Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Lewico, nie betonuj samorządów!

PiS w tej sprawie miał po prostu rację. 10 lat, jakie ma zdolny zapewnić sobie reelekcję prezydent lub prezydentka miasta, to naprawdę dość czasu, by zrealizować ambitny program.

ObserwujObserwujesz
Kontekst

📰 Włodzimierz Czarzasty w programie „Graffitti” powiedział, że Lewica poprze projekt zniesienia dwukadencyjności w samorządach, wprowadzonej przez PiS w 2018 roku.

🏛️ Czarzasty przekazał, że klub Lewicy podjął decyzję po długich rozmowach z dziewięciorgiem prezydentów miast z Lewicy.

📆 Wysłuchanie publiczne w sprawie dwukadencyjności dla prezydentów, burmistrzów i wójtów planowane jest na 23 października.

3

Jak na antenie Polsatu News zadeklarował Włodzimierz Czarzasty, Nowa Lewicy poprze projekt ustawy PSL, znoszącej limit dwukadencyjności dla wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Jaka koalicyjna logika nie stałaby za tą decyzją, jest ona po prostu fatalna. Brak limitu kadencji ułatwia betonowanie samorządów i układów narastających wokół lokalnych włodarzy, nie służy nikomu poza lokalną klasą polityczną, a na pewno nie realnej samorządności, rozumianej jako realny wpływ obywateli na ich własną lokalną wspólnotę.

Czytaj także Czarzasty: Aroganckie rządy zawsze kończą się upadkiem Michał Sutowski

PiS miał tu po prostu rację

Ograniczenie kadencyjności wprowadził w 2018 roku PiS. Zrobił to w złej wierze, ustawa w pierwotnej wersji miała uniemożliwić urzędującym prezydentom ponowny start i otworzyć PiS drogę do zdobycia samorządów. Ostatecznie przyjęto jednak całkiem sensowną wersję ustawy: limit dwóch kadencji miał się liczyć od 2018 roku, a kadencję lokalnych władz wydłużono w dodatku do 5 lat.

10 lat, jakie ma popularny, zdolny zapewnić sobie reelekcję prezydent lub prezydentka miasta, to naprawdę dość czasu, by zrealizować ambitny program, przekształcić zgodnie z nim miasto i zapisać się w jego historii. Nie potrzeba do tego 20 lat nieprzerwanych rządów. A po dekadzie naprawdę warto wpuścić do miejskiej polityki trochę „świeżej krwi”.

Limit kadencji chroni też przed tworzeniem się w samorządach niezatapialnych układów polityczno-towarzysko-ekonomicznych, które im dłużej rządzą, tym trudniej jest odsunąć od władzy, mimo że w coraz mniejszym stopniu liczą się ze zdaniem lokalnej opinii publicznej.

PiS w tej sprawie miał po prostu rację, tak jak w kilku innych przypadkach zadziałał jako „siła, która zła pragnąc, dobro czyni”. Kierując się własnym, wąskim partyjnym interesem wprowadził zmianę, która czyniła naszą lokalną politykę zdrowszą i bardziej demokratyczną – wymuszając szybsze krążenie lokalnych elit i utrudniając ich petryfikację.

Nietrafione argumenty

Przeciwnicy dwukadencyjności wysuwają często argument, że jest ona niedemokratyczna, pozbawia bowiem lokalną społeczność możliwości ponownego wyboru dobrze przez nią ocenianego prezydenta lub burmistrza. Ludzie sami wiedzą najlepiej, komu chcą powierzyć władzę w swojej miejscowości, brzmi dalej ten argument, a posłowie i posłanki z Warszawy nie powinni im narzucać wyboru i urządzać życia.

W mniej populistycznej wersji ten argument bywa przeformułowany: jeśli lokalna władza sobie nie radzi, to ludzie potrafią ją odwołać niezależnie od tego, jak długo jest zakorzeniona w samorządzie.

Czytaj także Czarzasty: Pierwszego października będzie tak, jak zdecyduje pan Tusk Katarzyna Przyborska

Faktycznie, czasem mieszkańcom udaje się zmobilizować i przegłosować odwiecznych prezydentów. W zeszłym roku taki scenariusz miał miejsce między innymi w Gdyni, Legnicy i w Zabrzu. Z drugiej strony już w zeszłej dekadzie pojawił się fenomen prezydentów, którzy zbudowali sobie lokalnie tak silną pozycję, że nawet największe polskie partie nie bardzo widziały sens wystawiać przeciw nim kandydatów. I to nawet jeśli mieszkańcy wcale nie postrzegali rządów takich włodarzy wyłącznie jako pasma sukcesów – najlepszym przykładem był rządzący Krakowem przez ponad 20 lat Jacek Majchrowski.

Przeciwnicy dwukadencyjności podnoszą też argument, że przecież nie ma takiego limitu dla posłów, senatorów, ministrów czy premierów i że samorządowcy są w ten sposób „dyskryminowani”. Nie ma też jednak limitów kadencji radnego i nie można sensownie porównywać posła z kimś, kto kieruje dużym, bogatym miastem, co daje choćby możliwość budowania własnego stronnictwa, np. przez dysponowanie posadami w miejskich spółkach.

Najdłużej jak dotąd rządzący premier – tak się składa, że Donald Tusk – sprawował władzę w sumie przez osiem lat, z prawie dziesięcioletnią przerwą, gdy przebywał w Brukseli. Kaczyński był „nadpremierem” przez dziesięć lat – w okresie 2005-07 i 2015-23. Tymczasem w samorządach ciągle możemy spotkać osoby rządzące od czasu pierwszych bezpośrednich wyborów burmistrzów i prezydentów, od 2002 roku. Czyli niewiele krócej, niż Putin rządzi Rosją. Zniesienie limitu dwukadencyjności da im możliwość walki o kolejną kadencję.

Dwukadencyjność prezydentów miast nie jest, przyznajmy to, uniwersalnym standardem w rozwiniętych demokracjach liberalnych. Nie ma jej w Niemczech, we Francji czy w Wielkiej Brytanii. W Stanach nie ma federalnej regulacji, sprawa regulowana jest lokalnie, jednak limit kadencyjności obowiązuje dziś w dziewięciu z dziesięciu największych amerykańskich miast – wyjątkiem jest Chicago.

Nie ma jednak żadnego powodu, by Polska nie miała pod tym względem standardów lepszych, niż panują np. nad Sekwaną. Limit dwukadencyjności pozwala wpuścić świeże powietrze do samorządów, otwiera je na nowych ludzi i nowe idee. Daje też większe szanse lokalnym społecznościom, by zmienić władzę bez konieczności nadzwyczajnej mobilizacji.

Słuchając argumentów przeciw dwukadencyjności wysuwanych przez polityków, trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie argumenty z demokracji lokalnej, szacunku do decyzji ludzi etc. są tak naprawdę mocno obłudne, a realnie chodzi o partyjne interesy. O interesy lokalnych włodarzy, ich stronników oraz działaczy robiących kariery w Warszawie, obawiających się konkurencji byłych samorządowców, którzy po tym, gdy uderzy w nich limit kadencji, mogą chcieć wejść do ogólnopolskiej polityki.

Nowa Lewica cnotę straci, a rubelka nie zarobi?

Można zgadywać, że poparcie Nowej Lewicy dla ustawy zgłoszonej przez PSL to element targów wewnątrz koalicji. Być może to cena za zgodę PSL na ustawę o statusie osoby najbliższej w związku. Być może za sprawne wykonanie umowy koalicyjnej w punkcie „marszałek rotacyjny”. Z pewnością prezydenci miast związani z Nową Lewicą też nie będą narzekać.

Pytanie, jak na to zareaguje elektorat, zwłaszcza ten młodszy, z większych miast – można zgadywać, że zalewanie miast politycznym betonem nie przypadnie mu do gustu.

Jak na portalu X napisał doskonale znający Polskę lokalną dziennikarz Andrzej Andrysiak: „Dziś uginacie się przed samorządowym lobby, bo wydaje wam się, że to «głos Polaków». Nie, to jest głos Polaków. To interes jednej branży. Nie znacie, bo nikt nie zna, ŻADNEGO środowiska obywatelskiego, społecznego, które byłoby za zniesieniem dwukadencyjności. Są za związki gmin, burmistrzów, marszałków, prezydentów”.

Jeszcze niedawno rzecznik Nowej Lewicy, Łukasz Michnik, mówił: „Nie ma co betonować samorządów i blokować demokracji. Dwukadencyjność powinna zostać utrzymana, więc mamy tu diametralnie inne zdanie niż ludowcy”. Wyborcy nie lubią, gdy partia pod wpływem politycznych targów nagle zmienia zdanie, zwłaszcza gdy nie widzą z tego żadnych zysków dla siebie. A mogą nie zobaczyć, bo bardzo prawdopodobne, że zarówno ustawę o związkach partnerskich, jak i tę o dwukadencyjności zawetuje prezydent Nawrocki. I przynajmniej to drugie weto wielu wyborców Nowej Lewicy, ale i innych partii rządzącej koalicji przyjmie z ulgą. Ba, nawet pomyśli sobie: może akurat w tym punkcie to nie najgorzej, że wygrał właśnie kandydat PiS.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie