Kraj

„Armia w ruinie”: Pikniki, dożynki i kursy zbierania wiśni [rozmowa]

Wojsko jest machiną, bardzo ciężką i oporną, jeżeli chodzi o zmiany, chyba że ma się determinację i plan jak Antoni Macierewicz czy, do pewnego stopnia, Błaszczak. Natomiast ekipa Kosiniaka-Kamysza weszła do MON-u bez planu. Zanim się zorientował, gdzie ta balia przecieka, to już mu się naprawdę sporo nalało i stoi po pas w wodzie.

Michał Sutowski: Przez osiem lat Polki i Polacy… a także polskie wojsko było rządzone przez ministrów z PiS – konkretnie dwóch, Macierewicza i Błaszczaka. To o ich czasach – i o tym, co po nich zostało do dziś – jest Armia w ruinie. Co tych dwóch polityków odróżniało w polityce wobec armii i resortu?

Edyta Żemła: Jeden z moich rozmówców nazwał czasy Antoniego Macierewicza w MON „czasami szaleństwa”. Minister potrafił podejść do oficera i pogratulować mu świetnej roboty, skomplementować – po czym zapomniał o tym, wrócił do gabinetu, pomyślał o czymś innym i tego samego oficera, którego pół godziny wcześniej pochwalił… zwalniał ze służby.

Szaleństwo czasem zawiera jakąś metodę.

Mam wrażenie, że nikt nie potrafił tego dokładnie odczytać, w wojsku to był okres rozedrgania. Nikt nie był pewien, co się za chwilę wydarzy – czy Antoni nie pójdzie na Ruskich, bo taki będzie miał kaprys, albo nie zbombarduje Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. W jego wypadku kluczowe było środowisko, którym się w ministerstwie otoczył. Jego szefem kontrwywiadu był Piotr Bączek – człowiek, który uważał, że ma coś wspólnego ze służbami, ale zupełnie się na nich nie znał i w związku z tym był wykonawcą kaprysów szefa. W bliskim otoczeniu był też niejaki Bartłomiej Grabski, notabene wiosną tego roku zwolniony dyscyplinarnie ze służby w SKW. On się cieszył ogromnym zaufaniem ministra Macierewicza, a jednocześnie nikt w resorcie ani w wojsku nie wiedział, czym on się zajmuje, poza tym, że okupował siedziby reprezentacyjne MON i realizował tam swoje pasje żeglarskie. Był też Misiewicz…

Ale to raczej karykaturalna postać?

Owszem, jego wyskoki były legendarne, ale faktem jest, że mógł wejść do ministra Macierewicza zawsze oraz, co jeszcze ważniejsze, zarówno wojskowi, jak i urzędnicy wiedzieli, że żeby się umówić z panem ministrem, szło się do Misiewicza. A on od ręki załatwiał na przykład audiencję czy podpisanie dokumentów.

Defilada z okazji Święta Wojska Polskiego w 2018 roku. Fot. Mateusz Włodarczyk/MRiPS

Co było kluczem doboru tej ekipy?

Osobiste zaufanie, głównie wobec osób, które były niezwiązane wcześniej z wojskiem. Choć zdarzyło się, że do tego otoczenia trafił, za namową premier Beaty Szydło, Michał Dworczyk, który był tam zupełnie ciałem obcym. Był więc sekowany na każdym kroku, poniżany i wyśmiewany przez właśnie tzw. dużych chłopców Macierewicza, z Grabskim, a także Szatkowskim i Kownackim na czele. Przy czym akurat Dworczykowi wojsko leżało na sercu, rozumiał całkiem nieźle i diagnozował jego problemy, miał jakieś sposoby na ich rozwiązanie – ale był z obozu Morawieckiego, więc został wykluczony i nie miał lekko. Do tego dworu Macierewicza doszlusowało jeszcze kilku wojskowych, między innymi obecny szef Sztabu Generalnego Wiesław Kukuła, któremu Macierewicz powierzył tworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej.

Macierewicz znów okrutnie zakpił sobie ze Smoleńska

WOT to był pomysł przyniesiony do Macierewicza, czy jego własny?

To był pomysł, który narodził się w Narodowym Centrum Studiów Strategicznych, czyli fundacji skupiającej ludzi Macierewicza po przegranych wyborach 2007 roku – najpierw z Szatkowskim, a potem Jackiem Kotasem na czele. Było tam też paru byłych wojskowych, m.in. płk Kwaśniak, doktor nauk wojskowych, który przygotowywał projekt utworzenia WOT-u.

