Dlaczego Polska potrzebuje raczej więcej socjaldemokracji niż obalania kapitalizmu ustawą. Kolejny głos w sporze o partię Razem.
W trakcie karnawału „Solidarności” do Stoczni Gdańskiej przybyło dwóch trockistów z Ameryki Łacińskiej. „Przyjechaliśmy wspierać Waszą rewolucję” – oświadczyli. „Panowie się pomylili – odpowiedział spokojnie jeden z robotników – tutaj nie ma żadnej rewolucji. My mamy do załatwienia konkretne sprawy. Proszę więcej tu nie wracać”. Tak samo powinni dziś odpowiedzieć ludzie z partii Razem wszystkim tym, którym śni się „rewolucja”, podczas gdy setki razemiaków w terenie zajmują się „załatwieniem konkretnych spraw”.
Dla porządku wymieńmy choć kilka z nich. Najwyższy poziom uśmieciowienia rynku pracy w Unii Europejskiej. Degresywne podatki. Głód mieszkaniowy wśród młodych. Rozkład państwa prawa. Klerykalizacja przestrzeni publicznej. Ubóstwo i bezrobocie na obszarach wiejskich. Dziedziczność biedy i wykluczenia. Taką liczbą „spraw do załatwienia” można by obdzielić dwie partie lewicowe, zielonych, a nawet kilku co bardziej krewkich „socjal-liberałów”, a i tak nie narzekaliby na brak zajęć i nadmiar sojuszników.
Socjaldemokratyczna odpowiedź na wyzwania jest taka sama od wielu dekad: należy budować świadomość, budować coraz szersze koalicje wokół tych spraw i wreszcie budować państwo dobrobytu, które faktycznie będzie „urzeczywistniać zasady sprawiedliwości społecznej”. To jest ta długa, trudna, ale na na koniec dnia, jedyna prowadząca do celu droga. Od co najmniej stu lat istnieje jednak droga alternatywa, droga na skróty – ta, którą wybrali komuniści i zapatrzeni w ich przykład radykałowie. Ich odpowiedź to: robić rewolucję, reszta wyjdzie w praniu.
Piszę o tym, bo te skojarzenia nasuwają się same, kiedy czytam krytykę pod adresem Razem autorstwa jej dawnego członka. Jakub Danecki opublikował tekst, którego węzłowe tezy dobrze podsumował i celnie zbił już Michał Sutowski. Nie będę powielał, ani poprawiał jego rzetelnej pracy. Spróbuję jednak zaoferować perspektywę kogoś, kto również swego czasu należał do Razem i postrzega sytuację w tej partii nie jako niezależny publicysta, ale jako człowiek, który nadal się z losem „młodej lewicy” utożsamia.
Kto zamieni miejsce w żłobku na czerwoną książeczkę?
Sednem tekstu Daneckiego jest takie oto oskarżenie:
Bezrefleksyjne skupienie na postulatach programowych w postaci progresywnych podatków, miejscach w żłobkach i budownictwie komunalnym to kult cargo polityki.
Słowem, walka o „konkretne sprawy” jest godna pogardy. Lepsze recenzje zbiera u Daneckiego paryska rewolta roku ‘68, ta od paradowania z czerwonymi książeczkami Mao, snobowania się na Sartre’a i sytuacjonizm oraz haseł typu „bierzcie swoje oczekiwania za rzeczywistość”. Cała ta „rewolucja” w praktyce przyniosła jedynie umocnienie władzy gaullistów, którzy spokojnie wygrali wybory i rządzili dalej przy wsparciu chadeków. No dobrze, udało się jeszcze wprowadzić koedukacyjne akademiki. Tu Michał Sutowski łatwo punktuje adwersarza, bo po prostu trzyma się faktów. Żadnej rewolucji w ‘68 roku nie było. Gorzej jest na etapie przeciwnatarcia. Brakuje mi u Sutowskiego odpowiedzi na proste pytanie: skoro zatem jest tak dobrze, to czemu jest tak źle? Jeśli Razem obrało właściwą ścieżkę, to dlaczego nie zbliża się do progu wyborczego, ale od niego oddala? I jak to się dzieje, że powolny rozrost struktur nie zbliża Razem do urzeczywistnienia nadziei na przekształcenie się w partię masową?
czytaj także
Moim zdaniem problem nie leży w tym, że młoda lewica jest za mało radykalna, ale w tym, że nie umie być konsekwentnie socjaldemokratyczna. Dlatego też Michał Sutowski myli się, określając Razem jako ugrupowanie „o głęboko ideowych korzeniach”. Przekleństwem tej partii jest jej wieczne niedookreślenie, ideowy brak wyrazistości. W tym ugrupowaniu znaleźć można wszystkich – od blairowskich socjaldemokratów po trockistów. Problem polega na tym, że poza „socjalnym minimum” nie znajdą oni żadnej sprawy, w której mogliby się zgodzić. W związku z tym na koniec dnia i jedni, i drudzy będą partią rozczarowani. Przykładem Jakub Danecki i piszący te słowa. Moim zdaniem ten warkocz należałoby rozpleść i powiedzieć jasno: kto chce znosić własność prywatną, budować ludową autarkię czy wyprowadzać Polskę z NATO, niech robi to w ramach innego ugrupowania. Wtedy też wzrosłyby szanse Razem na zawiązanie porozumienia z centrolewicą, choćby spod znaku Inicjatywy Polskiej.
Nie jest wielką tajemnicą, że rdzeń Razem, nazwijmy go „zakonem MS” (Młodych Socjalistów), wcale nie zachwyca się trzecią drogą i panicznie boi się posądzenia o sprzyjanie „establishmentowi”. Obawiam się, że nadzieje Michała Sutowskiego na „szeroki front” lewicy są złudne, bo Razem praktycznie wszystkie ugrupowania widzi jako wspólników rozdzielających łupy przy zielonym stoliku. Wyjątek robi się dla, nomen omen, Zielonych, ale stąd jeszcze daleko do „szerokiego frontu”.
Czy wyborcy wybiorą się na „Kubę bez słońca”?
Tak się jednak składa, że postulat szeroko zakrojonej walki z establishmentem wcale nie porwał wyborców. Sztandarowy projekt Razem – czyli 75-procentowy podatek dochodowy – został przywitany nie jako „elementarny wymóg cywilizacji socjaldemokratycznej”, model reński czy skandynawski wyczekiwany przez lewicowych wyborców z utęsknieniem, ale raczej jako przepis na „Kubę bez słońca”, jak żartował kiedyś Emmanuel Macron. Większość Polaków odebrała go tak, że państwo pod rządami Razem będzie chciało im zabrać ¾ pensji. Niewielu chciało zagłębić się w szczegóły oferty programowej Razem i dowiedzieć, że przytłaczająca większość naszych obywateli łożyłaby na wspólne cele mniej, otrzymując więcej w świadczeniach publicznych. Postulat przywrócenia progresji byłby mniej widowiskowy, ale też utrudniłby grę prawicy i części liberałów, którzy chętnie przedstawiają Razem jako „neobolszewików”. Byłby też lepiej dopasowany do polskiego kontekstu.
Kolejne hasło, które zupełnie nie trafia do wyborców, to 35-godzinny tydzień pracy. Obserwowałem różne reakcje na ten postulat – od nieufności do drwiny – nie widziałem jednak nigdy entuzjazmu. Mało kto wierzy, że dzięki temu wzrośnie zatrudnienie, ale prawie każdy zakłada, że będzie zmuszony pracować ciężej, nawet jeśli krócej. Myliłby się jednocześnie ten, kto uznałby rezygnację z części takich radykalnych postulatów za ustępstwo na rzecz liberałów. Byłoby to raczej wyciągnięcie ręki do ich elektoratów i wskazanie na Razem jako sensowną alternatywę. Sensowną – bo taką, która ma realne odpowiedzi na pytania o głód mieszkaniowy, umowy śmieciowe, dostęp do opieki zdrowotnej, podatki. Tymczasem partia dalej stara się być ugrupowaniem ludowym w archaicznym, niemal „chłopomańskim” stylu – niektórzy próbują nawet wyperswadować koleżankom i kolegom pogardliwy stosunek do disco polo i rodzimych kabaretów, bo to ma ich rzekomo alienować od rzesz ludowych.
czytaj także
Tymczasem prędzej uda się przekonać do Razem nauczycieli, niższych urzędników czy nawet niezamożnych freelancerów aniżeli pracowników supermarketów i bezrobotnych. Choć wydaje się absurdalne, ja sam dziesiątki razy słyszałem od ludzi, że wahają się między Razem a … Nowoczesną. Z przyczyn ideologicznych Razem pozuje jednak na partię dla proletariuszy i liczy na to, że w ciągu jednego cyklu wyborczego zmieni ich priorytety ze „stopowania islamizacji Polski” na prawa reprodukcyjne kobiet oraz progresywne podatki. Ambitny program wyciągnięcia prawicy dywanu spod nóg i zawojowania warstw ludowych musiałby być rozpisany na lata, a aż tyle czasu Razem zwyczajnie nie ma.
Ile Grecji, Madrytu w Piotrkowie?
Inny problem to „polityka koalicyjna” Razem. Zbliżenie z europejską frakcją Zjednoczona Lewica Europejska – Nordycka Zielona Lewica, grupującą w dużej mierze ruchy skrajne i często silnie prokremlowskie, nie może się spotkać ze zrozumieniem w kraju. Zwłaszcza, że tuż obok siedzą socjaliści – wydałoby się, naturalni sojusznicy. Tyle, że – no właśnie – dla Razem są zbyt „establishmentowi”. Trudno przy tym wyglądać wiarygodnie jako lewicowa alternatywa dla pogrobowców starego reżimu i odwracać się z wyższością od rodzimych postkomunistów (choć zgoda, Sojusz Lewicy Demokratycznej – to trzy słowa, trzy kłamstwa), jednocześnie wyciągając dłoń do Die Linke, prokremlowskiego ugrupowania będącego w części sukcesorem monopartii, która administrowała NRD przed upadkiem muru.
Załóżmy nawet, że faktycznie skrajna lewica europejska dostąpiła oświecenia, jakie nie stało się udziałem żadnego innego ruchu politycznego, włącznie z socjaldemokracją. Załóżmy, że mają tam sensowną receptę, którą Razem musi tylko umiejętnie skopiować. Tylko, co z tego wszystkiego ma wynikać dla nas? Jakie instrukcje mamy zabrać ze sobą do Warszawy, Lublina i Piotrkowa od przyjaciół z Komunistycznej Partii Czech i Moraw, z duńskiego Ludowego Ruchu Przeciw Unii Europejskiej, z Portugalskiej Partii Komunistycznej? Czy mamy razem z nimi grać na rozbicie Wspólnoty Europejskiej? Czy mamy, jak Die Linke domagać się samorozwiązania NATO, jednocześnie pielgrzymując do watażków z Donbaskiej Republiki Ludowej? Czy nadszedł już ten czas, aby domagać się jak Jean-Luc Melenchon 100% podatku dla najzamożniejszych? Takie hasła i tego rodzaju międzynarodowe uwikłania skutecznie uczyniłyby partię trwale niewybieralną. Czasy kiedy dostawała 3% przeszłyby wówczas do historii jako lata „Wielkiego Razem”.
Razem działa w Polsce, wyrasta z tutejszej tradycji i potrzeb, a swój przekaz kieruje do Polek i Polaków; nie do Hiszpanów, którzy pamiętają dyktaturę frankistowską, nie do Greków, którzy zaznali ciężkiej ręki prawicowych pułkowników. Młodej nadal partii udało się odkryć na nowo niepotrzebnie skrywaną prostotę socjalistycznego programu: aby biedni byli mniej biedni, a bogaci mniej bogaci. Ale program ten należy realizować w pewnym kontekście: historycznym, mentalnym czy nawet geopolitycznym. To nie jest mądrość etapu; to jest po prostu mądrość. Trzeba też przyzwyczajać społeczeństwo do tego, że lewica ma dość zdrowego rozsądku, przewidywalności i merytorycznego przygotowania, aby oddać rządy kraju w jej ręce albo choćby dopuścić ją do współdecydowania na poziomie miejskim, regionalnym, krajowym. Rzucenie haseł obalania kapitalizmu ustawą nie pomaga budować takiego wrażenia. Żadnych przysług nie odda też Razem uspójnienie jej linii z tą prezentowaną przez zachodnich maoistów, trockistów, anarchosyndykalistów, anarchokomunistów i innych przedstawicieli mikrolewicowego folkloru, których wyróżnia „śmiała wizja”.
czytaj także
W ostatniej partii swojego wywodu Jakub Danecki, odwołując się do historii, stawia pytanie: dlaczego faworyzowano socjaldemokrację w czasach zagrożenia bolszewizmem? Moja skromna odpowiedź brzmi: bo lepszy krok w lewo niż krok w przepaść. Tak, komunizm i rewolucyjny radykalizm, który był jego świadomym lub nie klientem, narzucały zachodniemu światu porządek dnia. Ale realną pracę na rzecz bardziej sprawiedliwego społeczeństwa realizowała zachodnia socjaldemokracja. I nie zrobiła tego, ścigając się z Moskwą na radykalizm. Jeśli Razem miałoby ulec pokusie poklepywania po plecach na eurokomunistycznych konferencjach, jeśli miałoby porzucić socjaldemokrację na rzecz „rewolucji”, realną politykę na rzecz radykalnej publicystyki, to ten „krok naprzód” byłby w istocie, krokiem w niebyt. Lepiej nie oglądać się na zrywy studenckie sprzed pół wieku czy sukcesy radykałów w krajach o innej historii i mentalności, ale pozostać przy „załatwianiu konkretnych spraw” – tych, które interesują ludzi w Warszawie, Lublinie i Piotrkowie, i którymi, miejmy nadzieję, całkiem niedługo będą się musieli zająć ludzie na Wiejskiej.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
***
Marcin Giełzak (1987), absolwent historii i zarządzania. Współzałożyciel dwóch firm oraz fundacji, autor i współautor wielu publikacji, w tym dwóch książek Antykomuniści lewicy (2014) oraz Crowdfunding. Zrealizuj swój pomysł z pomocą cyfrowego tłumu (2015). Jako publicysta współpracował m.in. z „Nowym Obywatelem”, „Midraszem”, „Liberté”.