Grzegorz Uzdański "Wakacje", Anna Dziewit-Meller "Góra Tajget", Michał Głowiński "Carska filiżanka", Richard Flanagan "Ścieżki północy".
Ten pomysł może wydawać się dziwaczny, ale od dawna myślałam o tym, żeby do omówienia książki, książki literackiej, dołączyć jeszcze coś, co pozwoli odczuć jej smak, chociaż może też zmylić. Niech to będzie pierwsze zdanie (a czasem więcej albo mniej). Zawsze wydawało mi się ważne, jak ktoś zaczyna. To daje przedsmak, otwiera na lekturę, albo od razu zniechęca. Zatem od dziś, skoro dorobiłam się własnej rubryki i mogę w niej rządzić, po metryczce – pierwsze zdanie.
***
Grzegorz Uzdański, Wakacje, WAB 2016
Można było jechać autobusem, dlaczego się uparłam z pociągiem, jak jakaś głupia, no to mam za swoje, to są skutki picia wódki, ten dworzec ohyda, po tym naprzeciwko widać, że alkoholik, nos pijaka, musiał być kiedyś ładny… (To zdanie ciągnie się jeszcze przez całą stronę.)
Matka i córka spędzają razem tydzień wakacji. Słyszymy ich rozmowy i wewnętrzne monologi. Matka wciąż powstrzymuje się przed robieniem córce jakichkolwiek uwag, nie chce jej irytować, ale przecież córka świetnie wie, co myśli matka, a to powstrzymywanie się ją irytuje, co tylko potwierdza obawy matki przed irytowaniem… Zawsze jednak znajdzie sposób, żeby nie wprost zakomunikować, co czuje. Córka stara się jak może, ale nie potrafi ukryć, że matka ją jednak wciąż irytuje. Obydwie się starają, mimo to często dochodzi do komunikacyjnych kolizji, kiedy grzęzną we wzajemnych grzecznościach, nie umiejąc wprost wyrazić swoich życzeń. Jednocześnie są sobie naprawdę bliskie i w jakimś sensie podobne, mają podobne odruchy, poglądy. Obie to takie warszawskie inteligentki z GW w torebce. Matka jest nauczycielką polskiego, córka, chyba już sprekaryzowaną, żyje z udzielania lekcji angielskiego, samotna, w trakcie rozstania z jakimś facetem.
Bardzo ładnie jest to zrobione, z lekkim przymrużeniem oka, ale też bardzo prawdziwa jest ta „gra w matkę i córkę”.
Są też inne pyszne smaczki. Matka czytająca, a my wraz z nią, kiczowatą powieść, która ją jednak interesuje, ale nie może powstrzymać się od złośliwych komentarzy starej polonistki. Albo narzekająca na dzisiejszy sposób wydawania lektur z komentarzami na marginesie, w których wyjaśnia się, o co chodzi, co się dzieje i do czego może to być odniesienie. I wtedy autor serwuje nam kilka stron swojej prozy z takimi właśnie uwagami. Śmieszne to i straszne zarazem.
Ale jest też coś więcej. Matka i córka szukają śladów przeszłości, jakichś informacji o babce, Niemce, ewangeliczce, pochodzącej z tych okolic, która nigdy nie mówiła o swojej przeszłości. Znajdują zaniedbany niemiecki cmentarz, ale nie ma na nim ich rodzinnych grobów, a może nie dość dobrze szukały? Przypadkiem spotykają starą kobietę, która może coś wie, a może nie. W końcu niczego się nie dowiadują. Co doceniam, bo zgodnie z konwencją literatury „korzennej” powinny się dowiedzieć, a tu – inaczej – właśnie z tą niewiedzą musimy sobie poradzić, ale też nie jest ona niczym aż tak strasznym. Lata mijają, ileś dramatycznych historii polskich Niemców, kobiet niemieckich, znamy. Może losy babki były bardzo dramatyczne, a może tylko trochę. Czy trudna relacja między córką i matką ma jakiś związek z przenoszoną z pokolenia na pokolenie traumą? Może ma, a może nie. Złość na to, jak zaniedbany jest ewangelicki cmentarzyk, na prostacki antysemityzm albo na niezrozumienie sytuacji osób, które poza granicami Generalnej Guberni podpisywały volkslistę, ma podłoże osobiste, ale właściwie też nie musi.
Niemieccy przodkowie nie są powodem do wstydu, ale też do ekscytowania się rodzinną martyrologią. Po prostu byli, zostawili po sobie jakiś ślad w pamięci. Nie każdy musi gwałtownie pożądać wiedzy o rodzinnej udramatyzowanej biografii, a jako dzisiejsi czytelnicy różne wersje tej historii możemy sobie wyobrazić i włożyć w to puste miejsce.
Podobno na spotkaniu promocyjnym autor wyznał, że historia babki jest jego rodzinną historią i zna ją, ale mimo prób nie potrafił jej dobrze opisać i dlatego zdecydował się na to puste miejsce. Jeśli tak, to szacun!
***
Anna Dziewit-Meller, Góra Tajget, Wielka Litera 2016
Dej mi pokój, dej pokój, łostow mnie, dioble.
Na czwartej stronie okładki różne znane osoby zwierzają się, dlaczego powieść Dziewit-Meller zrobiła na nich ogromne wrażenie i „nigdy jej nie zapomną”. Trudno się dziwić, bo waga tematu jest taka, że nie wypada nic innego powiedzieć. Okupacja, Śląsk i trudne losy jego mieszkańców np. zmuszanych do służby w Wermachcie, kobiety gwałcone przez sowieckich żołnierzy, okropni esesmani, bezduszni oprawcy z Auschwitz, powojenne obozy dla Niemców. Bieda, głód, okrucieństwo. Zbrodniarze wojenni nieosądzeni i niepoczuwający się do winy. No i główny temat: szpital, w którym poddawano dzieci eksperymentom medycznym i dokonywano eutanazji. Wszystko to udało się połączyć w jednej historii, która kończy się w niemieckim muzeum zabawek, gdzie Hitler jest po prostu małą figurką, która na chwilę ożywa.