Obok NCSS dużą rolę odegrał oczywiście gen. Kukuła – zanim Macierewicz mianował go szefem WOT, dowodził komandosami w Lublińcu, do których często zapraszał polityków. Bywali tam ludzie od prawa do lewa, bo generał wiedział, że do awansu kontakty polityczne bardzo mu się przydadzą. Kluczowy był jednak Macierewicz – Kukuła dotarł do niego poprzez środowiska powstańców warszawskich, którym lubliniecka jednostka pomagała – oraz nieco już zapomniany Marek Opioła, poseł PiS przez 5 kolejnych kadencji od 2005 roku. A poza nimi były tam też zapraszane różne środowiska proobronne, grupy rekonstrukcyjne. Niektóre z nich o dość dziwnych powiązaniach, nawiasem mówiąc.

Antoni Macierewicz w roli ministra obrony narodowej z ówczesnym szefem NATO Jensem Stoltenbergiem. Fot. NATO/Flickr.com

Czytając rozdziały książki o Macierewiczu odnosiłem wrażenie, że jego obsesja na punkcie wymiany kadr ma charakter ideologiczny: tropi wyobrażone pozostałości komunizmu w armii, a za kryterium bierze stosunek oficera do katastrofy smoleńskiej oraz tradycji „żołnierzy wyklętych”…

Zgadza się, choć patrząc w większej skali, na wstępie najważniejszy był rok urodzenia. Jak Antoni Macierewicz przyszedł do MON-u, powstał tam zespół do weryfikowania akt personalnych oficerów. Tych niższych i średnich stopniem, jak twierdzą moi rozmówcy, przeglądali jacyś studenci KUL-u i UKSW, koledzy Misiewicza, choć to przecież są informacje niejawne. Sam Macierewicz osobiście przeglądał te generalskie. Zwracali uwagę na to, kiedy oficer skończył szkołę, gdzie służył, jakie ma związki rodzinne. W wojsku mówiło się wtedy, że jeżeli masz szóstkę z przodu, no to właściwie na 90 proc. wylecisz, dopiero siódemka z przodu daty urodzenia dawała spore szanse na pozostanie.

Bo to mieli być ludzie „nieskażeni PRL”, bez rosyjskich akademii wojskowych?

Tak, ale chodziło też o to, żeby móc ich ukształtować według własnych wyobrażeń. Żeby to był materiał do formowania. Pamiętajmy też, że rewersem zwolnień są awanse i nowe szanse kariery. Jak Macierewicz tworzył WOT, to jego dowódcy wprowadzili w swoich jednostkach coś w rodzaju kultu pana ministra – przyjęli i wpajali podwładnym wyobrażenie, że to jest nasz twórca, nasz mąż stanu, w zasadzie drugi Piłsudski. To zaszło na tyle daleko, że jak już Mariusz Błaszczak został ministrem obrony, to jeden z dowódców brygady WOT-u na święto jednostki i tak zaprosił… Macierewicza, a nie urzędującego ministra obrony.

Leszczyński: PRL przyniósł awans cywilizacyjny

czytaj także

Rozumiem, że Macierewiczowi zależało na wymianie kadr i ukształtowaniu wojska wedle swego wyobrażenia. A na czym zależało Błaszczakowi?

Na tym, żeby wojsko stało się sprawną machiną służącą budowie wizerunku i wpływów partii. Co do zasady – zapisanej m.in. w konstytucji – wojsko ma za zadanie w czasie pokoju szkolić się, by w razie wojny być gotowym do obrony granic, ma być apolityczne i nie angażować się w działalność pozawojskową, chyba, że dany oficer otrzyma na to zgodę. Do tego armia oczywiście ma być kontrolowana przez cywilne zwierzchnictwo. Wojsko nie może się zrywać z łańcucha, ale też nie może być upokarzane, bo w efekcie stanie się bojaźliwe i niedecyzyjne. I tu wracam do Błaszczaka: on traktował wojsko jak machinę propagandową, scenografię, na tle których można się pokazać wyborcom.

Np. na pikniku w mieście, gdzie akurat w wyborach startuje jakiś ważny poseł czy kandydat na burmistrza?

