Oscary 2025: Ocieplanie wizerunku Rosjan czy pracownic seksualnych?

Porzućcie nadzieję ci, którzy oczekujecie apolitycznej lub wywrotowej gali rozdania najgłośniej dających o sobie znać nagród filmowych.
Fragment plakatu filmu „Anora”. Fot. Neon

Było nudno, ale nie bez kontrowersji, zwłaszcza wokół głównej gwiazdy oscarowego wieczoru, Seana Bakera – dla jednych sojusznika Putina, dla drugich – obrońcy ekonomicznie i społecznie uciśnionych.

Czy Oscary coś nam jeszcze mówią? Na pewno to, że kino nie żyje w próżni, a jeśli próbuje, to często okazuje się bezwartościowe i nieinteresujące. Nagradzane są bowiem raczej te filmy, które komentują rzeczywistość i pokazują jej szerszy obraz niż ten lukrowany, uprzywilejowany i latami dominujący w Fabryce Snów.

Tymczasem Tomasz Raczek, podsumowując tegoroczną galę rozdania Oscarów, rozpacza nad tym, że dziś nie ma już prawdziwych produkcji z amerykańskim rozmachem, a słynące z wielkich, eskapistycznych widowisk Hollywood ponosi klęskę na rzecz niszowych produkcji z różnych części samej branży oraz świata.

Może po prostu czas dopuścić do siebie myśl, że ludzie nie chcą na ekranie oglądać ciągle tych samych historii z tymi samymi bohaterami, z którymi nijak nie mogą się identyfikować? Może białe i bogate Hollywood (oraz USA) to nie pępek świata kina?

„Przykładowo za najlepszy film animowany został uznany Flow. Zrobiło go łotewskie studio, a przecież do tej pory filmy animowane to była domena Amerykanów” – stwierdził Raczek.

Jak kot w wodzie [o filmie „Flow”]

Osobiście uważam, że historia o kocie, który przetrwał powódź, w pełni zasłużyła na laur z uwagi na swój ciekawy, bo nieignorujący globalnych kryzysów, a przy tym nieepatujący patosem przekaz. Chciałabym także, by wyróżnienie dla Gintsa Zilbalodisa z Łotwy było dowodem na to, że robienie kina w konformistycznym, apolitycznym i skrojonym pod konserwatywne gusta stylu jest mniej docenianie przez jurorów i publiczność.

I nie chodzi o oglądanie wyłącznie ambitnego kina, tylko fakt, że płytki mainstream nawet bez docenienia na galach, konkursach i festiwalach ma wystarczająco dużo przewagi na rynku. To dlatego trudno mi zgodzić się z tezą, że Dolby Theatre to nie miejsce na politykowanie, lecz świętowanie sztuki filmowej – bo co to za sztuka, która tylko ładnie wygląda?

Ciszej nad tym Trumpem

Jednocześnie trudno uznać tegoroczne Oscary za wydarzenie wyjątkowo progresywne i wywrotowe, choćby z uwagi na to, że podczas ceremonii przeżywający silne polityczne wstrząsy Amerykanie ani słowem – zupełnie inaczej niż w czasach pierwszej kadencji Donalda Trumpa – nie zająknęli się o swoim nowym-starym włodarzu i jego rasistowskich, rusofilskich oraz transfobicznych decyzjach.

Nie zabrakło natomiast przytyków do innych przywódców o autorytarnych zapędach, na przykład za sprawą nagrodzenia palestyńsko-izraelsko-norweskiego filmu Nie chcemy innej ziemi, który dokumentuje dokonywane przez izraelski rząd i wojsko wieloletnie prześladowania Palestyńczyków zamieszkujących Masafer Jatta. Odbierający nagrodę reżyserzy Rachel Szor, Hamdan Ballal, Basel Adra and Yuval Abraham wezwali ze sceny do zakończenia czystki etnicznej na Palestyńczykach, podkreślając siłę oraz znaczenie swojej nieoczywistej współpracy.

