierunki otwierają się bez większych przeszkód. Po wydaniu zgody na otwarcie kierunku omijanie obowiązkowej raz na 5 lat wizytacji PAKI jest banalnie proste. Dyplomy można wydawać bez większego stresu.
Podsumowując, uczelnie prywatne raczej nie są miejscem nauki wybieranym w pierwszej kolejności przez osoby uczciwie podchodzących do kariery zawodowej. Co nie znaczy, że nie ma popytu na oferowane przez nie dyplomy. Jest – i to całkiem spory. To raczej kwestia przekalkulowanego wyboru – przy obecnym niżu demograficznym dostanie się na studia na uczelni publicznej nie jest żadnym wyczynem, raczej formalnością.
I tu dochodzimy do kolejnego problemu, który nie został poruszony w tekście Jakuba Chabika. Uczelnie spoza wielkich ośrodków miejskich oferują niewiele wyższą jakość kształcenia niż te prywatne. Dzieje się tak z dwóch powodów – po pierwsze przez długi czas były perfekcyjnie zabezpieczone przed zatrudnianiem młodych doktorów z dużych uniwersytetów, którzy chętnie podjęliby pracę w mniejszym ośrodku, ale nie byli tam mile widziani. Mówię to z własnego doświadczenia rocznej pracy na prowincjonalnej politechnice.
Na tego rodzaju uczelniach dobór kadry dokonywany jest na zasadzie towarzyskiej. Przykłada się sporą uwagę, by nikt nowy nie próbował zawstydzać ambicjami czy osiągnięciami nieusuwalnych decydentów. W ten sposób zmarnowano wiele roczników młodych zdolnych badaczy, którzy, nie mogąc uzyskać zatrudniania na swoich macierzystych uczelniach, odbijali się od drzwi szkół z mniejszych ośrodków i finalnie kontynuowali prace poza systemem akademickim.
Kolejnym pominiętym przez Jakuba Chabika problemem są lokalne elity i mechanizmy ich reprodukcji. To one odpowiadają za rosnącą przepaść różnicę w poziomie nauczania akademickiego pomiędzy dużymi i mniejszymi ośrodkami akademickimi. Odpowiadają też za jakość dużej części lokalnych rynków pracy i szklane sufity, doświadczane przez osoby nieumocowane w lokalnych koteriach. Zamiast nieco mechanicznie pomstować na bańkę wielkomiejskich elit, warto przyjrzeć się elitom z mniejszych ośrodków.
Radykalny ruch studencki coraz skuteczniej walczy o przyszłość polskich uniwersytetów
czytaj także
Drugim problemem w robieniu wartościowej dydaktyki akademickiej poza dużymi ośrodkami jest system finansowania, który premiuje stare duże ośrodki. Uczelnia, na której pracuję, i gdzie od pięciu lat jestem prorektorem, jest dość młoda (liczy sobie piętnaście lat). Znajduje się w mieście, które nie jest liczącą się metropolią. Na jednego studenta otrzymujemy trochę ponad połowę tej kwoty, którą na studenta na tym samym kierunku otrzymuje najstarsza ze szkół artystycznych. Tego dystansu finansowego nie da się dogonić żadnym ministerialnym algorytmem za życia kogokolwiek z czytających ten tekst.
Dlatego, zamiast pomstować na studentów UW, UAM czy UJ jako na roszczeniowych przedstawicieli rzekomych elit, warto spojrzeć szerzej. Prawo do nauki przysługuje każdemu i każdej niezależnie od miejsca zamieszkania. To, że o wiele łatwiej to prawo realizować, jeśli urodziło się w rodzinie o wyższym kapitale kulturowym w dużym mieście, nie podlega dyskusji. Studentki i studenci, których sukces edukacyjny zależy od miejsca w akademiku i taniej stołówki, nie są potomkami elit. Ci mieszkają w prywatnych akademikach, gdzie ceny startują od 500 euro za miejsce lub w kupionych na okoliczność studiów mieszkaniach. Niespecjalnie obchodzi ich cena posiłku w wydziałowym bufecie.
Studenci to nie elita. Dlatego walka o akademiki ma sens [polemika z Chabikiem]
czytaj także
Protestujący to często osoby, które uciekły od dusznej, nepotycznej atmosfery i zabetonowanych układów towarzyskich panujących w małych i średnich miastach wiedząc, że nie są w stanie i nie chcą się w nie wpasować. Sam pochodzę ze Słupska — byłego miasta wojewódzkiego. Doskonale wiem, jak to wygląda. Całkiem sporo młodych ludzi nie widzi dla siebie miejsca w takich okolicznościach i chce studiować na uczelni, która ma do zaoferowania coś więcej niż bezpieczeństwo narodowe, zarządzanie czy administrację.
Dlaczego ich prawo do realizacji aspiracji edukacyjnych ma być negowane jako wspomaganie mechanizmu reprodukcji wielkomiejskich elit? Dlaczego podatki płacone przez nich i ich rodziny nie mogą pomóc w realizacji tych planów? Szukam sensownej odpowiedzi na te pytania od pierwszej lektury tekstu Jakuba Chabika. I ostatecznie jej nie znajduję.