Na piknikach, na defiladach, na dożynkach, na jarmarkach. Interesowało go, czy dobrze wypadnie na zdjęciu ze sprzętem w tle, albo żeby relacje z NATO-wskich manewrów szły na bieżąco przez Twittera Mariusza Błaszczaka. Natomiast w ogóle nie interesowała go realna siła wojska i stan przygotowania do zadań. Dochodziło do sytuacji, że harmonogram pikników politycznych prowadził do przestawiania harmonogramu szkolenia – ściągano z jednostek i poligonów ciężki sprzęt, w tym czołgi czy Rosomaki, razem z żołnierzami, żeby je pokazać w wyznaczonym miejscu w roli dekoracji.

Piknik wojskowy z udziałem pisowskiej ministerki Marleny Maląg nad zalewem w Szałem. Fot. Mateusz Włodarczyk/MRiPS

Pani rozmówcy twierdzą, że Błaszczaka za te pikniki i ustawki do kamer nie cierpiano. Ale już Macierewicz jest w szeregach wojska pamiętany dobrze, bo dał podwyżki. Może to akurat jest faktyczna zasługa? Skoro mamy mieć profesjonalną armię, to chyba ona nie może być po dziadowsku opłacana?

Macierewiczowi trzeba oddać, że doskonale wyczuwał nastroje wojska, zwłaszcza dołów: korpus szeregowych i podoficerów. Do dzisiaj w rozmowach z nimi słyszę, że Antoni to był nasz minister, on nas rozumiał, wiedział, co nas boli. Macierewicz zrobił dwie rzeczy, przez które wojsko go tak zapamiętało: odczuwalne podwyżki, o kilkaset złotych w ciągu 2 lat, ale też zlikwidował limit 12 lat służby, po których szeregowy, który nie otrzymał stopnia podoficerskiego – przynajmniej kaprala – był zwalniany ze służby bez prawa do wojskowej emerytury.

A to nie był pomysł na to, by motywować żołnierzy do podnoszenia kwalifikacji? Żeby w wojsku nie służyli zawodowi starsi szeregowi po pięćdziesiątce?

Jasne, młode wojsko to komedia, stare wojsko to tragedia. Ale jednak rząd Platformy Obywatelskiej, który ten limit 12 lat nałożył, czegoś nie wziął pod uwagę. Otóż żeby zostać kapralem, trzeba było skończyć szkołę podoficerską, a w tym celu dowódca musiał żołnierza skierować na stosowny kurs. Nie tylko musiałeś znać język i mieć odpowiednie wykształcenie, staż służby – ale też dostać to skierowanie. Ludzie próbowali, uczyli się, ale to były czasy, kiedy armia była już mało liczna, bezrobocie za to całkiem spore. Dlatego jeżeli ktoś nie miał „pleców” w wojsku, to nie miał szans na szkołę podoficerską. W efekcie po 12 latach armia wypluwała takich ludzi bez niczego, jak śmieci. To odzierało ludzi z godności, z honoru. Bo większość tych osób naprawdę chciało być żołnierzami i wcale nie dla pieniędzy, bo płace w wojsku długo były zamrożone.

Feministki! Gdzie jesteście, gdy ojczyzna wzywa rezerwistów?

Ale to może należało jakoś udrożnić kanały awansu?

W teorii tak, problem polegał na tym, że to był czas likwidowania jednostek wojskowych i ograniczania stanów osobowych, bo przecież skracano czas zasadniczej służby wojskowej, aż w końcu minister Klich całkowicie zlikwidował w 2009 roku pobór. Etatów więc było mało, kaprali do szkolenia nie było potrzeba tak wielu. Czuło się za to niesprawiedliwość związaną z tym,
że jak miałeś wujka, szwagra czy innego kolegę teścia na stanowisku oficerskim, to miałeś większe szanse niż jak bez żadnych koneksji trafiłeś do armii z małego miasteczka na wschodzie Polski. Antoni Macierewicz to zniósł, więc ci szeregowi nosili go za to na rękach.

A skąd się wzięły te niesławne kursy – złośliwi mówią, że weekendowe – generalskie, niestacjonarne, z przyspieszonym trybem nauczania i obniżeniem wymagań?

To akurat dość proste. Szeregowych i podoficerów szefowi MON-u łatwo było kupić podwyżkami i zniesieniem limitu 12-letniego kontraktu. Natomiast jeżeli chodzi o kadrę oficerską, Macierewicz usunął z wojska całe pokolenie doświadczonych oficerów w wieku około 50 lat, a nawet młodszych, jeśli jakoś podpadli. W tej grupie byli ludzi z doświadczeniem z misji w Afganistanie i Iraku. W efekcie powstała luka pokoleniowa – i w to mu graj. Ja sądzę, że on bardzo świadomie przeprowadzał tę czystkę, bo przecież nagle każdy oficer, kapitan czy major widział, co się dzieje na górze. Ten generał leci, tamten pułkownik leci, tego podpułkownika już nie ma…

A ktoś przecież musi dowodzić.

