W latach 90. dyskurs publiczny przesycony był apologią neoliberalizmu, indywidualnego „radzenia sobie”, a wszelką obronę „dóbr wspólnych” dewaluowano jako mentalność homo sovieticus. Dzieci wówczas urodzone i wychowane, spontanicznie i prawie odruchowo, myślą „neoliberalizmem”. Andrzej Leder komentuje raport „Koniec hegemonii 500+”.
Pierwszą sprawą, która mnie uderza w nowym badaniu Sławka Sierakowskiego i Przemka Sadury, jest późne zwycięstwo Balcerowiczowskiej pedagogiki, która zdominowała lata 90. Powszechne przekonanie, że „nie pracujesz, to nie jesz”, związane z ideami neoliberalnego indywidualizmu, wraca nie tylko w grupach dobrze i średnio sytuowanych, ale też wśród tych sytuowanych gorzej. Pokazuje to również, że ogromna część polskiego społeczeństwa nadal aspiruje do klasy średniej, podziela jej wartości, nawet jeśli na poziomie materialnym jest to aspiracja coraz mniej realistyczna.
Powyższe przekonanie najsilniej obecne jest wśród młodych, niezależnie od tego, czy deklarują się jako „lewicowi”, czy też są − mało widocznym w raporcie, ale przecież obecnym w wielu badaniach – elektoratem Konfederacji. Paradoksalnie, młodzi skłaniają się wręcz ku libertariańskiej niemalże wizji społeczeństwa.
Jest w tym coś odwetowego. Jakby na przełomie XX i XXI wieku porzuceni przez rodziców − zarówno przez „zwycięzców” transformacji, którzy zapłacili za to pracą 13 godzin na dobę, tych, którzy wyjechali do Anglii, Niemiec itp., jak i wreszcie tych „przegranych”, którzy zapadli w marazm, marginalizację albo po prostu rozchorowali się i umarli – uznali odreagowanie przez porzucenie i pognębienie słabszych za podstawową i słuszną strategię społeczną.
Jeżeli połączy się to z zawsze obecnymi w Polsce elementami mentalności „folwarcznej”, z jej zawiścią − o której czytamy w rozdziale o welfare state − i „amoralnym familizmem”, uzyskamy mieszankę, która tłumaczy zadziwiający brak wartości społecznych i odruchów empatii w tym pokoleniu. Nasuwa mi się skojarzenie z klimatem filmu Hanekego Biała wstążka.
czytaj także
Wynika z tego, iż pedagogika społeczna jest, po pierwsze, skuteczna, a po drugie, działa z opóźnieniem. W latach 90. dyskurs publiczny przesycony był apologią neoliberalizmu, indywidualnego „radzenia sobie”, a wszelką obronę „dóbr wspólnych” dewaluowano jako mentalność homo sovieticus. I choć dość powszechna była skrywana i wstydliwa nostalgia za PRL-em, z jego autorytarną i patriarchalną opiekuńczością − dzieci wówczas urodzone i wychowane, spontanicznie i prawie odruchowo, myślą „neoliberalizmem”.
Dziś, gdy media głównego nurtu debatują nad państwem opiekuńczym, coraz częściej mówi się o regulacji rynku, współdzieleniu, ograniczeniu konsumpcji itp., te hasła pojawiają się owszem – deklaratywnie – w wypowiedziach części osób, ale „płyną” po oceanie głęboko uwewnętrznionych neoliberalnych dogmatów.
Oczywiście pandemia przypomniała wielu, że ochrona zdrowia jest ważna. Ale przez wzgląd na to, że organizacja opieki zdrowotnej jest jednym z najtrudniejszych zadań każdego państwa, przy dobrych chęciach przeważa tu powszechne poczucie bezradności. Efektem są próby podrzucania prostych rozwiązań, mających oddziaływać na indywidualne motywacje pracujących w ochronie zdrowia – „przekupić ich albo zmusić”, o czym czytamy w rozdziale czwartym Raportu.
Katastrofalny brak społecznego zaufania
Powyższe jest symptomem czegoś, co wydaje mi się największym problemem dzisiejszego polskiego społeczeństwa – głębokiego braku zaufania do państwa i bardzo wielu jego instytucji. Żeby wspólnota polityczna mogła się samorządzić i działać skutecznie, musi mieć instytucje i praktyki, które pozwalają uzgodnić – a czasem narzucić − w ważnych sprawach poglądy i podjąć decyzje. Potrzebne są „urządzenia”, które te decyzje potrafią zamienić w działanie, musi istnieć wreszcie taki rodzaj wewnętrznego obiegu informacji, który te działania i ich skutki potrafi odzwierciedlić. A ponad wszystko potrzebne jest poczucie dotyczące co najmniej dużych grup obywateli, że identyfikują się z tymi wszystkimi instytucjami, praktykami i „urządzeniami” i mają na nie wpływ. Że są częścią tej samej podmiotowości.
Brak tego w Polsce jest dotkliwy. I ten problem jest bardzo mocno widoczny w omawianym badaniu. Sądzę, że ten właśnie brak jest również źródłem bardzo częstych postaw „klienckich”. Klientelizm postrzegany jest jako konieczny wybór w sytuacji, gdy najsilniejszy gracz, przede wszystkim partia rządząca, kieruje się wyłącznie tą zasadą w sprawowaniu władzy, a wszelkie inne mechanizmy aktywnie wręcz zwalcza. Wynika z tego wniosek pesymistyczny – skromny i ograniczony dorobek budowania państwa obywatelskiego, dokonany w III RP (widoczny i widziany jeszcze w funkcjonowaniu samorządów), jest przez PiS dewastowany. Badanie Sierakowskiego i Sadury pokazuje, że najbardziej wpływa to na najmłodszych, wychowanych już w państwie pisowskim, najgorzej myślących o państwowych „urządzeniach”, instytucjach takich jak ZUS czy policja.
Optymistyczne zaś jest to, że wielu uważa, że powinno być inaczej, wybory „klienckie” deklarują raczej jako wymuszone sytuacją niż bliskie ich wartościom. Stąd to lewicowe autodefiniowanie bez treści. Pesymistyczne znowu, że młodzi nie mają wiary, iż takie wartości mogłyby stać się rzeczywiście fundamentem działania naszej wspólnoty politycznej.
Wiąże się to z głębszym zagadnieniem, czyli słabym zaufaniem społecznym w Polsce w ogóle, które ogromnie upośledza zdolność do działania wspólnego, ale też wyobraźnię, możność przedstawienia sobie praktyk i „urządzeń”. Podszyte jest też ogromnym lękiem, że „razem” oznacza „cwaniaki korzystają, a frajerzy dają się wy…”, niechęcią do korzyści, które inni mogliby czerpać z programów, i pragnieniem, żeby jednak na frajera nie wyjść. Marzenie zaś o „dobrej wspólnocie” ujawnia się we wracającej apologii Skandynawii, Bawarii, Anglii…
Druga transformacja
Nadzieję można jednak wiązać z tym, że Polacy oczekują drugiej transformacji, takiej, która uczyni państwo sprawiedliwszym, przede wszystkim przez wzmocnienie sfery dóbr wspólnych. Jeśli podstawowym ograniczeniem dla politycznej ekspresji tego pragnienia jest brak wiary w skuteczność działania wspólnego – tak małych wspólnot, jak organizacji społecznych, środków masowego komunikowania i wreszcie instytucji państwa − to siły polityczne, które chciałyby realizować program takiej „drugiej transformacji”, muszą przede wszystkim pokazywać konkretne i praktyczne mapy drogowe, które ku realizacji tego programu wieść by mogły. Zgadzam się więc tu z twórcami raportu, którzy w podsumowaniu piszą, że skuteczna polityka to taka, która „pokazałaby plan dojścia krok po kroku do welfare state…”. Sądzę jednak, że nie chodzi tylko o ukazanie zauważalnych tu i teraz korzyści. Konieczne byłoby zobrazowanie, skonkretyzowanie i pokazanie racjonalnego powiązania kolejnych kroków, które na taką mapę drogową się składają.
czytaj także
Myślę, że taka jest lekcja skuteczności Balcerowiczowskiej pedagogiki lat 90. Wizja sukcesu polskiego przedstawiciela globalnej klasy średniej była wówczas rozpisywana na kolejne kroki − od małej firmy do wielkiego tryumfu − opowiadana w debatach polityków i ekonomistów, na każdym swoim etapie ilustrowana medialną perswazją, z happy endem na tropikalnych plażach dzięki OFE. Dziś może wiemy, że była to raczej racjonalizacja niż racjonalność (patrz Byliśmy głupi Marcina Króla), ale dla milionów ludzi stała się wyznaniem wiary.
Żeby przekonać duże grupy, że druga transformacja jest możliwa, trzeba im zaproponować racjonalną, a jednocześnie obrazową i przekonującą sekwencję prostych i konkretnych działań, budującą właśnie coś w rodzaju mocnej i porywającej mapy drogowej. Do myśli, że takie działanie może być skuteczne, skłania mnie rosnący poziom – nie zawsze sympatycznego – racjonalizmu, widoczny w badaniu. Związany zapewne z urbanizacją, sekularyzacją i innymi czynnikami, będzie − mam nadzieję − rozwijał się pod wpływem trudnej rzeczywistości popandemicznej i wystawionej na zjawiska kryzysowe, jak ocieplenie klimatu.
Z nimi bowiem radzić sobie będzie można tylko racjonalnie i wspólnie.