Czy rzeczywiście najlepszym pomysłem na promocję literatury jest rozdawanie zakładek z cytatami z wierszy Zbigniewa Herberta?
Andrew Carnegie, jeden z najbogatszych ludzi swojej epoki i wielki filantrop, którego nazwisko kojarzy się z nowojorskim Carnegie Hall, za dzieło swojego życia uważał ufundowanie 2500 bibliotek publicznych. Twierdził, że biblioteka jest najlepszą rzeczą, jaką można ofiarować społeczeństwu. Biblioteka to „nigdy niegasnące źródło na pustyni”. Frank Zappa patrzył na sprawę prościej: „If you want to get laid, go to college. If you want an education, go to the library” – mawiał. Niestety słowa obu panów nie stanowią motta polskiej polityki kulturalnej…
Biblioteki publiczne w naszym kraju generalnie nie mają szczęścia do ministrów, nie pamiętam, by dla któregoś były oczkiem w głowie. Inna rzecz, że nikt nie ma do nich o to specjalnej pretensji. Samemu ministrowi Zdrojewskiemu odpuszczono już temat hojnej dotacji na Świątynię Opatrzności Bożej (wiadomo, pamięć mediów jest krótka), a potraktowanie z buta bibliotek publicznych, które z programu MKiDN na promocję czytelnictwa w roku 2014 dostały nędzne resztki po głównych beneficjentach ministerialnych dotacji, właściwie nie wywołało dyskusji. O kwestii wykluczenia bibliotek szkolnych z wieloletniego programu rozwoju czytelnictwa też już nie rozmawiamy.
Tymczasem rzut oka na całość polskiej polityki kulturalnej wystarczy, by zauważyć jej chaotyczność, brak konsekwencji i nastawienie na działania powierzchowne, a nie pracę u podstaw, której ważną częścią winno być stałe wspieranie bibliotek.
Przykładowo w czasie nie tak dawnej prezydencji Polski w UE staropolskie „zastaw się, a postaw się” nabrało nowych znaczeń. Nagle i nieoczekiwanie znalazły się spore pieniądze na kulturę (co samo w sobie było zresztą pozytywne). Polskie teatry, zespoły muzyczne i orkiestry krążyły po świecie suto wspierane nieoczekiwanie dużym budżetem z MKiDN. „Zrealizowaliśmy 1000 projektów artystycznych w kraju i 400 wydarzeń zagranicą” – chwalił się na konferencjach prasowych zadowolony z siebie minister, a media szalały z radości i podkreślały, że teraz to kultura buduje markę Polski na świecie. Nie ukrywam, że sama byłam pod wrażeniem. Zwłaszcza, że Szwecja, w której mieszkam i w której wydaje się na kulturę znacznie więcej niż w mojej ojczyźnie (zwłaszcza na biblioteki), na programie kulturalnym swojej prezydencji przyoszczędziła.
Pewnie do dziś czułabym patriotyczną satysfakcję, gdyby nie to, że odnoszę wrażenie, iż 61 procent Polaków niesięgających w ciągu roku po książkę to fakt głęboko sprzeczny ze stworzoną w czasie prezydencji utopijną wizją Polski jako kraju mlekiem i kulturą płynącego. Mówiąc szczerze wydaje mi się nawet, że polski wstręt do literatury jest dla nas tak głęboko kompromitujący i antypromocyjny, że może już lepiej byłoby, gdyby zamiast wszystkich tamtych fajerwerków systematycznie inwestować w mało atrakcyjną medialnie, pozytywistyczną promocję czytelnictwa.
Inną rzeczą, której nie umiem zrozumieć jest, dlaczego ewidentnie uważa się, że dla promocji czytelnictwa kluczowe jest wymyślanie projektów całkowicie nowego typu (najlepiej przez różnego typu fundacje), a stare, sprawdzone przez wieki biblioteki już nie są w stanie niczego sensownego w tej dziedzinie dokonać. Czy rzeczywiście lepszym pomysłem na promocję literatury od spotkania z pisarzem lub pisarką w bibliotece publicznej jest rozdawanie przez wolontariuszy zakładek z cytatami z wierszy Zbigniewa Herberta – program realizowany obecnie w ramach najhojniej przez MKiDN obdarowanej kampanii społecznej „Pan Cogito”? Jako że kampania ta ma trafić zwłaszcza do ludzi młodych, przychodzą mi do głowy słowa pisarza Neila Geimana z jego wykładu dla The Reading Agency (podczas którego wiele i pięknie mówił o znaczeniu bibliotek). Słowa te dotyczą budzenia zainteresowania książką u dzieci, ale myślę, że pasują też jak ulał do nastolatków: „Mający dobre intencje dorośli mogą łatwo zniszczyć w dziecku miłość do czytania, kiedy nie pozwalają mu na czytanie tego, co sprawia mu przyjemność, lub oferują wartościowe-i-nudne książki, które im samym się podobały, współczesne odpowiedniki wiktoriańskiej literatury umoralniającej”…
Porównując rzeczywistość polską i szwedzką, a więc kraj, w którym się nie czyta, i ten drugi, w którym czyta się pasjami, dochodzę do wniosku, że dla promocji czytelnictwa nie są najważniejsze eksperymentalne kampanie społeczne, poezja w metrze i pisanie pierwszej polskiej powieści komórkowej (na wzór dzieł japońskich tego typu), choć wszystkie te działania mogą być też oczywiście cenne i pomocne.
Do czytania najlepiej zachęcają dobrze wyposażone biblioteki, wolność wyboru lektury i kompetentne bibliotekarki i bibliotekarze, którzy mogą podsunąć coś wartościowego, choć niekoniecznie od razu Herberta (w ludziach młodych trudno jest rozbudzić pasję czytelniczą zaczynając od stawiania pomników).
Dobrze jest też, jeśli biblioteki, także, a może zwłaszcza te w małych miejscowościach, mają możliwość (czytaj: budżet) organizowania spotkań autorskich, dyskusji i innych mniejszych, ale powracających regularnie wydarzeń, które przyciągną publiczność. Szwecja właśnie w ten sposób zbudowała swoją potęgę czytelniczą. Tu nigdy nie żałowano pieniędzy na biblioteki. Oszczędzono za to na programie kulturalnym prezydencji w UE i na zakładkach z cytatami ze Strindberga…
Katarzyna Tubylewicz – publicystka i tłumaczka, od trzynastu lat mieszka w Szwecji; w latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Strona internetowa autorki: www.katarzynatubylewicz.pl
Od marca 2014 felietony Katarzyny Tubylewicz będą regularnie ukazywały się w Dzienniku Opinii.
Czytaj także:
Monika Rowińska: Biblioteki szkolne traktowane są jak balast!
Anna Dziewit-Meller, Remigiusz Grzela, Joanna Laprus-Mikulska, Grażyna Plebanek, Katarzyna Tubylewicz, Na czytelniczym dnie
Tomasz Makowski: Nie wygrasz wyborów, fotografując się z ksiażką
Monika Cieślak: Walczymy o bezpłatną kulturę i miejsca pracy