A zatem winda jedzie do góry, jest w niej miejsce, każdy nosi buławę w plecaku. A dzięki komu? No przecież, że Antoniemu. On przyszedł do MON-u z pewnym planem i zaczął realizację od likwidacji Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie, gdzie organizowane były właśnie kursy oficerów szczebla strategicznego, w tym generalskie. Minister nie chciał się szarpać z wyrzucaniem rektora, później po kolei wicerektorów, więc zlikwidował całą uczelnię i utworzył nową. A do jej kierowania wyznaczył gościa, którego złapał na korytarzu – podpułkownika Ryszarda Parafianowicza, tak się złożyło, że autora doktoratu pt. Podziemie niepodległościowe na Suwalszczyźnie 1944–1952. A tamten, awansowany po kolejnych kursach zbierania wiśni, otworzył ministrowi możliwość wyprodukowania jego własnych generałów i własnych pułkowników. To miała być jego armia.

Rozumiem, że długofalowy skutek jest taki, że w armii wielu dowódców jest gorzej przygotowanych niż powinni, bo awansowali szybciej niż wynikało to z normalnej ścieżki rozwoju, do tego wierni byłemu już od dawna ministrowi. A jakie są skutki uboczne polityki piknikowej? 

„Armia Macierewicza” to była raczej wierchuszka wojska, zmiany dotyczyły korpusu oficerskiego – jedni wylecieli lub zostali przeniesieni w absurdalne miejsca, np. pancerniacy nad morze, więc sami odchodzili; inni zaś byli wdzięczni Macierewiczowi i są do dzisiaj. Za Błaszczaka to wyglądało inaczej. Kiedy obejmował resort jako minister w rządzie Morawieckiego, w styczniu 2018 roku, ludzie początkowo odetchnęli. Ale bardzo szybko się okazało, że zapanował zamordyzm na wszystkich szczeblach. Macierewicz wyrzucał oficerów według uznania, ale nie można powiedzieć, żeby nie słuchał wojska – po prostu otaczał się wiernymi sobie. Błaszczak nie słuchał nikogo – mógł podejść do szeregowego, zapytać go, co u niego słychać i zjeść razem grochówkę.

Szyszko jako trofeum myśliwskie, Macierewicz – mały modelarz, a Kaczyński to rzymski senator

Z generałem już niekoniecznie?

Nie dopuszczał do siebie oficerów wyższych stopni, nie rozmawiał z nimi, nie pytał ich o zdanie. Do tego był sztywny i sztuczny, stąd nadano mu ksywę Ken. Wydawał polecenia przez swoich ludzi, zwłaszcza szefową Centrum Operacyjnego MON, Agnieszkę Glapiak. Wojsku za jego czasów obcięto język, kadra się czuła ubezwłasnowolniona, jak dzieci, którym się wydaje polecenia, które można upokorzyć, a one nie mają na to żadnego wpływu. I nie mówimy tylko o traktowaniu ludzi. Błaszczak osobiście decydował o wszystkim. Niczego praktycznie nie konsultował z dowódcami.

Typu: zakupy sprzętu?

Tak. Osobiście podejmował decyzję o zakupach sprzętu – np. dwóch nowych typów czołgów z dwóch różnych krajów, czyli z USA i z Korei Południowej czy kilkudziesięciu drogich helikopterów szturmowych. Ale chodziło też o dyslokację jednostek czy tworzenie nowych struktur typu dywizja. Przed wyborami powołała do życia dwa takie związki, które powstały, ale tylko na papierze. Błaszczak uparł się, że nasza armia będzie liczyła 300 tysięcy żołnierzy. Liczebność armii ma oczywiście znaczenie. Liczy się też jednak jej jakość. Tymczasem w ramach dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej byli przyjmowani wszyscy, jak leci, bez weryfikacji. Chętnych było i jest sporo, bo dziś w wojsku człowiek po gimnazjum może zarobić tyle, ile dyrektor małej podstawówki. Liczyły się wówczas tylko statystyki. Wojsko i tu nie miało prawa głosu.

Szefem sztabu był wówczas gen. Rajmund Andrzejczak, który z racji sprawowanej funkcji powinien być na wszystkich odprawach. Powinien mieć wpływ na wszystkie tego typu decyzje.

A nie miał?

