Media chętnie podchwytują narrację zachodnich gazet, według której punkt ciężkości Europy przesunął się na wschód, a Polska zaczyna być głównym politycznym graczem. Prawda jest jednak inna.
Druga w ciągu niespełna 12 miesięcy wizyta prezydenta USA w Polsce to wydarzenie bez precedensu, nawet jeśli w jej trakcie sam POTUS nie wyjawił żadnych przełomowych decyzji. Biden nie był jeszcze bowiem w Paryżu ani Berlinie, ale w Warszawie dwukrotnie. Ba, nawet w Rzeszowie zdążył już być parę razy, chociaż w tym roku jedynie incognito i przejazdem.
W ciągu tego roku relacje polsko-amerykańskie przebyły więc długą drogę. Po zwycięstwie Bidena polski obóz władzy nie piał z zachwytu, oględnie mówiąc. Prawicowi komentatorzy wyśmiewali jego wiek, a były rzecznik rządu – obecnie rzecznik PiS – Rafał Bochenek nazywał go „śpiącym Joe” i „nieodpowiedzialnym politykiem”.
Zresztą trzeba uczciwie przyznać, że początek prezydentury Bidena nie był zachęcający. Dosyć nieudolna ewakuacja Amerykanów i ich sojuszników z Afganistanu budziła najgorsze skojarzenia z Wietnamem. Administracja Bidena postanowiła przed wojną w Ukrainie zrezygnować z nałożenia sankcji na Nord Stream 2, co Polska odebrała jako wstęp do kolejnego resetu z Rosją.
Przełamywanie barier
Nic dziwnego zatem, że początkowe relacje ekipy Bidena z pisowską administracją nie układały się pomyślnie. Politycznie to dwa różne światy.
Z jednej strony mamy bardzo konserwatywne ugrupowanie z Europy Środkowo-Wschodniej, w którym istotne funkcje pełnią osobistości żywcem wyjęte z najdalszych zakątków alt-rightowego internetu: Przemysław Czarnek, Janusz Kowalski czy Adam Andruszkiewicz.
Z drugiej postępowe ugrupowanie reprezentujące w dużej mierze liberalne wybrzeża USA, silnie zakorzenione w jeszcze bardziej liberalnych amerykańskich uniwersytetach, w którym prym być może niedługo będą wieść Alexandra Ocasio-Cortez czy Ilhan Omar.
czytaj także
Na pierwszy rzut oka widać, że te środowiska nie są stworzone do szczególnie bliskiej współpracy. Raczej każde z nich wygląda jak najgorszy koszmar senny tego drugiego. A jednak po roku wojny trzeba uczciwie przyznać, że relacje polsko-amerykańskie są zarówno bliskie, jak też zwyczajnie udane.
Obie strony nie tylko sobie ufają i ściśle współpracują, ale też wygląda na to, że całkiem nieźle się w tym czują. Zachowują się wobec siebie swobodnie, czasem nawet za bardzo, czego przykładem śmiechy-chichy, które zaserwowała nam w zeszłym roku wiceprezydentka Kamala Harris podczas wizyty w Polsce.
Już po fakcie można zauważyć, że Biden miał jednak pewien potencjał do zdobycia serc pisowskich polityków. Jest politykiem tak zwanej starej daty, który pamięta czasy zimnowojenne i potrafi działać w ramach tamtego paradygmatu. Obóz PiS mentalnie z zimnej wojny nigdy nie wyszedł, od zawsze traktując Rosję jako największe zagrożenie i siedlisko zła – czasem wymyślonego, ale częściej jednak realnego. Zresztą w tym akurat przypadku historia przyznała PiS rację.
Poza tym Joe Biden jest praktykującym katolikiem, co chętnie prezentował w Warszawie, paradując w Środę Popielcową z popiołem na czole. Pod tym względem nawet bardziej pasuje do środowiska Kaczyńskiego niż podstarzały playboy Donald Trump, któremu konserwatywne wartości służą wyłącznie do zdobywania zwolenników. Biden jest liberalnym demokratą z przekonania, ale konserwatystą z życiowej praktyki.
Obie strony musiały wykonać sporo pracy mentalnej, by przełamać bariery wzajemnej niechęci i uprzedzeń. Oczywiście sytuacja ich do tego zmusiła. Brutalna wojna u naszych granic sprawiła, że Zachód musiał się zjednoczyć i zapomnieć na chwilę o dzielących go sporach.
I Polska, i USA się w tej nowej sytuacji odnalazły. W przypadku strony amerykańskiej nie jest to specjalne zaskoczenie. Amerykanie mają interesy na całym świecie i utrzymują bliskie relacje nawet z reżimami, w których najbardziej konserwatywni pisowcy uchodziliby za skrajnych liberałów – na przykład z Arabią Saudyjską.
Jednak postawa polskiej strony jest bez wątpienia pozytywnym zaskoczeniem. Było mnóstwo momentów, w których władza PiS mogła się wyłożyć. A jednak sprawnie współpracuje z Amerykanami w zakresie dostarczania broni Ukrainie. Zwiększenie obecności wojsk amerykańskich w Polsce również odbyło się bez komplikacji. Polska zachowała zimną krew podczas tragedii w Przewodowie, gdzie spadła ukraińska rakieta. Utrzymała też w tajemnicy podróż Bidena do Kijowa, który dotarł tam przez Rzeszów i Przemyśl. Dopina kontrakt na elektrownię jądrową z Amerykanami.
Konieczny: Obce rakiety zabiły dwójkę polskich obywateli. Winę za to ponosi Rosja
czytaj także
No i wreszcie – co może wydawać się trywialne, ale warto odnotować – podczas wizyt demokratycznych polityków zza oceanu wystąpienia polskiej strony są przyzwoite i trzymają poziom. Przecież zarówno Andrzej Duda, jak i Mateusz Morawiecki mają na koncie niezliczone kompromitujące wypowiedzi.
Nietrudno sobie wyobrazić, że także w relacjach z Amerykanami mogłoby się im coś wymsknąć – jakiś przypadkowy hejcik na osoby LGBT albo nazwanie UE „Czwartą Rzeszą”. A jednak, kiedy przyjeżdża Biden, Harris czy Austin, polska władza potrafi się zachowywać przyzwoicie. Gdy przyjeżdża szefowa Komisji Europejskiej, wszyscy oni wyglądają na tak spiętych, jakby ledwo utrzymywali za zębami najgorsze obelgi.
Pojedynek korespondencyjny
Biden został przyjęty w Polsce niczym gwiazda rocka, a jego wystąpienie wzbudzało nieudawany aplauz i odbyło się w zapadającej w pamięć scenografii. Wcześniej odbył zupełnie zaskakującą wizytę w Kijowie, po którym przechadzał się uśmiechnięty w towarzystwie Zełenskiego i wyjących syren alarmowych.
Owszem, wizyta prezydenta USA w Ukrainie i Polsce miała ładunek głównie symboliczny. Biden nie powiedział niczego przełomowego, nie obwieścił też żadnych ważnych decyzji. W Kijowie poinformował o kolejnym pakiecie wsparcia wojskowego, ale nie znalazły się tam chociażby pociski dalekiego zasięgu, na które tak liczy Ukraina. W Polsce zapewnił o świętości piątego artykułu Paktu Północnoatlantyckiego, jednak słyszeliśmy już to wielokrotnie. Nie przywiózł nad Wisłę ani stałych baz amerykańskich, ani włączenia Polski do programu nuclear sharing.
A jednak symbolika ta jest w jakiś sposób ważna. Szczególnie dlatego, że Biden odbywał korespondencyjny pojedynek z Putinem, który niemal równolegle przemawiał w Moskwie, a w środę na Łużnikach uczestniczył w wiecu poparcia dla swojej polityki. Porównanie tych wydarzeń wypada kompromitująco dla Rosji.
Putin w Moskwie przemawiał do sztywnych i przestraszonych kukiełek, w których nie było za grosz entuzjazmu. Przemówienie Putina było czysto defensywne. Atakował Zachód najbardziej absurdalnymi zarzutami – na przykład za rzekomą legalizację pedofilii. Albo za uznanie Boga za neutralnego płciowo.
Putin zadziwiająco mało czasu poświęcił też samym działaniom zbrojnym na froncie, jakby sam dobrze wiedział, że nie bardzo jest się czym pochwalić. Najpierw budował atmosferę oblężonej twierdzy, oskarżając Zachód o agresję i przekonując, że Rosja tylko się broni, robiąc wszystko, żeby wojnę zakończyć.
Następnie opowiadał o świetnej kondycji rosyjskiej gospodarki, której sankcje są niestraszne, gdyż już niedługo znajdzie nowych kontrahentów w Pakistanie. A technologie sama sobie wyprodukuje, jeśli tylko oligarchowie przestaną wyprowadzać pieniądze na Zachód.
