Życie na Ziemi będzie trudniejsze i mniej przyjemne, a w niektórych miejscach – niemożliwe. Ludzie będą się przemieszczać. Czy staniemy się zjednoczonym planetarnym plemieniem nowych koczowników, którzy wiele razy ruszali w drogę, aby osiedlić się w nowych, bardziej przyjaznych do życia miejscach?
Na półkuli północnej kończy się wiosna 2024. Najcieplejszy okres w historii pomiarów. Maj był 12. miesiącem z rzędu, w którym średnia globalna temperatura osiągnęła rekordową wartość dla danego miesiąca. Maj to również 11. miesiąc z rzędu, gdy średnia globalna temperatura przekroczyła 1,5°C w stosunku do czasów przedprzemysłowych (było cieplej o 1,52°C). Przełamaliśmy barierę, przed którą byliśmy – my i przyroda – względnie bezpieczni. Stało się to szybciej, niż przewidywali naukowcy w raporcie IPCC.
Jak będzie wyglądał dalej świat? Apokalipsa w sensie nagłym nie nastąpi. Czekają nas za to ciągi coraz częstszych i coraz gwałtowniejszych zdarzeń, które będą powodować, że życie na Ziemi będzie nie tylko coraz trudniejsze i mniej przyjemne, ale w niektórych miejscach – niemożliwe.
„W ciągu najbliższych 50 lat rosnące temperatury w połączeniu z coraz większą wilgotnością sprawią, że na dużych połaciach globu – zamieszkiwanych obecnie przez 3,5 miliarda ludzi – nie będzie się dało żyć. Uciekając z rejonów tropikalnych – z zalanych wybrzeży i z ziem, których nie będzie można dalej uprawiać – ogromne rzesze będą musiały szukać nowych miejsc do osiedlenia się. Albo sami znajdziemy się w ich gronie, albo będziemy ich przyjmować u siebie” – pisze Gaia Vince w wydanej właśnie przez Krytykę Polityczną książce Stulecie nomadów. Jak wędrówki ludów zmienią świat.
Gaia Vince: Większym problemem od migracji jest to, że ludzie obawiają się ich podejmować [rozmowa]
czytaj także
Snując wizje przyszłości, mamy tendencję do postrzegania konsekwencji globalnego ocieplenia głównie przez pryzmat filmów katastroficznych. Vince konsekwentnie ucieka od obrazu apokalipsy. Za to metodycznie i bardzo plastycznie rysuje obraz naszej planety i społeczeństwa, które wyłaniają się w miarę wzrostu temperatury na Ziemi. Najwięcej miejsca poświęca tematowi migracji.
Mimo katastroficznej rzeczywistości Vince pozostaje cały czas optymistką, za co szczerze ją podziwiam, choć miejscami aż korci, żeby nazwać jej rozważania naiwnymi. Z chłodną precyzją mówi o tym, że owszem, spora część planety pod koniec trwającego stulecia nie będzie się nadawać do życia. Ale będzie też spora część, która na nowo na to życie się otworzy. Pytanie, które stawia przed nami autorka, to jak odpowiemy na tę zmianę? Czy poczujemy się zjednoczonym planetarnym plemieniem nowych koczowników, którzy – jak ich przodkowie – wiele razy ruszali w drogę, aby osiedlić się w nowych, bardziej przyjaznych do życia miejscach? Czy też oddzielimy się murem i wojskiem, aby finalnie upaść na wzór cywilizacji starożytnych Sumeryjczyków? Bo to przecież dzięki naszej koczowniczej duszy, zdolności współpracy oraz dostosowania się do zmieniających się warunków otoczenia zdołaliśmy opanować całą planetę.
Vince wieszczy, że skala wędrówek, które już się rozpoczęły, będzie bezprecedensowa. Pytanie, czy chcemy przygotować się do tego teraz, w miarę metodycznie i względnie spokojnie, czy też będziemy działać pod presją czasu i coraz okrutniejszej pogody, które będą potęgowały napięcia i eskalowały konflikty na niewyobrażalną dziś skalę?
Jak do tego doszło?
W roku 1800 na Ziemi żyło miliard ludzi – zajęło to naszemu gatunkowi około 300 tysięcy lat. Poziom CO2 w atmosferze wynosił wtedy 280 ppm (części na milion). Były to stabilne warunki, które utrzymywały się przez ostatnie tysiąclecia. Zaledwie 200 lat później było nas już 6 miliardów. W międzyczasie wynaleźliśmy maszynę parową i zaczęliśmy masowo spalać paliwa kopalne. Koncentracja CO2 skokowo wzrosła do ponad 300 ppm. Zaledwie w ciągu 20 kolejnych lat było nas już prawie 8 miliardów.
Jako gatunek osiągnęliśmy niewątpliwy sukces populacyjny, nieporównywalny z osiągnięciami żadnego innego dużego zwierzęcia. W 2022 roku poziom dwutlenku węgla w atmosferze wyniósł 420 ppm i był najwyższy od co najmniej 3 milionów lat (kontekst: Ziemia liczy sobie około 4,6 miliarda lat). Efektem takiego stężenia tego cieplarnianego gazu jest szybkie ogrzewanie się Ziemi, a temperatury jej powierzchni już są wyższe niż w całych dotychczasowych dziejach naszego gatunku.
Modele klimatyczne mówią, że do 2100 roku temperatura na ziemi wzrośnie o 3, ale całkiem realnie nawet o 4 stopnie C. To odległość czasowa jednego pokolenia i warunki klimatyczne, w jakich nigdy nie żył ludzki gatunek. Moje dzieci będą wtedy po osiemdziesiątce. Duże obszary globu – szczególnie pas równikowy, nie będzie się nadawał do zamieszkania z powodu ekstremalnych temperatur i wysokiej wilgotności, a także z powodu podniesionego poziomu mórz i oceanów.
Jednocześnie świat będzie zaludniać około 10 miliardów ludzi. Według niektórych prognoz do 2100 roku, około 2 miliardów z nich stanie się uchodźcami. Czy to sobie wyobrażamy, czy też nie, będziemy musieli się pomieścić na tych ziemiach, które będą się do tego jeszcze nadawały, ale też na nowych – dziś niedostępnych z powodu lodu i niskich zimowych temperatur. Czterej jeźdźcy antropocenu: pożary, upały, susze i powodzie zmienią nasz świat. Nie będzie innego sposobu, aby wyjść z tego kryzysu, jak… migrować.
Wędrówki stworzyły globalne społeczeństwo
„To właśnie migracje nas stworzyły” – pisze Vince – „[…] nasze masowe wędrówki stworzyły dzisiejsze, oparte na współdziałaniu, globalne społeczeństwo. […] Chcąc przeżyć kryzys klimatyczny, w obliczu którego stoimy, musimy wykorzystać naszą wrodzoną umiejętność migracji opartej na współpracy”.
Migracja to także sprawdzony w świecie przyrody sposób na przetrwanie i życie. Patrząc na to z tej perspektywy, wydaje się, że to nasze dzisiejsze geopolityczne tożsamości i sztucznie wytyczone granice są aberracją. Przecież wymieszanie naszych genów na północy Europy nie nastąpiło aż tak dawno! Co najmniej 70 proc. europejskiego DNA pochodzi od rolników przybyłych na ten kontynent 8 tysięcy lat temu z Anatolii lub od stepowych nomadów, którzy najechali Europę przed 5 tysiącami lat; reszta to DNA wcześniejszych mieszkańców kontynentu – łowców-zbieraczy.
Istniejąca obecnie na świecie wielka mieszanka genów, ludów, kultur i technologii w dużej mierze zawdzięcza swoją różnorodność i złożoność ludzkiemu pragnieniu migracji. Korzyści płynące z handlu zmusiły nas do współpracy z innymi plemionami, których normy społeczne, geny i technologie były odmienne od naszych. Doprowadziło to do poszerzenia naszych sieci społecznych i pogłębienia naszej zbiorowej wiedzy.