Dochodziło do sytuacji, że gdy planowano odprawę w ministerstwie, ktoś z otoczenia Błaszczaka dzwonił do Andrzejczaka i podawał mu godzinę. W efekcie szef sztabu się spóźniał, bo ta godzina była… nieprawdziwa. Czekał więc do zakończenia odprawy, a po niej ktoś z MON-u komunikował mu, co na niej było. To było celowe upokarzanie oficerów. Macierewicz chciał mieć swój wierny korpus oficerski, który go będzie kochał – a Błaszczak chciał mieć maszynkę propagandową do realizacji celów partyjnych, która nie będzie miała nic do powiedzenia.

Z pani książki wynika między innymi, że prezydent Duda miał inną wizję armii niż obydwaj ministrowie, dużo bliższą realnym potrzebom obronnym. Dlaczego nie korzystał z narzędzi, które posiada – choćby nominacji generalskich czy prawa mianowania szefa sztabu generalnego, żeby utemperować lub wprost zneutralizować ministrów, którzy wojsku szkodzili?

To powiedzenie, że prezydent ma duże możliwości wpływu na wojsko, jest trochę na wyrost. Owszem, jest zwierzchnikiem sił zbrojnych na gruncie konstytucji, ale wiele rzeczy musi konsultować z ministrem obrony czy z premierem. Dokumenty strategiczne są negocjowane, wypracowywane wspólnie. W przypadku Antoniego Macierewicza zadziałała na pewno prywatna niechęć – szef MON nie szanował młodego wówczas polityka, jakim był prezydent Duda. Uznał, że MON jest jego księstwem udzielnym i nikt nie będzie w nie ingerował. Nawet prezydent. Jednocześnie to wykluczenie zwierzchnika sił zbrojnych z decydowania o wojsku nie do końca mu się udało.

Ale czy nie jest tak, że o odejściu Macierewicza z MON zadecydował po prostu nacisk Amerykanów w związku z ekscesami jego ludzi w Polskiej Grupie Zbrojeniowej? I że prezydent nie miał tu wiele do powiedzenia?

Nie zgodzę się, żeby Amerykanie byli tu kluczowi. Na dymisję Macierewicza – przypomnijmy, że odszedł wraz z dymisją premier Beatą Szydło – złożyło się kilka czynników. Opinia sojuszników oczywiście mogła mieć znaczenie, bo on się zupełnie nie interesował tym, co się dzieje za granicą. Nie bywał na spotkaniach NATO, wysyłał Kownackiego i Szatkowskiego – ten drugi był zresztą dosyć sprawnym dyplomatą, ale już Kownacki to przypadkowa persona, a poza tym obydwaj nie mieli wsparcia z kraju, więc nie mogli wiele zdziałać.

W jakim sensie nie mieli wsparcia?

Przecież urzędowanie Macierewicza z Misiewiczem w MON zaczęło się od najazdu na Centrum Eksperckie NATO, do którego się po prostu włamano, co zrobiło fatalne wrażenie. Potem, w lipcu 2016 roku, był szczyt NATO w Warszawie, gdzie zjawiła się wierchuszka Paktu, a Macierewicz dawał do zrozumienia, że im nie ufa. To było bardzo dziwne, bo przecież tamten szczyt miał przynieść m.in. instalację NATO-wskiej agencji wywiadowczej na terenie Polski. Rozmowy na ten temat z Amerykanami i resztą NATO były dosyć zaawansowane, ale sojusznicy byli tak zdegustowani tym, co się stało w Warszawie, że po prostu odstąpili od planu. Dobrze, że chociaż generałowi Mieczysławowi Gocułowi – wtedy szefowi Sztabu Generalnego – udało się uratować „trwałą, rotacyjną obecność” wojsk amerykańskich w kraju. Choć i ten projekt wisiał na włosku. Właśnie przez działania Macierewicza.

Ale pozostał na stanowisku jeszcze półtora roku.

Tak, bo problemy z nim się nawarstwiały – karykaturalne zachowania Misiewicza, problemy w PGZ, kolejne afronty wobec prezydenta. Z czasem Kaczyński zaczął rozumieć, że wojna Macierewicza z Pałacem Prezydenckim może się dla niego źle skończyć i że w końcu Duda przestanie podpisywać ustawy.

Czy utworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej to był dobry pomysł? Przeciwnicy, także generałowie, mówią, że to jest jakieś weekendowe wojsko. Albo wprost, że to gwardia pretorian Antoniego Macierewicza.

