Z uwagi na zażartą walkę między wielkimi korporacjami, desperacko starającymi się pozyskać nowych subskrybentów i utrzymać przy sobie tych już pozyskanych, serwisy streamingowe i nieliczne stacje kablowe, które ostały się jeszcze na placu boju, polegają na „legacy sci-fi” (Doctor Who, Star Trek, Star Wars – jeśli naciągniemy definicję fantastyki naukowej odpowiednio mocno) oraz na adaptacjach sprawdzonych dzieł kultury sci-fi z innych mediów, takich jak gry komputerowe (Halo, Fallout) czy kinowe superprodukcje (Obcy: Ziemia, Diuna: Proroctwo) i książki (Problem Trzech Ciał, Fundacja).
Z czysto biznesowego punktu widzenia to racjonalna taktyka. Seriale sci-fi są z reguły logistycznym koszmarem – kosztowne w produkcji, na ogół wymagające budowy wielu zróżnicowanych, egzotycznych scenografii, skomplikowanej charakteryzacji dla części aktorów oraz oczywiście wycieńczających nawet najbardziej rozbuchane budżety efektów specjalnych. Rzecz musi przyciągać wzrok, zachwycać oprawą wizualną, kusić znanymi nazwiskami i ikonicznymi elementami danej franczyzy.
Historyczna antyteza
Sęk w tym, że jest to podejście antytetyczne w stosunku do telewizyjnego sci-fi, które historycznie od zawsze znajdowało się w awangardzie ambitnego storytellingu. Z uwagi na relatywnie niskie budżety i aż do niedawna ograniczone możliwości technologiczne, takie seriale musiały nadrabiać interesującymi ideami (Twilight Zone) oraz kompetentnym scenopisarstwem (Babylon 5), kreatywnie obchodzącym ograniczenia telewizyjnego medium (Doctor Who).
Rezultatem były więc często powściągliwe w formie, ale szalenie interesujące w treści produkcje, niekoniecznie starające się ścigać z kinem hollywoodzkim na spektakularne efekty specjalne, ale robiące coś, do czego ta konkretna forma przekazu nadaje się znacznie lepiej, a co fantastyka naukowa robiła od zawsze – poruszanie ważkich problemów społecznych, dogłębne eksploracje złożonych idei naukowych, fabularyzowane eksperymenty myślowe.
Ten awangardowy etos nie został w erze Netflixa i Amazon Prime całkowicie porzucony, bo gdzieniegdzie nadal pojawiają się prawdziwe perły – jak choćby szalenie błyskotliwe Rozdzielenie z 2022 r. – ale coraz trudniej jest dopatrzeć się jego przykładów w zalewie licencjonowanych serialowych adaptacji gier i filmów, które z uwagi na uwiązanie do materiału źródłowego, jego estetyki, ikonografii i założeń narracyjnych, nie są w stanie powiedzieć ani pokazać zbyt wielu nowych, zaskakujących, oryginalnych rzeczy.
I tu, cały na biało, wchodzi Vince Gilligan ze swoją Jedyną.
Najntisy, czyli złota era telewizyjnego scenariopisarstwa
Gilligan kojarzony jest dziś przede wszystkim z Breaking Bad oraz Better Call Saul, ale warto pamiętać, że swoje pierwsze scenopisarskie kroki stawiał on trzydzieści lat temu w kultowym Z Archiwum X, jednym z najbardziej znaczących i wpływowych seriali science fiction lat dziewięćdziesiątych. Z Archiwum X to serial z rodzaju takich, których w czasach dzisiejszych, krótkich sezonów i długich przerw między nimi praktycznie się już nie produkuje. Ponieważ każdy sezon zawierał w sobie dwadzieścia parę odcinków, a przerwy między sezonami trwały kilka miesięcy – a nie, jak dziś, kilka lat – etatowa grupa scenarzystów z konieczności musiała być otoczona wianuszkiem doraźnie zatrudnianych skrybów na zlecenie.
Takie zapotrzebowanie otwierało ścieżkę kariery dla młodych, dopiero debiutujących scenarzystów, którzy uczyli się dzięki temu operowania na ograniczonym budżecie, kreatywnego obchodzenia ograniczeń produkcyjnych i wprowadzali do writing roomów idee, które w przeciwnym wypadku nigdy by się tam nie znalazły.
Gilligan nie jest jedynym znaczącym producentem seriali telewizyjnych, który debiutował w taki właśnie sposób – obok niego można tu wymienić choćby Bryana Fullera, twórcę takich seriali jak Hannibal czy Amerykańscy Bogowie, który swoje pierwsze scenopisarskie kroki stawiał na pokładzie startrekowej Stacji Kosmicznej 9 – ale dzięki sukcesowi Breaking Bad obecnie jest chyba najbardziej rozpoznawalnym.
Teraz Gilligan powrócił do swoich fantastycznonaukowych korzeni. Jego najnowszy serial, Plur1bus (Jedyna), podobnie jak wspomniane Rodzielenie wydaje się być duchowym spadkobiercą tradycyjnego serialowego science-fiction – takiego, które nie stara się siłować z Hollywoodem na spektakularne efekty specjalne czy nazwiska znanych aktorów, ale za pomocą prostych środków przekazu i oszczędności w formie próbuje zaangażować widza interesującą treścią, inteligentnym scenariuszem oraz złożonym komentarzem społecznym.
Cena kameralnej pustki
Jedyna to historia Carol, autorki tandetnych romansów historycznych, która jako jedna z zaledwie kilkunastu osób na całym świecie okazuje się odporna na pozaziemskiego wirusa, który transformował całą ludzką populację w jedną zbiorową świadomość o upiornie konformistycznym – albo, by nawiązać do innego klasyka sci-fi, stepfordzkim – usposobieniu i drastycznie odmiennym od naszego sposobie rozumowania. Zbiorowy umysł jest przyjazny, altruistyczny, zawsze uśmiechnięty, zawsze gotów nie tylko do podania pomocnej dłoni, ale wręcz zaspokojenia wszystkich potrzeb i zachcianek głównej bohaterki i pozostałych ocalonych. I chce odnaleźć sposób na wchłonięcie Carol.
Nie jest to w żadnym wypadku nowy ani unikalny koncept, za to bardzo w stylu klasycznej telewizyjnej fantastyki naukowej rodzaju Strefy Mroku – błyskotliwy w treści i łatwy do przedstawienia w formie. Twórcy serialu nie potrzebują potężnego budżetu, plejady rozpoznawalnych aktorów, rozbudowanych dekoracji i efektów specjalnych.
Oczywiście nie znaczy to, że Jedyna jest serialem pozbawionym części tych rzeczy – jego budżet wynosi 15 mln dolarów na odcinek – ale żadna z nich nie jest traktowana jako wyznacznik jakości. Efekty specjalne wykorzystywane są nie po to, by dodawać oczywiste, widoczne na pierwszy rzut oka elementy sygnalizujące wysoki budżet, jak wielkie futurystyczne metropolie czy spektakularne kosmiczne bitwy, ale przeciwnie – by ujmować i w ten sposób kreować niepokojąco puste przestrzenie – wyludnione miasta, opustoszałe przedmieścia, milczące metropolie.
Akcja jednego z odcinków toczy się w Las Vegas i najmocniej zapadające w pamięć ujęcia to właśnie te prezentujące światową stolicę hazardu i rozpusty jako niekomfortowo ciche pustkowie. W kilku innych widzimy dziesiątki statystów poruszających się w ściśle skoordynowany, a zatem z pewnością wymagający wielu ujęć, dokrętek i przemyślanej choreografii, sposób. W to, by Jedyna wyglądała kameralnie, włożono wiele pracy i pieniędzy.
Ubywanie przestrzeni
Wszystko to kreuje przestrzeń dla błyskotliwej, przejmującej historii o – jak zgrabnie określa to tagline serialu – najnieszczęśliwszej osobie na planecie Ziemia, która musi ocalić ludzkość przed pomyślnością. Carol nie jest osobą, którą łatwo polubić. Nie była nią nawet przed apokalipsą, która transformowała bez mała całą populację homo sapiens w szeroko uśmiechnięty rój. Dręczył ją fakt, że zarabiała na życie, pisząc prozę niedorastającą do jej ambicji twórczych. Że musiała ukrywać romantyczny związek, w którym od lat jest ze swoją agentką. To jedna z tych osób, która w najszczęśliwszej chwili swojego życia jest w stanie doszukać się jakiegoś irytującego detalu, który zrujnuje jej całe doświadczenie.
Taka osoba budzi się pewnego dnia w świecie, który zarządzany jest przez świadomość zbiorową o cierpliwości i manierach Chatu GPT. Rezultatem jest neurotyczne tango, w którym świadomość zbiorowa desperacko stara się zadowolić osobę niemożliwą do zadowolenia.
W rękach mniej utalentowanego twórcy ten narracyjnie bardzo atrakcyjny punkt wyjścia mógłby stać się narzędziem do opowiedzenia jednej, konkretnej historii, w której zbiorowa świadomość byłaby metaforą jednej konkretnej rzeczy – presji społecznej, jakiej przeważnie podlegają jednostki nienormatywne, krytyki aroganckiego amerykańskiego hiperindywidualizmu, bezmyślnego konsumpcjonizmu marnotrawiącego surowce naszej planety albo nawet kreatywnie sterylnych generatywnych modeli językowych, które – jak nasz hivemind – niezdolne są ani do tworzenia nowych rzeczy, ani do doceniania czy choćby nienawidzenia już istniejących.
Sam zbiorowy umysł mógłby być zarówno karykaturalnym ujęciem wyidealizowanego komunizmu, w którym pragmatyczny kolektywizm rozwiązuje wszystkie bolączki współczesnego świata, jak i równie karykaturalnym ujęciem równie wyidealizowanego ultrakonserwatyzmu, w którym przestrzeganie deontologicznych praw, dbanie o porządek i całkowita rezygnacja z transgresywnego indywidualizmu okazują się kluczem do zbudowania utopii.
Gilligan jest jednak znacznie mądrzejszym twórcą i nie pozwala na to, by kreowana przez niego opowieść wpadła w pułapkę prostackiej, jednowymiarowej metafory, prezentującej konflikt w określony i ogołocony z niuansów sposób. Dzięki temu Jedyna pozostaje dziełem intrygującym, otwartym na interpretacje i prowokującym do przemyśleń. W jednym momencie może być opowieścią o żałobie, by zaraz potem przeistoczyć się w opowieść o lesbijce z doświadczeniem terapii konwersyjnej, która ponownie musi zmagać się z przytłaczającą presją ogółu, uznającego ją za wymagający naprawy defekt. Albo subtelną afirmacją ludzkiej kreatywności, która karmi się konfliktem i różnicami zdań – czymś, co kreatywnie sterylnemu zbiorowemu umysłowi jest całkowicie obce.
W chwili, w której piszę ten artykuł, Jedyna ledwie przekroczyła półmetek swojego pierwszego sezonu, a że serial jest po gilliganowsku niespieszny, historia dopiero nabiera rozpędu. Z czasem z całą pewnością wykrystalizuje się mocniejsza oś tematyczna opowieści, ale ja ufam showrunnerowi, że serial nie straci ani miligrama ze swojej błyskotliwości.
Boję się jednak, że może to być jeden z ostatnich tego typu seriali. Jedyna powstała, ponieważ twórcy tacy jak Vince Gilligan mieli przestrzeń na rozwój i eksperymenty. Takiej przestrzeni dziś jest już bardzo niewiele i ubywa jej z każdym rokiem.
**
Michał Ochnik (1990) – pisarz, publicysta, wideoeseista i komentator kultury popularnej, twórca bloga Mistycyzm Popkulturowy. Współpracował m.in. z portalem Popmoderna oraz miesięcznikiem „Nowa Fantastyka”.
























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.