Kiedy patrzę i słucham dzisiejszej, podlanej rozlicznymi fobiami, narracji politycznej w sprawie migracji – niestety płynącej z każdej prawie strony sceny politycznej, to myślę o tym, jak bardzo oderwaliśmy się od przyrody i czasu. Nasz gatunek jest globalny tylko dzięki migracji i współpracy.
czytaj także
Ostatnie stulecia to przecież jedno gigantyczne wymieszanie ludzi. Ogromne populacje przenosiły się z kontynentu na kontynent w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia, choć czasem gnane wojnami, głodem albo kolonialnymi podbojami. Bez migracji nie byłoby dzisiejszych Stanów Zjednoczonych ani rozwoju Australii. „Skłonność do migracji nie jest zatem po prostu jedną z właściwości naszego gatunku – być może stanowi jego konstytutywną i konieczną cechę. Gdyby nie ona, nasza kulturowa i genetyczna złożoność być może spadłaby do poziomu, w którym społeczności walczą o przetrwanie, a nawet wymierają” – pisze Gaia Vince.
Jesteśmy ze sobą blisko spokrewnieni
Warto w tym miejscu krótko przywołać – niewygodne dla wielu prawicowo i homofobicznie zorientowanych polityków – badania naukowe. Wszyscy jesteśmy ze sobą zaskakująco blisko spokrewnieni. Ludzie są do siebie po prostu bardzo podobni genetycznie niezależnie od koloru skóry, kształtu oczu czy miejsca zamieszkania. Ten brak zróżnicowania genetycznego w obrębie gatunku ludzkiego odróżnia nas od innych istot zamieszkujących Ziemię.
DNA dwóch losowo wybranych ludzi różni się o nie więcej niż 0,1 proc. – to jest dużo mniej niż np. w przypadku dwóch losowo wybranych szympansów! Wynika to właśnie z faktu krzyżowania się z innymi grupami ludzi w trakcie migracji na przestrzeni wieków. Paradoksalnie największa różnorodność genetyczna na naszej planecie istnieje w kolebce ludzkości, czyli Afryce Subsaharyjskiej. Różnica w DNA między osobami żyjącymi w Afryce Zachodniej i Wschodniej jest dwa razy większa niż między mieszkańcami Europy a Azjatami z Dalekiego Wschodu.
czytaj także
Wmawiany nam – szczególnie przez polityków chcących osiągać swoje cele podział ludzi na „czarnych” i „białych” w kontekście binarności czy też jakiejś mitycznej „czystości” lub „rasy” – nie ma żadnego znaczenia i jest pozbawiony jakichkolwiek podstaw naukowych. Po prostu w sensie biologicznym nie ma mowy o różnych rasach ludzi. Wszyscy mamy przodków na całym świecie, tożsamość narodowa ma charakter kulturowy, który wynika z przypadkowości momentu i miejsca przyjścia na świat.
Mury, granice i nienawiść
Pomimo tej całej wiedzy i globalizacji, jeszcze nigdy w dziejach nie istniało tak wiele barier dla migracji. Uszczelnianie granic, wznoszenie murów, nienawistna narracja polityków i niektórych społeczności powodują, że łatwiej dziś przekraczać granice kontenerom pełnym towarów niż pozwolić przejść przez nie poszukującym lepszego życia ludziom. Ludziom zabrania się przekraczania wymyślonych przez nas granic geograficznych nie ze względu na to, co zrobili, ale gdzie lub kim się urodzili.
Patrząc na mapę rozmieszczenia ludzkości na świecie, widać, że większość światowej populacji jest skupiona wokół 27 równoleżnika szerokości geograficznej północnej. W holocenie, który wciąż jeszcze oficjalnie trwa, to na tym obszarze panował optymalny klimat i występowało najwięcej żyznych ziem. Jednak ta sytuacja właśnie się zmieniła choć jeszcze oficjalnie nie nazywamy jej antropocenem. Nisza żyznych gleb i nadającego się do życia klimatu wędruje na północ.
Adaptacja do tych zmian będzie wymuszała na ludziach podążanie za nią. Ekolodzy szacują, że strefy klimatyczne na całym świecie przesuwają się obecnie w kierunku biegunów w tempie 115 centymetrów dziennie – czyli 420 metrów rocznie – choć w niektórych miejscach dzieje się to znacznie szybciej. Oznacza to, że z taką prędkością muszą migrować gatunki – w tym ludzie – aby móc żyć w podobnych warunkach klimatycznych jak dotychczas. Im szybciej zdamy sobie z tego sprawę i wymusimy na politykach zmiany prawa w zakresie migracji, tym mniej żyć i cierpienia oraz środków będzie to kosztowało.
Przyszłość świata nomadów
Jaki kształt przybierze ta globalna migracja i gdzie przeniosą się takie masy ludzi? Według Vince będą musiały powstać nowe megamiasta. Nie ma bowiem opcji, aby ludzkość przy takim zagęszczeniu było stać na luksus rozproszenia ośrodków wiejskich czy indywidualnych domów. Będziemy musieli zaakceptować fakt, że nasza przestrzeń życiowa się skurczy. Dla przykładu, brytyjskie normy planowania przestrzennego przewidują minimalnie tylko 10 metrów kwadratowych na osobę. Tylko miasta będą w stanie też zapewnić odpowiedni poziom usług socjalnych: opiekę medyczną, edukację, transport publiczny itp.
czytaj także
Z drugiej strony to właśnie w miastach ma szansę zakwitnąć gospodarka, którą będzie napędzać migracja. Warto do całej sytuacji dopisać kontekst demograficzny. Bogate kraje Północy starzeją się w zastraszającym tempie, podczas gdy w wielu miejscach, których najbardziej dotyka kryzys klimatyczny – np. w Afryce – populacja szybko rośnie, a średnia wieku spada. Vince podaje, że w samej Afryce Subsaharyjskiej w ciągu najbliższych trzech dekad przybędzie 800 mln ludzi w wieku produkcyjnym. W Indiach i Chinach już dziś młodych ludzi urodzonych po 2000 roku jest więcej niż wszystkich mieszkańców USA czy UE.
Około 60 proc. światowej populacji stanowią osoby przed czterdziestką, z czego połowa – a będzie ich więcej – ma mniej niż 20 lat! Do końca stulecia będą oni stanowić większość na świecie. Większość z nich, w miarę ocieplania się świata, będzie się przemieszczać w poszukiwaniu pracy, ale też z woli ratowania życia. Pytanie, które zadaje autorka Stulecia nomadów, jest fundamentalne: czy przyczynią się oni do wzrostu gospodarczego, a może uratowania naszej cywilizacji, czy też ich talenty zostaną zmarnowane?
Kontrola zamiast zarządzania
Patrząc na dzisiejsze realia, zamiast zarządzać migracją – kontrolujemy ją. W lipcu 2018 roku w ramach ONZ przygotowano Światowy Pakt w sprawie Migracji (Global Compact for Safe, Orderly and Regular Migration). Zaaprobowały go wówczas wszystkie 193 kraje członkowskie z wyjątkiem USA. Jednak formalne jego przyjęcie stało się faktem tylko w 164 krajach. Wśród państw, które były przeciw, oprócz USA była także Polska, Węgry, Izrael i Czechy. Porozumienie mówi o tym, że migranci mogą korzystać z tych samych, uniwersalnych praw człowieka, oraz zawiera zobowiązanie do wyeliminowania wszelkich form dyskryminacji.
Niestety moc takiego dokumentu jest stosunkowo niewielka i stwierdza on także, że jest suwerennym prawem państw ustalanie krajowej polityki migracyjnej. Można więc powiedzieć, że to trochę jak z globalnymi wysiłkami do ograniczenia emisji dwutlenku węgla – dużo deklaracji, ale efekt mizerny.