Niestety bohaterowie tej powieści pozostali dla mnie papierowi.
Zwierzę się więc, czemu na mnie ta powieść nie zrobiła wrażenia. To są tematy, o których mogę czytać poważne opracowania naukowe. Albo literaturę z najwyższej półki, której autorom starcza talentu na sprostanie zawiłościom i okrucieństwu historii. Dziewit ma talent wystarczający na to, żeby napisać niezłą powieść popularną, i właśnie to zrobiła. Niestety, pop, kiedy sięga po tej rangi tematy, często ociera się o „pornografię przemocy” albo o kicz szantażujący swoją słusznością.
Może dla kogoś będzie to niezapomniana lektura, ja jednak wolę o niej zapomnieć.
***
Richard Flanagan, Ścieżki północy, przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, 2015
Dlaczego na początku zawsze jest światło?
Natomiast ta powieść może nie jest arcydziełem, ale na pewno jest z tej najwyższej półki. Smutna i piękna.
Zawiera w sobie całe życie Dorrigo Evansa, wojskowego chirurga z Australii. W czasie wojny trafia on do japońskiej niewoli, do obozu, którego więźniowie wykorzystywani są do budowy kolei w Birmie, Kolei Śmierci. Znęcanie się nad jeńcami, mordercza praca, brak narzędzi, żywności, lekarstw – mimo to wola cesarza wbrew możliwościom pcha budowę naprzód. Kiedy przejedzie po niej pierwsza lokomotywa jedna trzecia korpusu australijskich jeńców będzie martwa.
Jednak emocjonalna pustka w życiu Dorrigo, mimo że przeżył, został znanym lekarzem i wojennym bohaterem, nie wynika, albo nie tylko, z tych dramatycznych przeżyć. Nawet liczne kochanki nie potrafią jej zapełnić. Może to wina tego, że nie mogąc ożenić się z miłości, ożenił się z rozsądku. W każdym razie jest on postacią skomplikowaną, jego psychika nie jest całkowicie zdeterminowana ani przez dramat wojenny, ani miłosny. Tak jakby autor chciał nam powiedzieć, że życie to coś więcej niż to, co się nam przydarza.
Z kolei major Nakamura był w tym samym obozie strażnikiem i ma na sumieniu więcej niż tylko wykonywanie rozkazów. Po wojnie ukrywa się, w przeciwnym razie zostałby powieszony jak inni strażnicy, przynajmniej ci niżsi rangą, bo ważniejszym często udaje się wymknąć sprawiedliwości. Jednak kiedy towarzyszymy w procesie i ostatnich chwilach innego koreańskiego strażnika zmuszonego do służby wojskowej, również nad tym, czym jest sprawiedliwość, zaczynamy się zastanawiać.
Nakamura znajduje dobrą pracę u byłego przełożonego i umiera jako człowiek dobry. Taki, który nie jest w stanie zabić nawet muchy. Nie, nie przeżywa żadnego spektakularnego nawrócenia, nie odbywa pokuty. Może zawsze był dobrym człowiekiem, tylko w przeszłości miał inny horyzont wartości? A narodowe wartości japońskie to nie tylko pogarda dla ludzkiego życia i pycha cesarza, ale także piękne haiku, wypowiadane zanim zetnie się komuś głowę.
Ścieżki północy to tytuł poetyckiego dziennika wędrówek Bashō Matsuo, XVII-wiecznego mistrza japońskiej poezji i filozofii zen.
Zaś Ścieżki północy Flanagana, mimo całego okrucieństwa, pozwalają nam w końcu przeżyć khatarsis.
***
Michał Głowiński, Carska filiżanka, Wielka litera, 2016
Z wiekiem, z latami, co przybywają, choć nieproszone, przekształca się codzienność, świat wokół powolnieje, to, co dawniej zajmowało chwile lub niewiele więcej, rozciąga się w czasie, drobne czynności anektują coraz rozleglejsze jego połacie, a zajęcia, nawet niekoniecznie wielogodzinne, które można było przedstawić w postaci linii ciągłej, zadowolić się muszą liniami przerywanymi.
Michał Głowiński jest nie tylko znanym literaturoznawcą, ale także autorem kilku tomów prozy wspomnieniowej. Poza obszerną autobiografią Kręgi obcości napisał ich jeszcze kilka, a to już kolejny, więc jest w nim to, czego można się spodziewać – historie z życia zbudowane wokół ułomków wspomnień. Warszawskie getto, ukrywanie się. Ale są też trzy opowieści o zupełnie innym ukrywaniu się, ukrywaniu swojej orientacji. O tym, co znaczyło bycie homoseksualistą w latach 50. I o tym, jak taką „szafę” nosi się w sobie nawet w mniej opresyjnym otoczeniu. Bar Ganimed to zapis jednej, pozornie nieznaczącej sytuacji, w której autor w czasie pobytu na Zachodzie postanawia odwiedzić bar dla homoseksualistów, podchodzi do niego, mija, wraca, kolejny raz próbuje zebrać się na odwagę, a potem znowu i znowu. I w końcu nie wchodzi. Poruszający obrazek psychologiczny. Ale czy tylko psychologiczny? Wojna, Żydzi, Niemcy – wiadomo, to jest historia. Ale rozmaite fazy emancypacji mniejszości LGTBQ to też jest historia, również Polski, Polek i Polaków.
**Dziennik Opinii nr 81/2016 (1231)