Przez kilka dni z rosnącym zdumieniem śledziłam kuriozalną awanturę o felietony Poli Dwurnik.
Jak twierdzi większość historyków, Polska zasadniczo ustrzegła się koszmaru polowań na czarownice, a przynajmniej było u nas lepiej niż w Europie Zachodniej. Inkwizycja zanadto nie szalała, zbyt wiele stosów nie spłonęło (choć są i tacy, co twierdzą, że w Rzeczpospolitej stracono jakieś 10 tysięcy czarownic). Tak czy owak tradycja podobno nie jest u nas silna, za to ma swoją współczesną, polską, niby łagodną, ale bardzo nieprzyjemną wersję. Nazwijmy ją polowaniem na czarowniczki, czyli na kobiety, z których fajnie się pośmiać.
Przez kilka dni z rosnącym zdumieniem śledziłam kuriozalną awanturę o felietony Poli Dwurnik. Z początku zaskakujące było dla mnie, że ludzie mogą reagować z dziką furią na to, że jakaś tam dziewczyna pisze sobie barwnie o tym, że ma pseudokochanków i zjadła w Berlinie śniadanie dopiero po południu. Co to komu przeszkadza? Skąd bierze się to morze pełnych żółci komentarzy pod felietonami osiadłej w Berlinie artystki?!
Potem zdziwiłam się jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że poza anonimowymi internautami do akcji wkroczyli także zdecydowanie mniej anonimowi użytkownicy Facebooka, którzy masowo lajkowali „Bekę z Poli Dwurnik” – prześmiewczy profil na Facebooku, na którym ostatnio pojawiają się coraz bardziej grubo ciosane komentarze. Warto dodać, że polubiło go sporo całkiem światłych oraz znanych z mediów ludzi (tu jeszcze raz wszystkim przypominam, że Facebook zdecydowanie nie jest anonimowy, więc można zobaczyć wasze nazwiska). Abstrahując od wątków mizoginistycznych w tej historii, które celnie, choć chwilami nieco pseudointelektualnie wypunktowali Zofia Krawiec i Xawery Stańczyk, zastanawiam się, dlaczego osoby, które teoretycznie określiłyby się z pewnością mianem zagorzałych przeciwników mobbingu i innych form niefizycznej przemocy, z taką łatwością weszły w „zabawę” w naigrywanie się z artystki. Jak zadziałał tu ich mechanizm autousprawiedliwienia? Że można, bo co? Bo to córka Dwurnika, więc chodzi o establishment?
Drugą ciekawa kwestia w dyskusji, która się na temat „Dwurnikgate” wywiązała, jest fakt, że jej krytycy jak jeden mąż powtarzali, że zasadniczo nic nie mają do stylu życia Dwurnik i wcale nie przemawia przez nich konserwatyzm, ale do białości wkurza fakt, że ta malarka, a ostatnio też felietonistka, jest grafomanką. No to jest rzeczywiście bardzo ciekawe. Nie wiedziałam, że taki mamy rozczytany i wyrobiony literacko naród, żeby ponad 3 tys. osób polubiło Bekę z Poli Dwurnik, bo nie spodobały im się jej figury stylistyczne oraz manieryczność.
Tu warto swoją drogą wspomnieć o tym, że istnieje coś takiego jak ironia i młode kobiety też bywają ironiczne.
Albo dokonują świadomej stylizacji, np. na autobiograficzny i obrazoburczy język kultowych Dziewczyn Leny Dunham. Ale żeby to zauważyć, trzeba mieć inne zamiary niż chęć umniejszenia i ośmieszenia.
Historyjka z Polą Dwurnik, o której wszyscy niedługo zapomnimy, byłaby zupełnie marginesowym tematem, gdyby po raz kolejny nie potwierdzała, że dość regularnie urządzane są u nas minipolowania na różne kobiety, w których podstawową bronią jest drwina oraz umniejszenie. Należę do osób mających dobrą pamięć, więc do dziś brzmi mi nieprzyjemnie w uszach paskudny tekst Ignacego Karpowicza o gównianej babskiej literaturze, któremu szybko zawtórował chór uszczęśliwionych prześmiewców. Jakaś grafomanka śmiała napisać negatywnie o szacownej nagrodzie literackiej! Ojoj. Cha cha. Idiotka! Inną ofiarą usadzających drwin z podobnej serii była minister sportu Joanna Mucha nazywana przez media „Joanną Wpadką Muchą”, która nawet w programie Tomasza Lisa mogła liczyć tylko na to, że kamera będzie pokazywać jej nogi. Polskie polowania na czarowniczki, nasze rodzime, celowo umniejszone wersje czarownic, urządzane są nie tylko przez prymitywne masy, ale także przez ludzi podobno inteligentnych i wykształconych, którzy sami siebie uważają za świadomą, zdolną do autoanalizy, krytyczną elitę. Organizuje się je z różnych powodów, o których warto byłoby napisać większy tekst, ale na pewno nie dlatego, że ofiary to grafomanki albo wyjątkowo złe ministry. I naprawdę szkoda, a nawet zgroza, że biorą w nich udział także ludzie, którzy teoretycznie powinni wiedzieć lepiej i dostrzegać ukryte schematy i struktury.
Myślę, że to wyraźny znak, że Polsce potrzeba prawdziwych, silnych czarownic, które nie dadzą się przerobić na niesłychanie zabawne i możliwe do zlekceważenia czarowniczki.
Katarzyna Tubylewicz – pisarka, publicystka i tłumaczka z języka szwedzkiego (przełożyła m.in. kilka powieści Majgull Axelsson i trylogię Jonasa Gardella. W latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Autorka powieści „Własne miejsca” i „Rówieśniczki”. Nauczycielka jogi.
Strona internetowa: www.katarzynatubylewicz.pl