Ze stricte wojskowych konkretów poinformował jedynie o wyjściu Rosji z układu New Start, co jest następnym odcinkiem znanego serialu „uwaga, mamy bombę atomową”. Dzień później na Łużnikach odbył się kolejny już wiec poparcia dla Kremla, który był festiwalem krindżu i sztuczności. Nie udało się zapełnić stadionu w pełni, chociaż za obecność można było otrzymać benefity – a za brak obecności wręcz przeciwnie.
czytaj także
Na tym tle wojaże Bidena wyglądały wręcz filmowo. Najpierw brawurowa wizyta w Kijowie, która była jawnym zakpieniem z Kremla. Następnie pełne wigoru i efektowne wystąpienie w Warszawie, w którym głównym tematem była jedność Zachodu, tworzącego wspólnotę cywilizacyjną opartą na wolności.
Oczywiście ta eskapada prezydenta USA miała wyraźny przerost formy nad treścią. Tej ostatniej było tyle co kot napłakał, ale przynajmniej ta pierwsza była iście hollywoodzka. Gdyby człowiek nie śledził na bieżąco wydarzeń, to mógłby dojść do wniosku, że Zachód stanowi jedną doskonale pracującą maszynę, której żadne zakręty niestraszne. Co prawda wiemy, że do końca to tak nie jest, ale zawsze dobrze podnieść swoje morale – przynajmniej na chwilę.
Nasze miejsce na mapie
Biden przyjechał, zrobił show i wrócił do bezpiecznych Stanów Zjednoczonych, a my musimy wrócić do trudnej środkowo-wschodnioeuropejskiej rzeczywistości. Doskonałe relacje polsko-amerykańskie nie sprawiły przecież, że zmieniliśmy miejsce na mapie. Wciąż leżymy w Europie, a USA daleko za oceanem. Brak konkretów zaprezentowanych przez Bidena powinien polskiej władzy dać do zrozumienia, że bezpieczeństwo Polski musi być zakorzenione również w Europie.
czytaj także
Gdyby Rosji przyszło jednak do głowy zaatakować Polskę, to naszą tak zwaną głębią strategiczną będą Niemcy, ewentualnie Szwecja, a nie USA. Oczywiście media chętnie podchwytują narrację zachodnich gazet, według której punkt ciężkości Europy przesunął się na Wschód, a Polska zaczyna być głównym graczem. Prawda jest jednak taka, że nasza obecna silna pozycja ma charakter czysto sytuacyjny. Jest efektem wyłącznie wojny w Ukrainie i naszej strategicznej roli w tym konflikcie.
To świetnie, że dobrze się w tej roli odnajdujemy. Gdy wojna się jednak skończy, nasze położenie przestanie odgrywać tak duże znacznie. Polska powinna więc wykorzystać swoje pięć minut do budowy silnej pozycji w Europie. Tylko w ten sposób obecne urocze momenty uda się przekuć w coś trwalszego.
Na dłuższą metę Polska nie jest w stanie odgrywać przewodniej roli na Zachodzie, nie mając silnej pozycji w UE. Tymczasem relacje Polski z Brukselą nadal są fatalne. Przez moment wydawało się, że w wyniku wojny poprawią się także stosunki Polski z UE. Jednak nadzieja na to prysła bardzo szybko.
Pieniędzy z KPO nadal nie otrzymaliśmy, a Komisja Europejska dorzuciła niedawno skargę do TSUE na polski Trybunał Konstytucyjny. Co gorsza, właściwie nie ma nawet widoków na poprawę sytuacji – w kwestii reformy wymiaru sprawiedliwości mamy klasyczny pat. W sprawie nowej ustawy, którą podobno skonsultowano z KE, chociaż w sumie nie wiadomo. Po wecie Dudy wypowiedzieć się ma w jej sprawie Trybunał Konstytucyjny, do którego jednak KE zgłasza spore zastrzeżenia.
Polski rząd powinien więc jak najszybciej wrócić na ziemię i zacząć wreszcie normalizować naszą pozycję w UE. Bez tego nawet sto uśmiechów od Bidena nie poprawi trwale polskiej sytuacji międzynarodowej. PiS doprowadził już do takiego galimatiasu, że normalizacja stosunków z UE z Polską sterowaną przez partię Kaczyńskiego wydaje się właściwie niemożliwa.