Kapela: Jak sprawnie i humanitarnie przyjąć dwa miliardy migrantów
czytaj także
Tymczasem patrząc na liczby i międzynarodowe analizy ekonomiczne, które gęsto przytacza Vince, widać jasno, że migranci są i mogą jeszcze bardziej być bogactwem nowego świata: według raportu McKinsey Global Institute lepsza integracja ekonomiczna i społeczna migrantów mogłaby przyczynić się do osiągnięcia zysków gospodarczych sięgających nawet 1 biliona dolarów w skali globalnej.
Amerykański ekonomista Bryan Caplan z George Mason University postuluje otwarcie granic, które doprowadziłoby według niego do szybkiej eliminacji ubóstwa na Ziemi, ponieważ ludzie mogliby przenosić się do miejsc oferujących im możliwości zarobkowania. Michael Clements z Center for Global Development w Waszyngtonie szacuje, że otwarcie granic na całym świecie nawet dla migrujących tymczasowych pracowników podwoiłoby globalny PKB! Uważa się, że nastąpiłby do tego wzrost kulturowej różnorodności, która jak wiadomo, podnosi innowacyjność. To wszystko mogłoby się wydarzyć właśnie teraz, kiedy tak bardzo potrzeba nam nowych pomysłów, aby stawić czoła bezprecedensowym wyzwaniom ekologicznym i społecznym.
Nie trzeba daleko szukać, aby wskazać tych, którzy jako potomkowie migrantów zmienili świat, w którym żyjemy. Połowę z 25 największych amerykańskich firm założyli migranci – wiele z nich to największe światowe marki takie jak: Google, Yahoo!, Tesla czy Apple. Synem imigrantów był Henry Ford, a szczepionkę przeciw COVID-19 firmy Pfizer stworzyli tureccy i węgierscy naukowcy, którzy wyemigrowali do Niemiec i USA. „Produktywne gospodarki i dynamiczne społeczeństwa potrzebują zróżnicowanych umiejętności i talentów, co oznacza, że niezbędni im są zarówno zbieracze owoców, programistki komputerowe, kierowcy ciężarówek, jak i baletnice” – konkluduje Gaia Vince.
Słuchaj podcastu „O książkach”:
Wszystko to brzmi tak wspaniale, że aż utopijnie. Dlaczego więc się nie realizuje? A wręcz przeciwnie – w zasadzie na całym świecie mamy do czynienia ze wzbierającą falą wrogości wobec przybyszów. Jak widzimy także w Polsce, nawet liberalne z nazwy i tradycji ugrupowania, dla uzyskania zwycięstwa w wyborach głosiły obietnice ograniczania imigracji, budowania murów i uszczelniania granic.
Vince szeroko i metodycznie rozprawia się w książce z fobiami związanymi z imigracją. Zdaje sobie jednocześnie sprawę, że przemieszczanie się ludzkich mas musi się wiązać z głębokimi zmianami, które same w sobie będą wywoływać dyskomfort i niepokój. Kluczem do sukcesu będzie właściwe zarządzanie tym procesem, a nie udawanie, że on nie nastąpi, i odsuwanie decyzji w czasie, który nigdy już nie będzie lepszy.
Kluczem do zrozumienia, czego potrzebujemy w nadchodzącym stuleciu, jest wymyślenie na nowo państwa narodowego, pojęcia granic i obywatelstwa. Nie takiego opartego na kolorze skóry czy pochodzeniu, które z punktu widzenia nauki są zupełnie nieistotnymi cechami, ale inkluzywnego i wspólnotowego. Skala kryzysu, który już trwa, wymaga globalnej współpracy, w tym wprowadzenia nowego międzynarodowego obywatelstwa. Wyrośliśmy już z granic państwowych, które – kiedy czytam Vince – wydają mi się tym bardziej anachronizmem, który utrzymywany jest za wszelką cenę, aby ocalić resztki homofobiczno-kolonialnego układu, który nie wytrzyma próby, jakiej podda nas globalne ocieplenie klimatu. Pytanie, czy zmiana ta odbędzie się pokojowo i we w miarę uporządkowanym procesie, czy też w chaosie konfliktu i wojny między bogatą, broniącą status quo Północą a wyniszczonym przez zmiany klimatu, ale przez to do granic zdeterminowanym Południem.