Warto zresztą odnotować, że film już wcześniej wywołał niemałe emocje. Nazywany antysemitą Yuval Abraham z Izraela, który na festiwalu Berlinale sprzeciwił się apartheidowi w Strefie Gazy i nawoływał do wstrzymania ognia, otrzymywał groźby śmiertelne.

„Stanąć na niemieckiej ziemi jako syn ocalałych z Holokaustu i wezwać do zawieszenia broni – a następnie zostać nazwanym antysemitą – jest nie tylko oburzające, ale także dosłownie naraża życie Żydów na niebezpieczeństwo” – powiedział po atakach pod swoim adresem.

Ambiwalencja sojusznicza

Podobnej odwagi próżno było szukać u ekipy odpowiedzialnej za stworzenie innego głośnego filmu. Stereotypowo opowiadający o tranzycji meksykańskiego (bez udziału Meksykanów) bossa narkotykowego obraz Jacques’a Audiarda Emilia Pérez zdobył aż trzynaście nominacji do Oscarów, ale ostatecznie skończył jako wielki przegrany z dwiema statuetkami – za piosenkę oraz drugoplanową rolę kobiecą Zoe Saldañi.

Bardzo dobrze, że produkcja nie brylowała podczas gali, bo jest problematyczna nie tylko z uwagi na przedmiotowe potraktowanie transpłciowości oraz kultury meksykańskiej, ale również na odkopane w sieci rasistowskie wpisy Karli Sofíi Gascón, która wcieliła się w tytułową bohaterkę.

„West Wing” w Kaplicy Sykstyńskiej [Majmurek o „Konklawe”]

Każdy honor można choćby próbować uratować. Niestety, żaden z laureatów nagrody nawet słowem nie zająknął się o sytuacji osób transpłciowych, które są dziś publicznie, systemowo demonizowane w USA, gdzie od niedawna zgodnie z decyzją Donalda Trumpa uznaje się istnienie tylko dwóch płci.

Zoe Saldaña w wywiadach udzielanych po gali również nie przeprosiła tych, którzy poczuli się urażeni – a więc meksykańskiej społeczności oburzonej monetyzacją przeżywanych przez nią kryzysów humanitarnych i utrwalaniem krzywdzących uprzedzeń na swój temat.

O Emilii Pérez najlepiej będzie chyba zapomnieć, zwłaszcza że najwięcej oscarowego światła skierowano w inną stronę i ocieplono nim wizerunek Rosjan lub pracownic seksualnych – w zależności od tego, kogo spytacie. Odpowiedź na pytanie, czyim sojusznikiem, Putina czy marginalizowanych społecznie grup, jest największa gwiazda oscarowego wieczoru, czyli Sean Baker, jest co najmniej skomplikowana, a ambiwalentny stosunek do jego triumfu – bardziej niż uzasadniony.

A wystarczyłoby, że reżyser powiedziałby coś o solidarności z Ukrainą, skoro nie zmienił ani nie skomentował narodowości bohaterów swojej produkcji. W trzecią rocznicę rosyjskiej inwazji naprawdę trudno nie czytać sukcesu Anory – opowieści o związku pracownicy seksualnej z synem rosyjskiego oligarchy – w bieżącym kontekście politycznym.

Sekspracownicy w pogoni za amerykańskim snem [Majmurek o filmie „Anora”]

Dwa dni po wizycie Wołodymyra Zełenskiego w Białym Domu Seana Bakera nagrodzono oscarowymi laurami za najlepszy film, reżyserię, montaż oraz scenariusz oryginalny, a Mikey Madison dostała do tego nagrodę za najlepszą żeńską kreację pierwszoplanową.

Z perspektywy kina niezależnego to wielki powód do świętowania. Baker wywodzi się właśnie z pozahollywoodzkich obszarów przemysłu filmowego, gdzie dobre obrazy tworzy się przy pomocy telefonu i zatrudniając naturszczyków (Mandarynka), niskiego budżetu (Red Rocket) i empatii wobec ludzi przeżywających raczej amerykański koszmar niż spełniony sen (The Florida Project). Anora wprawdzie zbliża się już bardziej do mainstreamu, ale wciąż nie ocieka hajsem i pochyla się z wrażliwością nad nierównościami społecznymi.