Kiedy to wszystko się zaczynało, słyszałam tę krytykę, zwłaszcza ze strony byłych generałów, których Antoni Macierewicz wyrzucił z wojska. I pomyślałam wtedy, że nie tędy droga. Że to jest przecież świetny pomysł. Bo bywają takie sytuacje, jak na przykład powodzie, kiedy mamy żołnierzy utrzymywanych z budżetu państwa, którzy nawet chcieliby pomóc ludziom, którzy tracą dobytek, albo i życie – ale nie mogą, bo im procedury nie pozwalają. Kolega mi opowiadał, jak omijając przepisy dostarczali ludziom wodę i jedzenie, wykorzystując do tego sprzęt wojskowy.  Żeby móc pomagać, musieli obchodzić prawo. Powstanie WOT-u redefiniuje rolę wojska. Daje tym żołnierzom wolną rękę w działaniach na terenie kraju podczas kryzysów.

Pamięć o żołnierzach idących ze wschodu to kwestia szacunku i empatii

Czyli warto coś takiego stworzyć?

Pomyślałam: fajnie, że będziemy mieli wojsko, które będzie przeznaczone właśnie do tego, wojsko pomocnicze, bliżej ludzi. Bo wojna może się zdarzyć, ale nie musi, ale różne kryzysy, klęski żywiołowe itp. zdarzą się na pewno.

Tylko, że to wszystko jest zadaniem obrony cywilnej.

I to, że jej nie mamy, jest skandalem. Ale też powtórzę: za ministra Klicha został zlikwidowany pobór. Wojsko ma zatem problem z brakiem przeszkolonych rezerw. Od kiedy młodzi ludzie nie idą służyć jako poborowi, właściwie skończył się dopływ rezerwistów. WOT zatem mógł dać dwa w jednym: przeszkolonych ludzi, umiejących posługiwać się bronią, wiedzących, czym jest wojsko. I jednocześnie ludzi, którzy pomagają współobywatelom w kryzysach. A jeszcze na czele stanie młody, rzutki oficer – dowódca jednostki komandosów. Wyglądało to nieźle.

Rozumiem, tylko ja czytam w książce, że WOT-owcy są bardzo słabo wyszkoleni, chociaż dostają bardzo dobry sprzęt. Do tego ich finansowanie odbywa się kosztem wojsk operacyjnych. Także kosztem sprzętu i ucieczki kadr – bo skoro w WOT można dostać lepsze pieniądze i szybki awans, to po co siedzieć w swej starej jednostce jako zwykły zawodowy? A do tego wszystkiego okazało się, że wojska „terytorialne” wcale nie są związane ze swoim lokalnym terytorium, które żołnierze powinni dobrze znać i dzięki temu być użyteczni także dla własnej społeczności.

Jasne, mówię o swoich początkowych wrażeniach. Nie tylko swoich, bo przecież opinia publiczna widziała ich przy organizowaniu punktów szczepień na COVID czy powodziach. Tam były też normalne wojska operacyjne, ale ich nie zauważano, bo to nie na nich Macierewicz budował sobie wizerunek. Szybko jednak okazało się dokładnie to wszystko: że WOT został propagandowo wykreowany na jakiś twór. Nawet ukute pojęcia – „terytorialsi”, prawie jak „specjalsi” – sugerowały, że będą to niemal komandosi po selekcji, jakaś superpartyzantka. Macierewicz powiedział, że oni po tym szesnastodniowym szkoleniu będą zdolni walczyć z rosyjskim specnazem… A jednocześnie nabór był często przypadkowy, do wstępowania zachęcano na wszelkie sposoby, nawet poprzez wezwania księży z kościelnych ambon. Kasa na nowy sprzęt omijała wojska operacyjne i szła do WOT-u. Oni sami zresztą myśleli, że są tak samo wyposażeni jak wojska operacyjne.

Wyposażenie polskich żołnierzy w Puszy Białowieskiej. Pała szbla, pała dildo, pała halabarda, pała łuk, pała miecz. Fot. Mikołaj Kiembłowski

A byli wyposażeni lepiej? Jeden z wypowiadających się w Armii w ruinie mówi: „Podległość pod ministra, a nie szefa sztabu, zagwarantowała dowódcom brygad WOT-u tak silną pozycję, że stali się niebywale bezczelni. Uważali, że wszystko im się należy. Chcieli łodzie, to je dostali, chcieli quady, to je dostali, chcieli drony, to je dostawali, chcieli najlepsze na świecie karabiny snajperskie, proszę bardzo, ba, chcieli buty strażackie, to też im kupiono”. I jeszcze Jelcze do transportu, choć to akurat na zamówienie polityczne, żeby jakiś zakład wspomóc.

