Po tym, jak byłe i obecne pracownice oraz wolontariuszki Centrum Praw Kobiet przerwały milczenie w sprawie trudnych warunków pracy w fundacji, w mediach pojawiła się masa artykułów, a pod nimi komentarzy, których autorzy i autorki dają wyraz swemu niedowierzaniu. Jak to możliwe, że organizacja mająca nieść pomoc skrzywdzonym przez opresyjny system sama go podtrzymuje? Powiem wam jak.
Opóźnione wypłaty wynagrodzeń, brak umów i regulaminu pracy, tyranie ponad siły w ramach nieodpłatnych nadgodzin, a na deser słowne poniżanie przez prezeskę. Chroniczny stres, zwątpienie we własne kompetencje, wypalenie zawodowe. Zwolnienia od psychiatry, leki na uspokojenie czy antydepresanty, terapia za nie mniej niż 150 zł tygodniowo, obecnie już raczej 200. Pamiętaj, że robisz to, bo wierzysz w misję organizacji. Nie dla siebie, nie dla nas, a dla osób, które bez naszej pomocy zostałyby zupełnie na lodzie.
Pomyśl o tych zgwałconych kobietach, którym państwo odmówiło ochrony i wsparcia. Albo tych, które nie mogą odejść od przemocowego partnera, bo są od niego uzależnione ekonomicznie. Codziennie mijasz je na korytarzu, w każdej minucie słyszysz, jak sekretarka przez telefon przedstawia im darmową ofertę pomocową: spotkanie z psycholożką, prawniczką, pracownicą opieki społecznej, a nawet pobyt w ośrodku dla kobiet uciekających przed przemocą. Skala błagania o pomoc przekracza realne możliwości jej niesienia.
czytaj także
Zapominasz o sobie, na pierwszym miejscu jest niesienie wsparcia najbardziej potrzebującym. Możesz być feministką, która przeczytała kilkadziesiąt książek na temat opresyjnych ról płciowych, wymagających od kobiet opiekowania się innymi, choćby kosztem własnego zdrowia, ale to nie znaczy, że jesteś wolna od wpływów patriarchalnej kultury, wychowania i całej socjalizacji. W Polsce i na całym świecie kobiety stanowią przytłaczającą większość osób pracujących w organizacjach pomocowych i opiekuńczych oraz świadczących pracę wolontaryjną, czyli z reguły nieodpłatną.
To nie wrodzony altruizm. Nie ma dowodów na istnienie różnic w mózgach kobiet i mężczyzn, które uzasadniałyby to, co dość powszechnie uznaje się za naturalną kobiecą opiekuńczość i większą empatię. To patriarchalny wzorzec kobiecości, którym karmi się nas od kołyski. Dosłownie, bo matki poświęcają opiece nad dziećmi, zwłaszcza małymi, znacznie więcej czasu niż ojcowie. A my to chłoniemy i powielamy w dorosłym życiu.
Sama idea niesienia pomocy (bardziej) potrzebującym bez wątpienia jest czymś pięknym i pozytywnym. Do kryzysów późnego kapitalizmu doprowadził indywidualizm, a jeśli istnieje na nie skuteczne lekarstwo, wśród składników z pewnością są altruizm i wsparcie wzajemne. Ale źle się dzieje, kiedy ludzie stają się zakładnikami idei, wykorzystywanej przez tych, którzy mają nad nimi władzę. W tym przypadku mówimy głównie o kobietach. Kobietach, których ukształtowane kulturowo poczucie obowiązku świadczenia opieki jest wykorzystywane przeciwko nim samym. I to przez organizacje, których sensem istnienia, przynajmniej oficjalnie, jest walka z nierównościami związanymi z patriarchalnym podziałem płciowym.
Tymczasem organizacja feministyczna, której prezeska na każdym kroku powtarza, jak ważna dla kobiet jest niezależność ekonomiczna i walka z luką płacową, opiera swoje działania na nieodpłatnej i niedowartościowanej pracy kobiet. W Centrum Praw Kobiet poznałam dziewczyny, które mogły pozwolić sobie na realizowanie misji pomocowej tylko dlatego, że zarobki ich partnerów wystarczają na utrzymanie wspólnego dziecka. Gdyby któraś doświadczyła przemocy domowej, zależność finansowa mogłaby powstrzymać ją przed odejściem nie mniej niż praca na śmieciówce lub na czas określony, nie mówiąc o wolontariacie.
Ktoś mógłby pomyśleć, że w opisanym przykładzie ofiara mogłaby zwrócić się do CPK jako klientka lub otrzymać indywidualne wsparcie od pracodawcy. Ponad rok temu to samo pomyślała jedna z wieloletnich wolontariuszek fundacji, która wpadła w poważny kryzys finansowy i nie była w stanie kupić dziecku ubrań na zimę. Usłyszała, że zgodziła się na pracę nieodpłatną, więc nie może oczekiwać wynagrodzenia. Zrzutkę, bez wiedzy zarządu, zrobiły pracownice, a inicjatorki otrzymały reprymendę za samowolkę.
Wiary w troskę o dobro pracownic nie buduje też sytuacja sprzed kilku miesięcy – sekretarka, dotychczas pracująca na niepełny etat, kobieta w ochronnym okresie przedemerytalnym, została postawiona przed ultimatum: zgodzi się na pracę w pełnym wymiarze albo z końcem umowy okresowej pożegna z fundacją. Choć przystała na warunek, dzień przed zakończeniem umowy usłyszała, że kolejnej i tak nie dostanie. Tak po prostu, bez podania przyczyny. W sprawie interweniował związek, a krótka notka z wyrazem niezgody na taką formę zakończenia współpracy ze związkowczynią pojawiła się na tablicy przy wejściu do warszawskiego biura fundacji. Wisiała tam przez dwie godziny, zanim prezeska zdarła kartkę i wyrzuciła do kosza. Związek został poinformowany, że miejsce na takie ogłoszenia jest w pokoju socjalnym, czyli w kuchni, a nie w miejscu dostępnym dla oczu klientek. Nagle okazało się, że to przestrzeń na informacje dotyczące skierowanej do kobiet oferty pomocowej, choć przez ostatnie lata na tablicy wisiał jedynie plakat z 2019 roku, informujący, że Centrum Praw Kobiet kończy 25 lat.
Mobbing zaczyna się od poczucia, że jest się lepszym od innych
czytaj także
Chłopaki do Januszexu, dziewczyny do Urszulexu
Jeśli myśleliście, że najgorszą kategorią szefa jest wąsaty cwaniaczek w postaci polskiego przedsiębiorcy, który oczekuje całowania po rękach za możliwość pracy na śmieciówce i za grosze, muszę was rozczarować: Janusz ma godną konkurencję w postaci byłej działaczki (albo działacza) opozycji demokratycznej.
Januszex to potoczne, popularne w polskiej kulturze internetowej określenie firmy, której szef najbardziej na świecie nienawidzi „krwiożerczych” związków zawodowych, jak i samego Kodeksu pracy. Terminu używa się zwykle, mówiąc o przedsiębiorstwach opartych na pracy fizycznej (np. w magazynach), w których pracują głównie mężczyźni. Nieco szerszym, ale podobnym pojęciem jest smrodownia, która może być firmą zarówno polskich, jak i zagranicznych wyzyskiwaczy (określa się tak m.in. magazyny Amazona). Wśród pracownic Centrum Praw Kobiet ukuło się słowo odnoszące się do organizacji pozarządowych, w których cała władza spoczywa w rękach wpływowej jednostki i jest przez nią nadużywana: Urszulex (od imienia prezeski CPK).
Polskie organizacje pozarządowe, które powstały w trakcie i tuż po transformacji, zarządzane są według modelu charakterystycznego dla tamtych czasów: to nazwana już w wielu mediach kultura zapierdolu. Nic się nie zmienia, bo cała władza skupia się w rękach dinozaurów. My sobie wypruwałyśmy flaki, więc wy też powinnyście. Jakie prawa pracownicze, jesteś tu dla kasy czy dlatego, że podzielasz nasze wartości? Spójrz, ja już bym dawno mogła być na emeryturze, ale nadal poświęcam się dla sprawy! Problem z modelem zarządzania Urszulexem, podobnie jak Januszexem, to nieumiejętność lub niechęć poluzowania pasa, tak samo zaciśniętego od wczesnych lat 90., nawet jeśli jedzenia od dawna nie brakuje i można by nasycić znacznie więcej osób.
Nie chcę wskazywać palcami, bo ujawnianie nadużyć ze strony szefów powinno wychodzić z inicjatywy pracowników i pracownic, tak jak w przypadku Centrum Praw Kobiet. Ale nie jest to jedyna w Polsce organizacja pozarządowa, a nawet niejedyna o profilu feministycznym, której byłe pracownice mówią w aktywistycznych kuluarach, że doświadczyły rozmaitych form mobbingu i wyzysku, a wytchnieniem okazała się dopiero praca w dużej zachodniej korporacji. Może i nie realizują już wielkiej misji, ale na otarcie łez mają prawa pracownicze.
Publikowane przez media relacje byłych i obecnych pracownic CPK mogą budzić niedowierzanie, ale to tylko pozornie absurdalny przypadek. Gdy kobiety w ramach patriarchalnego systemu same przejmują role patriarchów, wypełniają ją w równie bezwzględny i autorytarny sposób co mężczyźni. Bo i dlaczego miałoby być inaczej? Co je powstrzymuje? Mają autorytet, chwalebną biografię (przynajmniej tę na Wikipedii), niepodzielną władzę, wianuszek pochlebców i pochlebczyń, a jak ktoś zaczyna kręcić nosem, to zawsze można zastosować najbardziej klasyczny szantaż emocjonalny w historii organizacji pozarządowych i fundacji charytatywnych: jeśli nie będziesz milczeć, nasi wrogowie wykorzystają to przeciw nam. To trochę jak z konserwatywną wizją rodziny, o której przetrwanie należy walczyć za wszelką cenę, nawet jeśli mąż pije i bije.
Siostry Urszulanki
Pracę w Centrum Praw Kobiet rozpoczęłam w marcu 2022 roku. Byłam zmęczona ciągłą niepewnością, jaka wiązała się z robieniem zleceń dla mediów, marzyłam o stabilnej pracy, która nie tylko pozwala przeżyć, ale też nadaje życiu sensu. Wcześniej angażowałam się w działania pomocowe, m.in. wspierając ofiary przemocy seksualnej, ale tylko w ramach nieodpłatnej działalności aktywistycznej. Praca zarobkowa w organizacji pozarządowej to dla wielu działaczek szczyt marzeń – robisz to, w czego wartość głęboko wierzysz, i jeszcze ci za to płacą. Ze mną było podobnie.
czytaj także
Dostałam umowę o pracę (najpierw na trzymiesięczny okres próbny, potem na kolejne pół roku) i wynagrodzenie, które uznałam za proporcjonalne do mojego niewielkiego doświadczenia w koordynowaniu projektów. To była moja pierwsza w życiu umowa o pracę, więc ani myślałam narzekać. Po trzech miesiącach doprosiłam się niezbędnego do pracy sprzętu: telefonu i komputera. Po okresie próbnym przez prawie miesiąc pracowałam bez umowy, nie zostałam choć w minimalnym stopniu wprowadzona w nowe obowiązki, ale projekty były ciekawe i zdawały się warte drobnych niedogodności.
Gdy podzieliłam się radosną nowiną na Instagramie, zaczęłam dostawać wiadomości od bliższych i dalszych znajomych ze środowiska aktywistycznego: „Uciekaj stamtąd!”, „Prezeska to mobberka, wszyscy o tym wiedzą”, „Ponoć zwolniła kiedyś kobietę w ciąży”. Dowiedziałam się też, że moja poprzedniczka zrezygnowała po okresie próbnym w związku z nagminnym utrudnianiem jej pracy przez szefową i chronicznym stresem, jaki wynikał z kontaktu z nią. W kolejnych tygodniach podobne historie słyszałam od innych pracownic.
Uznałam, że nie mam lepszego wyjścia niż skupić się na swoich zadaniach i unikać konfliktów. I nieźle mi to wychodziło, nie doświadczyłam słownego poniżania czy nawet podważania moich kompetencji ze strony zarządu. Moim głównym problemem stał się całkowity brak współpracy z prezeską, jedyną osobą, z którą miałam dzielić obowiązki związane z realizacją projektów. Jednocześnie, tak jak inne koordynatorki, nie mogłam podejmować żadnych decyzji, choćby drobnych, bez konsultacji z prezeską i jej aprobaty. Ta zaś nie odpisywała na maile, SMS-y, w biurze pojawiała się okazyjnie, a jeśli już, to, cytując Joannę, jedną z inicjatorek powstania pierwszego w prawie 30-letniej historii organizacji związku zawodowego, „zajmowała się głównie sianiem chaosu”.
Zdecydowałam się na przedłużenie umowy, ale powiedziałam, że w takich warunkach nie jestem w stanie samodzielnie koordynować dwóch dużych projektów. Moja poprzedniczka, również zatrudniona na cały etat, zajmowała się tylko jednym, ale w trzecim sektorze przyjęło się opierać na pracy ponad siły, napędzanej wiarą w szczytną ideę, więc wciśnięcie kilku etatów w jeden jest standardowym działaniem (stąd też określenie Siostry Urszulanki, stworzone przez pracownice CPK). Work-life balance jest dla pracowników fajnokapitalistycznych, zachodnich korporacji, u nas masz spalać się w poczuciu, że przynajmniej robisz coś ważnego.
Wiedziałam, że tak ambitnych projektów, w dodatku opóźnionych już w momencie przyjęcia przeze mnie pracy, nie da się wykonać jednoosobowo w założonym terminie, a już na pewno nie da się ich wykonać dobrze, wykorzystując pełnię potencjału. Zdawało się, że zarząd przychyla się do mojej prośby i rozumie potrzebę zatrudnienia drugiej koordynatorki, ale przez kolejne miesiące nic się w tej kwestii nie wydarzyło. W międzyczasie atmosfera w fundacji gęstniała i stawało się jasne, że radykalnych zmian, których wymaga dobro pracownic, ale też organizacji i jej klientek, nie da się przeprowadzić w sposób pokojowy, piorąc brudy za zamkniętymi drzwiami. Opór i wyparcie ze strony zarządu okazały się zbyt silne. Z końcem roku, widząc, że sytuacja dąży do eskalacji, zrezygnowałam z pracy. Postanowiłam zadbać o siebie, otwarty konflikt mnie przerósł.
Przedsiębiorcy, przestańcie już kłamać z tym waszym długim czasem pracy
czytaj także
Lawina zmian lub woda na młyn
W oficjalnym oświadczeniu odnoszącym się do publicznych zarzutów zarząd Centrum Praw Kobiet prosi, by nie dawać wody na młyn tym, którzy źle życzą organizacjom progresywnym. Wodą na młyn nazywane są relacje byłych i obecnych pracownic, w tym osób kluczowych dla działania Fundacji, które mówią o licznych przypadkach nadużywania władzy przez dwuosobowy zarząd. Ten sam szantaż pojawiał się już wcześniej, jako próba powstrzymania medialnej burzy. Nie mam wątpliwości co do tego, że prawica wykorzysta ją do własnej narracji i celów politycznych, przekonując, że to patologie charakterystyczne dla środowisk progresywnych, tak jakby te konserwatywne stanowiły wybitny przykład szanowania pracowników i ich praw.
Wyjaśnianiem sytuacji w Centrum Praw Kobiet zajmuje się obecnie rada nadzorcza, która powołała komisję antymobbingową, oraz Państwowa Inspekcja Pracy, a pojedyncze pracownice będą reprezentowane w sądzie przez prawników Helsińskiej Organizacji Praw Człowieka. Od tego, jak zakończy się ta sprawa, zależy nie tylko przyszłość CPK, ale trzeciego sektora w ogóle. Sukces związkowczyń (żądających wymiany zarządu Fundacji) może zapoczątkować lawinę, która stanie się początkiem końca folwarcznego zarządzania organizacjami pozarządowymi i kultu poświęcenia w imię idei. Porażka utrwali dotychczasowe standardy ich funkcjonowania, zniechęcając pracownice i pracowników innych NGO-sów do walki o godne warunki zatrudnienia, demokratyzację modelu organizacyjnego i respektowanie Kodeksu pracy.
Warto przy tym pamiętać, że błędy popełniane przez władze poszczególnych organizacji świadczą o tychże władzach i nie sprawiają, że wysiłek szeregowych pracownic staje się bezwartościowy. Centrum Praw Kobiet to ponad sto pięćdziesiąt osób z różnych części Polski, szczerze zaangażowanych w realizowanie oficjalnej misji Fundacji. Skandal medialny powinien stać się nowym początkiem, a nie końcem organizacji, która ma realne możliwości niesienia pomocy tysiącom potrzebujących.