Słuchaj podcastu autorki tekstu:

Spreaker
Apple Podcasts

W tym wypadku chodzi o tytułową bohaterkę z klasy robotniczej, która pracuje seksualnie i poślubia bogatego klienta. Zamiast uwielbianej przez Hollywood bajki rodem z Kopciuszka i Pretty Woman, Anora przekonuje się, że władza obrzydliwie bogatych Rosjan jest nie tylko parszywa, ale i wszechpotężna. Wpływy i pieniądze oligarchów rządzą w sposób absolutnie bandycki zarówno nieuprzywilejowanymi obywatelami USA, jak i tamtejszymi instytucjami (a dokładniej: wymiarem sprawiedliwości), co można by odebrać jako ostrą krytykę elit ekonomicznych.

Problem w tym, że Sean Baker opowiada tę historię tak, jakby wojna w Ukrainie nie miała miejsca, a w powstawaniu produkcji nie brali udziału rosyjscy aktorzy z propagandowym dorobkiem na koncie. Jednocześnie dostajemy postać dobrego Rosjanina Igora, który rzekomo ma wzbudzać sympatię widzów. Mojej nie wzbudził.

Amerykańska abdykacja

Czy to znaczy, że mamy teraz całkowicie scancellować Rosję i wszystko, co rosyjskie? Nie namawiam do palenia książek Tołstoja i płyt z utworami Czajkowskiego. Nie widzę też sprawiedliwości w wykluczaniu osób sprzeciwiających się reżimowi Putina i pochodzących z jego kraju. Ale z tymi, którzy grają w amerykańskich filmach i nie potrafią do dziś wydukać słowa sprzeciwu wobec wojny za naszą wschodnią granicą – już owszem, a właśnie kimś takim są Jurij Borisow i Mark Eidelstein.

Sean Baker mógł nakręcić film, w którym zamiast Brighton Beach znalazłaby się jakakolwiek inna dzielnica Nowego Jorku, a w miejsce oligarchów z Moskwy weszliby baronowie z Doliny Krzemowej lub brytyjscy książęta lubujący się w drogich imprezach, kokainie i seksie. Przede wszystkim jednak reżyser, który czterokrotnie stanął na scenie, mógł powiedzieć… cokolwiek. Na przykład „Chwała Ukrainie”, na co zdecydowała się wręczająca mu statuetkę za montaż Daryl Hannah.

Wiem, co powiecie – że takie gesty nic nie znaczą, nic nie kosztują, a przede wszystkim realnie nie ratują Ukraińców. Ale skoro tak, to z jakiego powodu Baker odmawia ich wykonania?

Można tylko spekulować. Jedno jest pewne – niczego nie potrzebujemy dziś bardziej niż intersekcjonalnego sojusznictwa. Reżyserowi nie można odmówić przecież wspierania społeczności osób pracujących seksualnie – portretowanych bez pogardy, paternalizmu i oceny moralnej.

„Substancja” pokazuje, jak być pięknym i młodym pępkiem patriarchalnego świata

Baker niejednokrotnie mówił o istocie dekryminalizacji pracy seksualnej na rzecz poprawy sytuacji osób się nią parających. Potępiał stosowaną wobec nich przemoc społeczną i instytucjonalną. Dlatego tak trudno zrozumieć jego nijaką postawę wobec Ukrainy w chwili, gdy Trump wpada w objęcia jej agresora.

Niektórzy powiedzą, że milczenie okazało się dla Bakera złotem. Jednak dla demokratycznego świata zachodniego, któremu USA ze swoimi hollywoodzkimi fantazjami o ratowaniu świata przewodziły przez dekady, uległość filmowego establishmentu musi jawić się jako postawa z kruszcu o wiele mniej cennego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Autorka książki „Gównodziennikarstwo” (2024). Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij