Decyzja Donalda Tuska, który we wtorek ogłosił, że nie kandyduje w wyborach prezydenckich w przyszłym roku, odkrywa kolejną kartę w układającym się na naszych oczach prezydenckim pasjansie. Wiele kart ciągle pozostaje jednak zakrytych. A stawka tych wyborów jest być może najwyższa od 1990 roku. Komentarz Jakuba Majmurka.
Co wiemy dziś na pewno? Tylko to, że kandydatem PiS będzie Andrzej Duda, że start zapowiada Władysław Kosiniak-Kamysz i że do wyborów prezydenckich około 7 miesięcy.
Możemy się spodziewać się, że partie polityczne będą jak najszybciej chciały wskazać swoich kandydatów i rozpocząć kampanię. Ta będzie bowiem żmudna i skomplikowana. Andrzej Duda, wspierany przez zabójczo skuteczną kampanijną machinę PiS i nielegalny doping w postaci TVP na usługach władzy, jest w nich może nie zdecydowanym, ale jednak faworytem.
Dziękuję wszystkim, którzy rozumieją moją decyzję, przepraszam wszystkich nią zawiedzionych. Mnie też jest trochę smutno, ale od emocji i własnej ambicji ważniejsze są odpowiedzialność i uczciwa ocena sytuacji.
— Donald Tusk (@donaldtusk) November 6, 2019
Stawka tych wyborów prezydenckich jest być może najwyższa od 1990 roku. Rozstrzygnie się w nich być albo nie być ambitnego ustrojowego projektu PiS. W przypadku porażki Dudy z wrogim prezydentem partia Kaczyńskiego pożegna się z marzeniami o rewolucyjnej przebudowie Polski.
Ale zatrzymanie/ocalenie projektu PiS to niejedyna stawka tych wyborów. Dają one mniejszym partiom szansę na przedstawienie swojej agendy, wrzucenie nowych tematów do dyskusji, wreszcie na polityczne wzmocnienie kandydatów lub kandydatek – którzy dziś o prezydenturze czy nawet drugiej turze nie mają co marzyć, ale dzięki dobrej kampanii mogą stać się lider(k)ami jutra.
Jak u progu tej gry wygląda pozycja poszczególnych środowisk politycznych? Co mają do ugrania?
Platforma odcięła pępowinę?
Zacznijmy od partii, której decyzja Tuska najbardziej dotyczy: Platformy Obywatelskiej i skupionej wokół niej Koalicji Obywatelskiej. Duża część liberalnego elektoratu i komentariatu czuje się decyzją szefa Rady Europejskiej osierocona, na Twitterze słychać smutek, jęki zawodu, a nawet gniew na byłego premiera.
A tak generalnie, to niezależnie od ocen kontekstu, motywów i skutków – szkoda.
— Tomasz Lis (@lis_tomasz) November 5, 2019
Podobnie czują się zapewne tuskowcy z PO. Dla partii decyzja Tuska niekoniecznie musi być jednak tragedią. Można ją porównać do momentu w życiu, gdy rodzice siadają z dzieckiem przy stole i mówią mu: „Słuchaj, masz już tyle lat, że powinieneś zacząć na siebie zarabiać, nie będziemy cię dłużej utrzymywać”. Jakkolwiek bolesny byłby ten moment, większości ludzi wychodzi on w końcu na dobre.
Może też Platformie. Do tej pory partia pozostawała w zawieszeniu. Jej politycy pytani o wybory prezydenckie odpowiadali: „Czekamy na Tuska”. Nie przydawało im to powagi, wyglądało, jakby PO była partią bez prawdziwych liderów, niezdolną samodzielnie nic postanowić bez placet z Brukseli.
Decyzja Tuska usamodzielnia więc PO. Jako normalna, „dorosła” partia Platforma i skupiona wokół niej koalicja będą musiały samodzielnie zdecydować, kogo wystawić do prezydenckiego wyścigu. Oczywiście, można się spodziewać, że odcięcie pępowiny od Tuska nie będzie kompletne. Dawny lider będzie chciał mieć wpływ na to, kogo partia wystawi w wyborach. I może jej jeszcze sprawić kłopoty. Zwłaszcza jeśli partia za Schetyną poprze wspieraną przez obecnego lidera Małgorzatę Kidawę-Błońską, a Tusk potwierdzi krążące już od jakiegoś czasu plotki i postawi na Kosiniaka-Kamysza, przez co jego zwolennicy w partii znajdą się w bardzo kłopotliwej sytuacji.
Na kogo powinna teraz postawić Platforma? Problem w tym, że nie ma oczywistego kandydata lub kandydatki. Wszystkie pojawiające się na dziennikarskich giełdach nazwiska – Arłukowicz, Kidawa-Błońska, Trzaskowski, Sikorski – mają swoje zalety i wady.
Kidawa-Błońska zrobiła świetny wynik w Warszawie, jest koncyliacyjna i nie ma wyraźnego negatywnego elektoratu. Dudzie i machinie propagandowej PiS trudniej będzie atakować ją w kampanii niż Tuska. Ze wszystkich kandydatów PO, o których pytał IBRiS w sondażu dla „Faktów” z połowy października, Kidawa Błońska radzi sobie najlepiej w pojedynku z Dudą w drugiej turze. Nawet lepiej niż Tusk – ona ma poparcie na poziomie 42%, on 40%. Jednak nawet Kidawa-Błońska nie pokonuje w drugiej turze Dudy w tym sondażu.
Polityczka PO ma też bowiem wiele ograniczeń. Jej koncyliacyjność może być uznana za brak własnego zdania. Fakt, że jest kobietą, na pewno pomoże jej w progresywnym elektoracie, ale tylko do pewnego stopnia – poglądy polityczki w takich kwestiach jak prawa reprodukcyjne są dość konserwatywne. To, co nie przeszkadzało, a nawet pomogło w Warszawie – pochodzenie Kidawy-Błońskiej, jej dystynkcja, maniera kobiety z elit – w skali kraju może okazać się ciężarem. Wyborów prezydenckich nie wygrywa się w stolicy i wielkich metropoliach – trzeba też zdobyć wsie i mniejsze ośrodki. Do tej pory Polacy stawiali w wyborach prezydenckich na kandydatów, którzy mimo pochodzenia (Komorowski), wykształcenia (Lech Kaczyński) czy politycznego obycia (Kwaśniewski) potrafili jednocześnie uchodzić za swojaków.
„Jak Beata Szydło zakłada kalosze i wchodzi w błoto, to jej wierzysz”
czytaj także
Ten sam problem może mieć Rafał Trzaskowski. Dla Platformy Obywatelskiej Trzaskowski jest atrakcyjny jako kandydat, który w 2018 roku w najbardziej eksponowanym wyścigu samorządowym upokorzył Patryka Jakiego z PiS, pokonując go już w pierwszej turze. Lecz znów – sukces warszawski niekoniecznie daje się przełożyć na ogólnokrajowy. Zwłaszcza że kilka kwestii z niedługiej stołecznej prezydentury może się okazać mocno problematycznych w kampanii. Gdy Trzaskowski wejdzie do wyborczego wyścigu, TVP w nieskończoność będzie grzać temat awarii oczyszczalni ścieków Czajka i wszystkich możliwych problemów stolicy, od reprywatyzacji po nieszczęsne kozy z wiślanej wyspy. W drugiej turze temat warszawskiej karty LGBT+ posłuży PiS do rozpętania totalnej wojny kulturowej. Tę wojnę można dziś ze skrajną prawicą wygrać. Ale nie da się tego zrobić, siedząc okrakiem na barykadzie – jak do tej pory w sporach o prawa człowieka miało w zwyczaju zaplecze Trzaskowskiego.
czytaj także
Podobne problemy z dotarciem do ludowych wyborców miałby Sikorski. Coraz częściej się słyszy, że to właśnie on miałby być najpoważniejszą alternatywą dla Kidawy-Błońskiej. Część komentatorów jest zdania, że w tych wyborach będzie potrzebny wojownik, ktoś, kto w razie potrzeby podejmie z PiS ostrą walkę. Sikorski ma niewątpliwe zalety, które będą pracowały na niego w oczach wyborców: międzynarodowe obycie, kontakty, doświadczenie, wiedzę. Z drugiej strony Sikorski będzie równie polaryzujący jak Tusk, maksymalnie zmobilizuje elektorat przeciwnika, a w przeciwieństwie do Tuska jego umiejętność mobilizowania środka i trafiania do zwykłych, średnio zainteresowanych polityką ludzi nigdy nie została przetestowana w kampanii na wielką skalę.
czytaj także
Z potencjalnych kandydatów PO naturalny kontakt z ludowym elektoratem wydaje się mieć tylko Arłukowicz. W wyborach europejskich pokazał też, że potrafi ciężko pracować w kampanii, walczyć o poparcie w każdej, najmniejszej nawet miejscowości, z pozornie najbardziej politycznie niesprzyjającym klimatem. Problem w tym, że Arłukowicz nie ma na razie „prezydenckiego” wizerunku – trzeba by go dopiero zbudować w kampanii. Ta zaś będzie dla niego bardzo brutalna. Mieliśmy już tego przedsmak, gdy niezmordowane TVP Info w trakcie eurokampanii wzięło na celownik rodzinę polityka i jego samego.
Stawiałbym, że PO postawi ostatecznie na Kidawę-Błońską. Przede wszystkim dlatego, że wydaje się dziś najbezpieczniejszą opcją. A mimo kolejnych klęsk wyborczych osłabiona, zdemobilizowana Platforma ciągle wydaje się wierzyć, że warto grać bezpiecznie.
Dunin o „politycznym cynizmie”: Pisowiec to tożsamość, platformers to przezwisko
czytaj także
Kandydat ponadpartyjny? Zapomnijcie!
Krążą też pomysły, by opozycja już w pierwszej turze wyłoniła jednego ponadpartyjnego kandydata, najlepiej w prawyborach. Jest to zupełnie nierealne.
Zwycięskiej kampanii prezydenckiej nie da się przeprowadzić bez wsparcia partyjnego zaplecza – logistycznego, eksperckiego, finansowego. Czasy półamatorskiej partyzantki kampanijnej się skończyły. A żadna partia nie odda swoich zasobów ponadpartyjnemu kandydatowi. Nie zrezygnuje z możliwości, jakie daje kampania prezydencka. Funkcje prawyborów faktycznie bowiem pełni w Polsce pierwsza tura.
Być może jakiś sens miałoby przeprowadzenie prawyborów wśród partii zasiadających wspólnie w Europejskiej Partii Ludowej – PO i PSL. Wewnętrzna dynamika w obu ugrupowaniach najpewniej to jednak uniemożliwi. Postulat prawyborów dla całego polskiego EPL-u zgłasza na razie głównie Kosiniak-Kamysz. Moim zdaniem jest to raczej sposób na podbieranie głosów KO niż poważna propozycja. Lider ludowców mówi w ten sposób do elektoratu PO: „Patrzcie, z nimi ciągle nic nie wiadomo, kłócą się, nie mogą się zdecydować, a ja tu jestem”. Nie wierzę, by PO – choćby mocno optował za tym sam Tusk – poparła Kosiniaka-Kamysza, rezygnując ze swojego kandydata. Wyborcy PO odczytaliby to jako oddanie tych wyborów walkowerem.
Kosiniak-Kamysz jako kandydat ludowców i Kukiza może zrobić lepszy wynik, niż zrobiło PSL w wyborach parlamentarnych. Szef PSL dobrze radzi sobie w kampanii i przemawia do różnych elektoratów. W drugiej turze pewnie miałby szansę podebrać Dudzie sporo wyborców z konserwatywnego centrum. Jednak bez wsparcia dużej partii, mając za sobą wyłącznie zaplecze PSL, do drugiej tury prawie na pewno nie wejdzie.
Z Atlanty na wieś [Sierakowski rozmawia z Kosiniakiem-Kamyszem]
czytaj także
Czy tylko tenorzy?
Co z lewicą? Na pewno musi wystawić jednego swojego kandydata lub kandydatkę. Kogo? Najczęściej padają dwa nazwiska: Roberta Biedronia i Adriana Zandberga. Obie kandydatury mają swoje wady i zalety, żadna nie jest oczywista.
Jeszcze na początku roku oczywista wydawała się ta Biedronia. Ale od tego czasu zdarzyła się nieudana kampania Wiosny do Parlamentu Europejskiego, rozczarowujący wynik oraz zupełnie niepotrzebne zamieszanie z obietnicą oddania mandatu. Żadna z tych rzeczy nie pomoże Biedroniowi w kampanii. Jeśli wystartuje, będzie musiał popracować nad wizerunkiem. Prezydentury nie wygra, występując wyłącznie jako sympatyczny celebryta, musi zrobić coś, by dodać sobie powagi jako gracz z pierwszej ligi i potencjalny mąż stanu.
Atutami Biedronia są rozpoznawalność i wspaniała narracja: gej z klasy ludowej, z prowincjonalnej Polski B, przebija się do Warszawy, wchodzi do polityki i zdobywa prezydenturę konserwatywnego kraju. To może rozpalić polityczną wyobraźnię. Biedroń ze wszystkich potencjalnych kandydatów lewicy najlepiej też radzi sobie w kampanijnych realiach festynowych, ma talent do nawiązywania kontaktów na bazarkach i odpustach – a to w wyborach prezydenckich szalenie ważne.
Adrian Zandberg raczej tego talentu nie ma. Jeszcze do niedawna miał problem z rozpoznawalnością – niewielką jak na polityka tej rangi. Zrobił rewelacyjny wynik w Warszawie, ale jego polityczna siła niekoniecznie musi zadziałać w Końskich, Grudziądzu, Lesku czy Knurowie. Nie wiem, czy patrząc na preferencje wyborcze wyrażane dotąd przez Polaków, Zandberg nie jest po prostu za bardzo intelektualistą w sposobie bycia, by ludzie chcieli go w pałacu prezydenckim. Za to najlepiej w kraju wypada w debatach, jest świetnie merytorycznie przygotowany i jako prezydent prezentowałby prawdziwie przemyślaną, bardzo asertywną politykę.
Duża część elektoratu lewicy oczekuje wystawienia kobiety. Czy w jej szeregach jest ktoś z prezydenckim potencjałem Biedronia i Zandberga? Chyba najbardziej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Zrobiła świetnią kampanię parlamentarną i wywalczyła mandat z ostatniego miejsca. Bardzo dobrze wypada w telewizji, jeszcze lepiej na wiecach. Bez wątpienia potrafi inspirować swoich zwolenników do efektywnej wspólnej pracy. Zwłaszcza gdyby KO wystawiła jednak nie Kidawę-Błońską, a mężczyznę, warto by pomyśleć na poważnie o posłance z Wrocławia jako lewicowej kandydatce do prezydentury.
Czas zmian
Szanse kandydata czy kandydatki lewicy na wejście do drugiej tury uważam za niewielkie. By taki scenariusz się spełnił, PO musiałaby postawić na bardzo złego konia i położyć kampanię. Nawet jednak mocne trzecie miejsce z wysokim dwucyfrowym wynikiem jest dla lewicy grą wartą świeczki. Te wybory wiele bowiem mogą w Polsce otworzyć i zmienić. Mogą być ostatnimi w paradygmacie PO–PiS.
czytaj także
Jeśli zdecydowanie wygra Andrzej Duda, kolejna klęska z rzędu może uruchomić odśrodkowe procesy w PO – z korzyścią dla ludowców i lewicy. Natomiast nie musi to oznaczać nastania tylko łatwych czasów dla PiS – w drugiej kadencji prezydent Duda nie musi być tak pokorny wobec Kaczyńskiego jak w pierwszej. A więc także po prawej stronie niewykluczone jest przemeblowanie.
Zwycięstwo kandydata lub kandydatki PO oznaczałoby całkowity klincz polskiej polityki – platformerski prezydent będzie blokować PiS-owski rząd i na odwrót. Niewykluczone, że w tej sytuacji nowe wybory czekają nas szybciej, niż się spodziewamy.
By lewica czy ludowcy skorzystali na tej sytuacji, muszą zaznaczyć swoją siłę w wyborach prezydenckich i wykorzystać je do wzmocnienia własnych liderów. Dla wszystkich sił pragnących wyjścia z klinczu PO–PiS te wybory dają nadzieję na zmianę – nie natychmiastową, ale w perspektywie czasu znaczącą.