Jak słyszę, że kogoś upokarzaliśmy i że powinniśmy przestać albo przeciwnie, upokarzaliśmy, bo ten ktoś na upokorzenie zasługiwał, to myślę sobie, że tracimy czas.
Stan na sobotę, 15 lipca 2017 r.: ustawy o KRS i sądach powszechnych przyjęte przez Sejm i Senat. Ustawa o Sądzie Najwyższym pewnie przejdzie już za chwilę. Przed nami przynajmniej wiele demonstracji w obronie niezależności sądownictwa. Frekwencja niepewna, oby była jak największa, choć nawet gdyby mobilizacja była tak wielka, jak podczas jesiennego Czarnego Protestu kobiet, to czy wtedy PiS ze swojej „reformy” trzeciej władzy się wycofa? Może tak, może nie, raczej mało prawdopodobne. Pewne jest to, że PiS może powstrzymać swoim wetem prezydent. Jeśli zechce. „Gdzie jest prezydent?!”, słychać bezradne pytania, choć wcześniej słychać było głównie śmiechy z marionetki Prezesa w Pałacu. Cóż, jak trwoga, to do Adriana.
czytaj także
„I po co upokarzaliście prezydenta, ośmieszaliście go w niezliczonych memach i przezwiskach” – pyta Agata Szczęśniak. Upokarzanie jest przeciwskuteczne, rodzi nienawiść, zamiast bronić resztek państwa prawa w Polsce, Duda będzie teraz chciał się odegrać. „Duda sam się upokarzał najlepiej, nazywaliśmy go marionetką, bo był marionetką, niech będzie wreszcie poważny, to nie będziemy się z niego śmiać” – odpowiada jej Agnieszka Wiśniewska. W pewnym sensie obie mają rację – ale nie ma to najmniejszego znaczenia.
czytaj także
Jak patrzę na popisy Michała Rachonia albo Ewy Bugały w TVP, to zawsze czuję mieszankę rozbawienia, oburzenia i zażenowania. Co właściwie sprawia, że ci ludzie – dziennikarze, ale też niezliczeni politycy i działacze prawicy, w tym także prezydent Duda – mówią, to co mówią, i robią, to co robią? To głupota, naiwność, cynizm, wyrachowanie? Jakieś polityczne kalkulacje, zawiłe strategie, które powinniśmy sprytnie przejrzeć? Ale przecież nie ma na to żadnej dobrej odpowiedzi. Nie mamy w to wglądu, mimo najlepszych chęci, bo moje/nasze wartości, hierarchie, wyniesienia i upokorzenia, genialne riposty i „samozaorania”, chwały i wstydy tworzą „po tamtej stronie” zupełnie inną mapę. Więc jak po raz kolejny słyszę, że kogoś upokarzaliśmy i że powinniśmy przestać i za to przeprosić – albo wprost przeciwnie, upokarzaliśmy, bo ten ktoś na upokorzenie zasługiwał, śmialiśmy się z niego, bo obiektywnie był śmieszny – to myślę sobie, że tracimy czas. I pielęgnujemy własną megalomanię.
Oczywiście znam wszystkie opowieści lewicowej, a teraz też tej bardziej „światłej” liberalnej strony o tym, jak upokarzanie zmieniło bieg historii w ostatnich dekadach. Że zawstydzaliśmy przegranych transformacji i oni w końcu wybrali PiS, a zerkają na ONR. Że nabijaliśmy się z ludu smoleńskiego, dlatego on brnął coraz głębiej w fantazję o trzech wybuchach na pokładzie. Że w Stanach demokraci odwrócili się plecami do klasy pracującej i wybrali latte z ludźmi z Wall Street, a teraz obudzili się w Ameryce Trumpa. Czytałam nawet wielostronicowe analizy tygodników opinii, że Duda robi to czy tamto, bo chce pokazać, że nie jest Adrianem z „Ucha Prezesa”. Bo czy może mu nie być wstyd, że tak go tam pokazują, skoro nas by to zawstydziło?
To nie w tym rzecz, że te diagnozy są po prostu nieprawdziwe; konkretne polityki i decyzje rodziły konkretne skutki w społeczeństwach, mogły zmieniać wyborcze preferencje, przemieszczać ludzi na politycznej scenie. Obelgi, krzywdzące etykiety, poniżanie ludzi – nie ma usprawiedliwienia dla tych, którzy ich używają. Chodzi o ten naddatek, o to przekonanie, że jacyś „oni” przeglądają się w naszych reakcjach, jak w lustrze. Że czekają na nasze pochwały albo zwijają się pod chłostą nagłówków i memów. Że jak nam się wydaje, że kogoś upokarzamy, to ten ktoś rzeczywiście – w swoim świecie relacji i zależności – jest upokorzony. Stoi za tym w sumie zabawne przekonanie, że to my – teraz bez władzy, bez sensownej opozycji nawet, bez pomysłów i energii – ostatecznie sterujemy całym tym światem.
Tymczasem z opowieści o własnej krzywdzie i uciszaniu przez „salon” prawicowi dziennikarze zrobili zasłonę dymną dla budowy swojego medialnego imperium. Szef pewnego bardziej „rozsądnego” konserwatywnego think tanku twierdzi, że trzeba zrozumieć polityków PiS-u, bo oni przez lata nie mieli dostępu do prestiżu, stypendiów, sfery wpływów, know-how i tzw. odpowiednich ludzi. Stąd teraz skuchy. Serio? Przypomina mi się powtarzana przez Żiżka anegdota o ogolonych osiłkach, którzy okładają kijami bejsbolowymi jakiegoś biednego człowieka. Gdy ktoś dramatycznie pyta, dlaczego to robią, odpowiadają ze smutną miną: bo rodzice w dzieciństwie tak źle ich traktowali…
Opowieści o kolejnych skrzywdzonych – ludzie, prawicy, wierzących w zamach smoleński… – to obiegowy żeton, którym każdy może sobie dowolnie pstrykać. Najchętniej pstrykamy nim sami w siebie, rozliczając się na Facebooku z odpowiednio pochylonej nad skrzywdzonymi lewicowej wrażliwości. Przestańcie się wreszcie śmiać z tych albo tamtych, to na pewno wygramy wybory. Frakcja tych, którym wstyd, walczy z frakcją tych, którym nie wstyd. Widzimy, że to nie działa, nikogo to nie obchodzi, ale i tak w to gramy. Teraz można o Dudę.