Oczywiście. Zwykli żołnierze z WOT-u zorientowali się, że mają lepszy sprzęt niż reszta żołnierzy, kiedy spotkali wojska operacyjne na granicy białoruskiej, gdzie nagle kazano im pojechać. I się zderzyli z blaszanymi hełmami kolegów, starą bronią i kamizelkami-kandaharkami.

A dlaczego WOT utrzymały swój status nawet po odejściu Macierewicza?

A to proste akurat – po prostu dobrze sprawdzały się propagandowo. A skoro coś działa, pasuje do narracji, to po co to zmieniać? Generał Kukuła okazał się takim właśnie oficerem, jakiego PiS potrzebowało. I on pomagał w tym, żeby partia rosła na wojsku, nawet kult Macierewicza nieco wyciszył na rzecz nowego szefa resortu. I tą metodą szybko zaskarbił sobie łaski rządu.

Mówimy o bardzo wysokim oficerze – dziś już generale armii, czyli najwyższym ze wszystkich, bo marszałka nie mamy w Polsce od czasu śmierci Mariana Spychalskiego w 1980 roku. Kiedy gen. Andrzejczak spektakularnie, bo na chwilę przed wyborami w październiku 2023 roku, złożył dymisję, gen. Kukuła awansował na stanowisko szefa Sztabu Generalnego. I pozostaje nim do dzisiaj. Z lektury ostatnich rozdziałów Armii w ruinie można wywnioskować, że mimo zmiany rządu w wojsku zmieniło się niewiele. Może poza tym, że biskupi nie odpytują oficerów, czy żołnierze nie oglądają TVP Info.

Atmosfera też jest ważna. To, że ludzie przestali się bać, że wylecą za jakieś pierdoły. Na korytarze „Pekinu”, czyli potężnego gmachu MON w Alei Niepodległości, zaczęto wychodzić i rozmawiać, wcześniej tam panowała atmosfera zastraszenia. Nigdy nie wiedziałeś, czy twój kolega przypadkiem nie szpieguje i na ciebie nie donosi.

Ale to brzmi jak opowieści Rosjan tuż po upadku ZSRR – że owszem, wolno opowiedzieć dowcip o prezydencie i nikogo za to nie zamkną. Tylko co poza tym?

Wojsko jest machiną, bardzo ciężką i oporną, jeżeli chodzi o zmiany. No chyba, że ma się determinację i plan jak Antoni Macierewicz czy, do pewnego stopnia, Błaszczak. Natomiast ekipa Kosiniaka-Kamysza weszła do MON-u bez planu, bo i on sam został tam wysłany w efekcie wynegocjowanej umowy koalicyjnej. Zanim się zorientował, gdzie ta balia przecieka, to już mu się naprawdę sporo nalało i stoi po pas w wodzie. Ale zaczyna już troszkę tym wiadrem machać, trochę wylewać tego, co po PiS-ie zostało.

A co to konkretnie znaczy?

Na przykład dymisje najbardziej skompromitowanych oficerów, ostatnio czwórki generałów, w tym wspomnianego w naszej rozmowie Parafianowicza. Na święto Wojska Polskiego mamy też pierwsze nominacje generalskie nowej ekipy, które zostały dosyć dobrze odebrane.

To są personalia, ale co np. z polityką zakupową?

W polityce zakupowej sytuacja jest dramatyczna i niestety będzie się odbijała czkawką nie nam nawet, a jeszcze przyszłym pokoleniom.

Minister obrony narodowej Władysław Kosiniak – Kamysz, w obecności wiceministra Pawła Bejdy podpisał umowę na zakup śmigłowców AH-64. Fot. MON/Flickr.com

Czyli to, co PiS zamówił, to kolejny rząd kupuje?

Tak. Pan wiceminister Paweł Bejda, który ma w resorcie ogromne wpływy, fotografował się ostatnio na tle śmigłowców Apache AH-64E, których zamówiliśmy 96, za 10-12 mld dolarów wraz z eksploatacją. A są to, dodajmy, śmigłowce szturmowe, których programy Amerykanie zakończyli, ponieważ wojna w Ukrainie pokazała, że ten sprzęt jest za drogi i nieefektywny. Po prostu pole walki zajmują drony, które są tańsze i o wiele bardziej efektywne, a przy tym nie giną ludzie, przynajmniej nasi. Do tego minister cieszy się offsetem, który dotyczy niespełna 3 procent kontraktu – dodam, że kupując F-16 mieliśmy tego offsetu 100 procent.

PiS. Zwyczajna polska dyktatura

I nie da się z tego wyplątać?

Zakupy koreańskie i amerykańskie realizujemy. Obawiam się, że ze względu na ewentualne kary umowne za zerwanie kontraktu i polityczne koszty międzynarodowe, to jest ogromna mina podłożona nowym rządzącym przez PIS.

Czy wojsko powinno „bronić granicy” polsko-białoruskiej przed uchodźcami? Wygląda na to, że i w tej sprawie od czasu rządów PiS tak wiele się nie zmieniło. Nie ma już konferencji prasowych o rzekomej zoofilii, ale pushbacki trwają. 

I trwać będą. Biedni, głodni ludzie, którzy dziś napierają nasza granicę stali się bronią w rękach reżimów Putina i Łukaszenki. Zmiany klimatyczne, konflikty, bieda, brak wody, to wszystko będzie narastać. W tej masie skrzywdzonych ludzi na granicy są już jednak również bojówki wyszkolone w ośrodkach wojskowych na wschodzie. Musimy mieć świadomość, że wpuszczając ich na teren Unii Europejskiej podcinamy gałązkę, na której siedzimy. Może już pora, choć wiem że to trudne, uświadomić sobie, że nie wszystkich da się ocalić.

Polscy żołnierze na granicy polsko-białoruskiej w Kuźnicy. Fot. Irek Dorozanski / DWOT

Zapytałam kiedyś znajomego oficera, czy nie ma wyrzutów sumienia widząc tych ludzi usiłujących przejść na naszą stronę. Odparł: „Jestem żołnierzem. Dostałem zadanie pilnować granicy. Taka jest rola wojska i takie są nasze zadania.”

A czy WOT może zamienić się w coś, co bardziej przypominałoby tę wymarzoną przez wszystkich obronę cywilną, zakorzenioną lokalnie i pomagającą w kryzysach?

WOT miał swój łabędzi śpiew kilka miesięcy temu, zapowiedziano bowiem certyfikację Wojsk Obrony Terytorialnej, czyli sprawdzenie gotowości bojowej tych wojsk. Okazało się jednak, że zadziałało to podobnie jak wcześniej, za Kukuły: szumnie ogłoszono certyfikację według NATO-wskich standardów, po czym jako dziennikarze Onetu udowodniliśmy, że to nieprawda. Żadnej certyfikacji nie było, co najwyżej ćwiczenie dowódczo-sztabowe na komputerach, a nie  sprawdzenie gotowości poszczególnych brygad i dowództwa WOT-u.

Generał Kukuła nie dowodzi już WOT-em, tylko całą armią. Tu się może coś zmienić?

Ależ zmiana następuje – Wojska Obrony Terytorialnej właśnie przechodzą z podporządkowania bezpośrednio Ministrowi Obrony Narodowej pod szefa Sztabu Generalnego. Czyli wracają do macierzy. Niestety nie potrafię wyjaśnić, dlaczego marynarka wojenna, lotnictwo, wojska lądowe i specjalne są podporządkowane Dowództwu Generalnemu Rodzajów Sił Zbrojnych, a WOT ma przejść bezpośrednio pod SG. Wg mnie to dość bezmyślna decyzja resortu Obrony.

Co MON powinno w wojsku pilnie zmienić, a czego nie robi?

Usprawnić szkolnictwo wojskowe, uzdrowić system szkolenia, przywrócić żołnierzom godność. Ale przede wszystkim już nigdy politycy nie powinni zastępować oficerów w roli dowódców. Myślę, że te kwestie są najbardziej kluczowe.

**

Edyta Żemła – dziennikarka Onetu, uznana specjalistka od tematyki wojskowej. Współautorka popularnego podcastu Fronty Wojny. Autorka książki Armia w ruinie (Wyd. Czerwone i Czarne, 2024), bestsellerowej książki reportażowej Zdradzeni odsłaniającej kulisy głośniej sprawy Nangar Khel oraz wywiadu rzeki z gen. Waldemarem Skrzypczakiem Jesteśmy na progu wojny. Była redaktorka naczelna i twórczyni portalu polska-zbrojna.pl. Współpracuje z Fundacją Reporterów, skupiającą polskich dziennikarzy śledczych. Była korespondentką wojenną w Afganistanie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij