W maju 1919 roku wyposażona w kije i krzesła endecka bojówka zaatakowała wiec PPS pod Poznaniem. Socjalistów pobito, a policja pomagała napastnikom wyłapywać ofiary. PPS ogłosiła, że startuje w wyborach po to, by wyborca „choć przez chwilę musiał pomyśleć, że istnieją ludzie, którzy buntują się przeciwko temu wszystkiemu”.
Wiosną 1919 roku Wielkopolska zdawała się mówić jednym głosem. Pełnia władzy w regionie, dopiero co wyzwolonym spod władzy niemieckiego zaborcy w zwycięskim powstaniu, spoczywała w ręku Naczelnej Rady Ludowej, w której czołową rolę odgrywali działacze związani z endecją i chadecją. W tym okresie Wielkopolska funkcjonowała niemal jak autonomiczne państwo, niezależne od rządu w Warszawie. Ówczesna prasa socjalistyczna ochrzciła ją nawet mianem „niepodległej Korfancji”, nawiązując do nazwiska Wojciecha Korfantego, jednego z przywódców NRL.
Dominacja ugrupowań klerykalnych i nacjonalistycznych była w Wielkopolsce głęboko ugruntowana. W reakcji na brutalną germanizację wśród tamtejszych Polaków wykształciło się silne poczucie solidaryzmu narodowego, a wymierzona w Kościół katolicki polityka Kulturkampfu utrwaliła jego znaczenie jako kluczowego elementu narodowej tożsamości.
Wyjątkowo słaba była za to wielkopolska lewica. Na poddanej wpływom kleru i endecji wsi nie wykształcił się samodzielny ruch chłopski. Marginalne znaczenie miał klasowy ruch robotniczy, krytykowany za internacjonalizm i współpracę z niemieckimi socjalistami, godzącą rzekomo w polskie interesy. Jego rozwój utrudniała też specyficzna struktura społeczna regionu. Wielkopolska stanowiła rolnicze zaplecze dla bardziej uprzemysłowionych obszarów Niemiec. Mniej było tu proletariatu fabrycznego, a więcej robotników rolnych, z natury bardzo rozproszonych, co było poważną przeszkodą, gdy przychodziło do zrzeszania się w szeregach jakiejś organizacji.
„Republika we krwi”. Gdy rewolucjonista mówił przede wszystkim po niemiecku
czytaj także
Wielkopolscy przywódcy bardzo sprawnie zareagowali na rewolucyjne nastroje, które nasiliły się na ziemiach polskich u schyłku I wojny światowej. Wytrącając część argumentacji z rąk lewicy, sami na każdym kroku przekonywali, że bliskie są im ideały równości i demokracji. Poseł do niemieckiego Reichstagu, endek Władysław Seyda zapewniał w grudniu 1918 roku, że „nowa Polska nie będzie tak błyszczała srebrnymi szyszakami rycerstwa ni złotem bramowanymi deliami senatorów jak dawna, ale będzie to Polska Ludowa, w której wszyscy jako wolni obywatele będą pracowali ku wspólnemu dobru narodu. Nie będzie w niej przywilejów, wszyscy będą równi. Nowa Polska nie będzie wykluczała nikogo ani od praw, ani od pracy publicznej”.
Tego typu hasła głoszone były zazwyczaj w ogólnikowej i mglistej formie, przez co bez większych oporów podpisać się mogło pod nimi wiele różnych partii. I gdy na dzień 1 czerwca 1919 roku zarządzono przeprowadzenie w Wielkopolsce wyborów parlamentarnych, które miały wyłonić posłów do obradującego w Warszawie Sejmu Ustawodawczego, niemal wszystkie lokalne ugrupowania prawicy i centrum zdecydowały się zawrzeć koalicję i wystawić wspólną listę kandydatów pod nazwą Zjednoczenia Stronnictw Narodowych. Od początku zapanowało przekonanie, że komitet ten nie będzie miał żadnej realnej konkurencji i zgarnie wszystkie 42 mandaty poselskie z regionu.
W okręgu mogileńskim wybory nie odbyły się w ogóle, bo zgłosili się tam tylko kandydaci ZSN. W pozostałych trzech okręgach na brawurowy start przeciwko miejscowym włodarzom zdecydowali się pojedynczy kandydaci niezależni, a w okręgu poznańskim pojawiła się też lista tzw. Stronnictwa Ludowego. Choć nazwa ta może budzić skojarzenia ze znaną partią chłopską, to poznańskie SL było w rzeczywistości mało znaczącym lokalnym ugrupowaniem o charakterze katolicko-konserwatywnym, skierowanym głównie do ludności miejskiej. W swej przedwyborczej odezwie, skonfiskowanej zresztą przez poznańską policję, otwarcie przyznawało, że ze strachu przed napaścią bojówek endeckich powstrzyma się od urządzania publicznych wieców.
Na rzucenie poważniejszego wyzwania zdecydowała się tylko Polska Partia Socjalistyczna. Z braku wystarczającej liczby kandydatów w każdym z trzech okręgów zmuszona była wystawić identyczne listy, ale za to na ich czele znalazł się sam były premier Jędrzej Moraczewski, którego nazwisko firmowało reformy społeczne przeprowadzone w Polsce w pierwszych tygodniach niepodległości. Od lat działał w Galicji, ale nie do końca był, jak byśmy to dziś powiedzieli, wyborczym „spadochroniarzem”, bo urodził się przecież w wielkopolskim Trzemesznie. Za jego plecami znalazł się Tadeusz Matuszewski, jedyny lewicowy radny Poznania, wybrany ze wspólnego komitetu polsko-niemieckiego, a trzecie miejsce na liście przypadło tokarzowi Stanisławowi Wierbińskiemu, radnemu z Gniezna.
PPS ogłosiła, że startuje po to, by wyborca, „zanim rzuci do urny wyborczej numer listy, choć przez chwilę musiał pomyśleć, że istnieją ludzie, którzy buntują się przeciwko temu wszystkiemu”, co czynią władze wielkopolskiej autonomii. Warto mieć świadomość, że w tym regionie demonstracja przekonań socjalistycznych często stanowiła akt osobistej odwagi. Groziły za to szykany w pracy, a nawet wydalenie za kordon graniczny. Podczas powstania wielkopolskiego nie można było na przykład kolportować w Wielkopolsce PPS-owskiej prasy, bo według rządzącej prawicy szerzyła ona treści „bolszewickie i żydowskie”.
Po zawarciu rozejmu restrykcje te nieco zluzowano, ale atmosfera wokół socjalistów się nie zmieniła. Przy okazji marcowych wyborów samorządowych Tadeusz Matuszewski oskarżał lokalne władze o stosowanie terroru wobec opozycji, a także o nagminne nadużywanie kościoła w walce politycznej.
czytaj także
PPS zarzucała Naczelnej Radzie Ludowej, że umyślnie odgradza dzielnicę od reszty kraju, że usilnie stara się zohydzić obraz wydarzeń w dawnym Królestwie Polskim i Galicji, że chce wśród Wielkopolan zaszczepić „patriotyzm dzielnicowy”. A wszystko po to, by utrzymać niepodzielną władzę i by móc dalej „w patriarchalny sposób kupować lud gorzałką i kiełbasą, zwożąc go drabiniastymi wozami na wiece wyborcze i na głosowanie”.
Wściekłość w środowiskach prawicowych wywołała informacja, że Jędrzej Moraczewski ma zamiar zorganizować w Poznaniu publiczne wiece wyborcze. Pismo „Postęp” przypominało, że były premier sprawował rządy „na szkodę własnych rodaków, a na korzyść i pociechę Żydów i Niemców”. Teraz za to „zbratał się z Matuszewskim, który znany jest u nas jako zdrajca polskości i służalec Scheidemanna i Noskego” (politycy SPD – przyp. red.). Podkreślając fakt współpracy pomiędzy polskimi a niemieckimi socjalistami, „Postęp” przekonywał, że „Moraczewski nie jest zwykłym warchołem, ale równym Matuszewskiemu zaprzańcem i zdrajcą”. Na koniec niemal wprost wezwał do ataku na wiece PPS: „Lud nasz nie zna żartów, gdy chodzi o sprawę ojczyzny. Nie radzimy ufać w nietykalność poselską. Wara zdrajcom od Poznania! Postarajmy się, że będą to wiece pamiętne”.
Przed zaplanowanym na 18 maja wystąpieniem Moraczewskiego w Willi Flora przy dzisiejszej ulicy Grunwaldzkiej proboszcz jednej z poznańskich parafii wezwał wiernych, by udali się na to spotkanie „z dobrymi kijami”. Na podobne apele odpowiedziało kilka tysięcy zwolenników prawicy. Moraczewski był w stanie przemawiać we „Florze” tylko przez pięć minut, po czym został zagłuszony przez krzyki, śpiewy i gwizdy. Jeden z uczestników kontrmanifestacji tłumaczył potem w prasie, że „Poznań nie chciał słuchać byłego ministra, który chce sprzedać Ojczyznę Żydom-bolszewikom, rosyjskim lub niemieckim, kto da więcej”. Przed wielce prawdopodobnym linczem uchroniła Moraczewskiego policja, która siłą wyprowadziła go z sali. „Czerwonych towarzyszy zasłużona spotkała nauka” – cieszył się następnego dnia „Dziennik Poznański”.
Ekscesy powtarzały się w kolejnych dniach. 21 maja wyposażona w kije i krzesła bojówka endecka zaatakowała PPS-owski wiec w podpoznańskiej Głównej. Organizatorów pobito, nie oszczędzając nawet kobiet. Policja nie tylko nie powstrzymała napastników, ale jeszcze pomagała im wyłapywać uczestników wiecu. Tego samego dnia doszło też do ataku na zebranie niemieckich socjalistów w Poznaniu. Napastnicy wtargnęli na salę z okrzykiem „Moraczewski nam się wymknął, tobie się dostanie”, po czym ciężko pobili przemawiającego właśnie Ernsta Davida. 29 maja bojówka endecka najpierw rozpędziła PPS-owski wiec w Swarzędzu, a potem wzięła się za demolowanie sklepów oraz bicie miejscowych Żydów i Niemców.
Napiętą atmosferę z Wielkopolski odczuć można było również na sali sejmowej w Warszawie. Zacytujmy fragmenty stenogramu z 22 maja z zapisem kłótni między Ignacym Daszyńskim i Wojciechem Korfantym, która wybuchła po tym, gdy posłowie prawicy zaczęli przerywać wystąpienie lidera PPS:
Daszyński: „To nie jest sala w Poznaniu, gdzie memu koledze, który chciał stawać przed wyborcami, nie pozwoliliście dojść do głosu. To jest Sejm polski”.
Korfanty: „Pokaż się pan z tą mową w Poznaniu, to panu pokażą”.
Daszyński: „Ja w ogóle nie radzę panu pokazywać się w pewnych kołach z pana wyglądem”.
Paliwem dla propagandy endeckiej była postawa niemieckich socjalistów, którzy wezwali swoich krajan do poparcia listy PPS. W odezwie wyborczej napisali, że „obowiązkiem każdego Niemca jest oddanie głosu tym, którzy bronią interesów uciśnionych, a takimi są przedstawiciele socjalistyczni”. Na wiecach wyborczych prawicy można było usłyszeć okrzyki oburzenia, że mając takich sojuszników, Moraczewski w ogóle miał czelność pojawić w Poznaniu. Sugerowano, że jego miejsce jest raczej w Holandii, u boku przebywającego tam na wygnaniu cesarza niemieckiego Wilhelma II.
Kolejne larum podniosło się, gdy Moraczewski odważył się osobiście zjawić na jednym z zebrań niemieckich socjalistów i jeszcze rozmawiać z nimi w ich ojczystym języku. „Jaka wielka szkoda, że pan ekspremier nie potrafi mówić w jidysz. Może przemówiwszy gorąco do Żydów w ich żargonie zjednałby sobie również pewną liczbę głosów?” – pytał szyderczo „Kurier Poznański”.
Antysemityzm był kolejnym elementem stale obecnym w kampanii wyborczej prawicy. Poznańska prasa przestrzegała czytelników, że PPS próbuje zamaskować swoje żydowskie oblicze, przysyła bowiem do Wielkopolski agitatorów, „przestrzegając bacznie, aby nie mieli wyglądu semickiego”. Mało tego, Żydzi uczestniczący w wiecach socjalistów mieli ponoć chować swe tradycyjne chałaty i dla niepoznaki ubierać się w marynarki.
czytaj także
Skrupulatnie podsycana atmosfera nienawiści, a także represje ze strony miejscowej administracji praktycznie uniemożliwiły kandydatom PPS prowadzenie kampanii wyborczej. Jak przeczytać można w złożonym przez partię proteście, „przeciwne nam obozy polityczne zorganizowały bandy zbirów opłaconych, którym polecono w brutalny sposób rozbijać wiece nasze, by nam w ten sposób uniemożliwić pracę agitacyjną. W brudnej tej robocie bierze także udział policja, straż ludowa i wojsko”.
Czesław Porankiewicz, pełnomocnik wyborczy PPS, sam dotkliwie pobity podczas niesławnego wiecu w Głównej, pisał, że środowiska prawicowe „urządzały istne orgie bolszewickie, by za pomocą terroru z jednej strony odgrodzić nas od mas polskich, a z drugiej zaś strony rzucić postrach na Żydów i Niemców, by ich pod grozą pogromów od głosowania na naszą listę powstrzymać”. Doliczył się też sześciu tysięcy ulotek wyborczych skonfiskowanych podczas kampanii przez miejscową policję.
„Oni by chcieli, by lud poznański uwolnić od trudu fatygowania się do urn wyborczych” – pisał PPS-owski „Robotnik” – „Przecież Bóg i Ojczyzna, Jedność i Zgoda wystarczą. Po co masz myśleć, chłopie i robotniku poznański? Przecież są tacy, którzy za ciebie pomyślą”.
Wyniki wyborów nie przyniosły zaskoczenia. Zjednoczenie Stronnictw Narodowych zdobyło ponad 97 proc. głosów i wszystkie przypadające na Wielkopolskę mandaty poselskie. W niektórych miejscach wyborcy zaprezentowali nieprawdopodobną wręcz jednomyślność. W powiatach grodziskim i krotoszyńskim kandydaci ZSN zyskali poparcie przekraczające 99,9 proc., a w powiecie wschowskim padły na nich wszystkie 2993 oddane tam głosy.
Socjalistom najlepiej poszło w Poznaniu, gdzie uzyskali ponad 7 proc. głosów. Lista sterroryzowanego przez endeków Stronnictwa Ludowego zdobyła w swoim okręgu ledwie jeden procent poparcia. Niezależnie od przypadków stosowania przemocy wobec opozycji czy odbierania wolności słowa i wolność zgromadzeń, dominacja prawicy w regionie nie ulegała dyskusji.
Zostań Pileckim na czas pokoju! Nawrocki jeszcze nie rządzi, a już jest prezydentem zgody narodowej
czytaj także
Dwa dni po wyborach publicysta Zygmunt Kisielewski w przewrotny sposób witał na łamach „Robotnika” świeżo wybranych posłów z Wielkopolski, przekonując, że są reprezentantami starego i niesprawiedliwego, lecz upadającego już świata. „Żywimy nadzieję niepłonną, że niedługo miejsce wasze zajmą przedstawiciele chłopa i robotnika z Poznańskiego, które szybciej dojrzewa społecznie, aniżeli wy byście tego pragnęli”.
Rachuby PPS-owców okazały się nadmiernie optymistyczne. Wielkopolska pozostała bastionem prawicy. Aż do upadku II RP partiom socjalistycznym nie udało się zdobyć na tym obszarze żadnego mandatu poselskiego. A szczególnie znienawidzony przez miejscowych endeków Tadeusz Matuszewski nawet został w końcu wybrany w skład Sejmu, tyle że dopiero po tym, gdy z Poznania przeprowadził się do Bydgoszczy.