Max Weber twierdził niegdyś, że polityka to sztuka wiercenia w twardych deskach. Ja dodam, że po tych wyborach musimy opanować sztukę przygważdżania faszystów – bez niej nie będzie prawdziwej polityki.
„Ach, co za ulga!” – to wielkie westchnienie powyborcze jednoczy chadeckie jadalnie, korporacyjne lofty i lewicowe lepianki. Słychać je aż na mojej obczyźnie, w Hanowerze, ja zaś radośnie wzdycham razem z wami. Faszole wreszcie przegrali, po dwóch kadencjach niszczenia państwa i społeczeństwa.
Ale wciąż mają kupę zasobów. Dlatego nie dziwią mnie alerty politologiczne, jakie od rana dostaję na skrzynkę. „Tak czy inaczej jest chujowo i niestabilnie” – donosi mi znajomy z Facebooka.
Racja, lecz mimo to zacieram ręce. Jeżeli destabilizacja zyska rozpęd komediowy, możemy zyskać szansę na wyśmianie dotychczasowych dogmatów ekonomicznych i politycznych. Wówczas pojawi się kryzys ideologiczny, a razem z nim nadzieja na zmianę parszywego status quo – być może rewolucyjna. Jak uczył klasyk, „nigdy nie marnuj dobrego kryzysu”.
czytaj także
Koniec ugrzecznionej socjaldemokracji?
Klasykiem był Churchill, patron konserwatywnych liberałów. Im jednak poświęcę tylko kilka słów ostrzegawczego uznania. Wasza burżuazyjna mobilizacja była imponująca (nie ironizuję). Dwa wielkie marsze udowodniły, że szybko uczycie się sztuki, której wciąż nie opanowała lewica. Macie partię umiejącą błyskawicznie mobilizować masy. W ramach samoorganizacji potraficie kumulować nie tylko determinację wyborczą, lecz również wiedzę. Udowodnił to KOD, organizując ruch Obywatelskiej Kontroli Wyborów. Powstała armia wolontariuszy, a dzięki niej sondaż late poll, równie profesjonalny i trafny jak sondaże najlepszych instytucji socjologicznych.
Ale uwaga: jednocześnie uprawiacie prymitywny kult jednostki, wpatrzeni w Tuska jak w Napoleona Andersa. Nie rozumiecie, że ten konserwatywny koń ma reakcyjne narowy. A jego waleczność jest kulawa, bo często kuca przed prawackimi totemami i wam też każe kucać. Właśnie dlatego Tusk oddawał cześć „mundurowi”, podczas gdy pogranicznicy polowali na uchodźców jak naziści. Dlatego publikował rasistowskie klipy wyborcze. Ze strachu przed Kaczyńskim kazał wam również zwinąć flagi UE i paradować na marszach pod biało-czerwoną. Dlatego usunął z listy KO aktywistkę Janę Shostak, gdy dowiedział się, że popiera aborcję po 12. tygodniu ciąży. I wepchnął wam na listę Giertycha – a wyście nawet nie pisnęli; mało tego, klaskaliście Giertychowi i wprowadziliście go do Sejmu. Kiedy wasz Napoleon szczuł na Hołownię, rzucaliście się Hołowni do gardła. A kiedy kazał go ratować, udawaliście Samarytan. Gdyby podczas tzw. debaty w TVP Bosak oświadczył, że kocha waszą demokrację, zrobi z wami koalicję i jeszcze obniży wam podatki – pompowalibyście Konfederację tak, jak w ostatniej chwili napompowaliście Trzecią Drogę. Tacy jesteście, liberalni mieszczanie.
Ciągle słabo do was dociera, że kapitalizm katolicki, dominujący w III RP, miał od kołyski naturę darwinowską, klerykalną, ksenofobiczną. I od samego początku transformacji spulchniał, bezwiednie i stopniowo, ale nieubłaganie, grunt dla skrajnej prawicy. Do zrozumienia tej ewolucji oraz kontrowania jej w nowej kadencji niezbędna będzie wam asertywna lewica – jako agitatorka, instruktorka, kontrolerka.
Ale czy ona wreszcie się u nas wykształci? Niewykluczone, musiałaby jednak odrzucić balast tradycji socjaldemokratycznej.
czytaj także
Karl Korsch, jeden z najwybitniejszych dwudziestowiecznych marksistów, bezlitośnie wyśmiewał uległość niemieckiej socjaldemokracji. Najpierw klęska Komuny Paryskiej, a potem Bismarckowskie ustawy „antysocjalistyczne” przybiły i spacyfikowały socjaldemokratów. W rezultacie wyrzeczono się idei wywrotowych i zaczęto propagować „kajzer-socjalizm”. Był to ugodowy reformizm, skoncentrowany na poprawie ekonomicznych warunków bytu – rzadko kwestionujący ramę ustrojową monarchii.
Mimo wszystkich oczywistych różnic podobny grzech genetyczny obciąża w III RP socjaldemokrację postkomunistyczną. Jej twórcy to wychowankowie „realnego socjalizmu”, który bywał tyleż autorytarny, co filisterski i nacjonalistyczny. Nic więc dziwnego, że po transformacji nasza lewica wdrażała „socjalizm konserwatywny”, podręcznikowo wyśmiany już w Manifeście komunistycznym. Marks z Engelsem nienawidzili „habitu i szabli”, natomiast prominenci SLD żyli w symbiozie z reżimem kapitalizmu katolickiego. Cimoszewicz obstalował nam klauzulę sumienia („habit”), zaś Miller więzienia CIA („szabla”).
Partia Razem z kolei, choć odsądzana przez chadecję od czci i wiary, jest w sumie układną reformistką. Wprawdzie w programie ma postulaty emancypacyjne (świeckie państwo, prawo do aborcji, równouprawnienie osób LGBT+), bez których rozwalenie prawicowej ramy ustrojowej będzie niemożliwe – ale odfajkowuje je jakby z musu, bez energii.
Gdy w 2020 roku krzyczano na ulicach „Wypierdalać!”, zrewoltowane kobiety nie doczekały się od partii oficjalnego „stanowiska”, popierającego ich sprawę. Razemici uznali, że wystarczy sama obecność Magdaleny Biejat na protestach, albo nie chcieli wikłać się w „wojenkę kulturową”. Tak czy inaczej, można ich podejrzewać, że wolą mówić o podwyżkach płac i żłobkach, zamiast angażować się w teatralną eskalację walki ideologicznej z prawicą.
Słabość takiej postawy jest oczywista. Już Marks podkreślał, że nie wolno poprzestawać na polityce socjalnej, na samej poprawie bytu materialnego. Wyzyskowi ekonomicznemu sekunduje zawsze ucisk polityczny, więc walka klasowa nie może być jedynie walką z biedą. Musi oznaczać też walkę z reakcyjną ideologią. Dlatego Biejat popełnia zasadniczy błąd w powyborczym wywiadzie dla OKO.press, sugerując wyciszanie konfliktu w nadbudowie i koncentrację na budowaniu państwa opiekuńczego. „Żebyśmy jak najszybciej mogli zająć się nie Prawem i Sprawiedliwością, nie panem Kaczyńskim czy panem Morawieckim, ale po prostu najpilniejszymi sprawami dla ludzi”.
„Szacunek, panie Piotrze” – słyszę od wyborców PiS-u. Ale widzą mnie na ulicy, nie w Sejmie
czytaj także
Sęk w tym, że jeden z problemów najpilniejszych, najbardziej dewastujących, to kolonizacja przestrzeni publicznej przez prawicowe wyobrażenia społeczne. Nie zbudujemy lepszego państwa bez dekolonizacji, ona z kolei nie będzie bezkonfliktowa. Z perspektywy marksistowskiej konflikt należy zawsze inscenizować w celach rewolucyjnych. Zdaniem Korscha ugodowa socjaldemokracja tego nie rozumie, ponieważ brak jej „rewolucyjnej fantazji”. Dlatego należy wziąć rozwód z socjaldemokracją.
Odbijemy telewizję
Porażka wyborcza lewicowej kampanii socjalnej otwiera pole do dyskusji o takim rozwodzie.
Wyborcy opozycyjni uznali, że mieszkania i usługi publiczne mają znaczenie trzeciorzędne w konfrontacji z bazowym zagrożeniem egzystencjalnym, czyli destrukcją demokracji, utratą praw obywatelskich i wolności politycznej. Jedno spektakularne przemówienie Czarzastego na Marszu Miliona Serc nie wystarczyło, by przekonać ludzi, że lewica rozumie sytuację i ma właściwą hierarchię priorytetów. Stąd kiepskie wyniki. W 2019 roku zdobyliśmy 49 mandatów, w 2023 dostaniemy chyba 26.
Potrzebna jest więc dyskusja o odpowiedzialności liderów i liderek za porażkę. Ale w tym felietonie proponuję inną operację. Ponieważ bez lewicy, choć osłabionej, nie powstanie rząd, wreszcie pojawia się okazja, żeby aktywnie zmieniać kraj. Nie zmienimy go jednak, nie zmieniając siebie. Lewica socjalna będzie tylko paprotką w ekipie konserwatystów, spolegliwą żyrantką chadecji. Odeśle się ją do Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Niech tam siedzi „spokojnie”, racjonując pieluchy i grzecznie suplikując o podwyżki płac. Może też sobie pomarzyć o Ministerstwie Mieszkalnictwa. O resztę zadbają liberałowie i ludowcy.
Polsce tymczasem na gwałt potrzeba „rewolucyjnej fantazji”. Zlustrujmy sobie wyobraźnię i sprawdźmy, czy jest tam miejsce, nie na gruźliczym poddaszu, lecz w nowoczesnej komunałce – dla jokerki rozwiedzionej z nudną i nieskuteczną socjaldemokratką.
Patrzę zatem i kogo widzę? Czerwoną prezeskę TVP. Polityka nowego rządu musi mieć widowiskową osłonę medialną. Spraw tak ważnych, jak np. lepsze usługi publiczne czy prawo pracy chroniące pracowników, nie wystarczy po prostu załatwić. Trzeba jeszcze pokazać, że proces dochodzenia do progresywnych rozwiązań może elektryzować jak najlepsze kino akcji. To samo dotyczy kwestii jeszcze ważniejszych: swobód obywatelskich, wolności światopoglądowych i politycznych. Telewizja publiczna powinna pokazywać walkę o te sprawy w oryginalnych serialach, spektaklach teatralnych i programach publicystyczno-edukacyjnych.
czytaj także
Co więcej, sama akcja odbijania TVP z rąk pisowskiej kamaryli powinna być przez lewicę przekształcona w thriller polityczny. Niech czerwoni podrzucają bojowe pomysły. Aresztować Kurskiego i Matyszkowicza za działanie na szkodę spółki i interesu publicznego? Zapuszkować Rachonia i Holecką za wyłudzenie gigantycznych honorariów ze skarbu państwa? Wprowadzić zarząd komisaryczny w telewizji? Trzeba stworzyć bank radykalnych rozwiązań, a publiczną debatę o nich przekształcić w spektakl angażujący masy.
Pomścimy ofiary państwa policyjnego
Do walki o prezesurę TVP dodałbym walkę o Ministerstwo Sprawiedliwości.
Pamiętajmy o kobietach bitych przez policyjnych pałkarzy na demonstracjach, o wszystkich upodlonych przez prokuratorów Ziobry. O ludziach torturowanych na komisariatach przez podkomendnych Szymczyka. O uchodźcach zaszczuwanych przez bandytów w mundurach straży granicznej. Ofiary tego reżimu zasługują na sprawiedliwość. Więcej, należy im się instytucjonalna pomsta, wyreżyserowana w piorunach fleszy na scenie odzyskanego państwa prawa.
Opinia publiczna musi zobaczyć twarze funkcjonariuszy i poznać ich nazwiska. Każdy sługus w mundurze i todze, który łamał ludzi w poczuciu bezkarności, musi boleśnie odczuć, że nie jest bezkarny. A społeczeństwo powinno oglądać na żywo, jak sprawiedliwość ich wreszcie dopada. Moment teatralnego przyszpilenia jest przy tym kluczowy. Zwłaszcza tam, gdzie całe państwo zaprogramowano tak, żeby nagradzać policyjną brutalność. Jeśli nie ukarzemy programatorów i egzekutorów tej brutalności ze spektakularną konsekwencją, kolejna recydywa ziobryzmu będzie tylko kwestią czasu.
Być może warto w związku z tym postulować sformowanie specjalnej jednostki prokuratorsko-milicyjnej do karnych i skarbowych rozliczeń z siepaczami reżimu. Całej operacji nie wolno oczywiście powierzyć bokserom pokroju Giertycha ani poczciwym liberałom, którzy będą się troszczyć o procesowy komfort szymczykoidów.
To lewica powinna organizować, nadzorować i radykalizować spektakl rozliczeń. Nie tylko z prominentami, lecz również z „małymi ludźmi”, angażowanymi do pisowskich nagonek. Niewykluczone, że na tym odcinku dałoby się wykorzystać doświadczenia aktywistów z Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych. A niektórych zaangażować do pracy w czerwonym ministerstwie.
czytaj także
Ktoś powie, że to tylko fantasmagorie niewyżytego „komucha”. Realia jednak są takie, że nigdy po 1989 roku nie było w Polsce aż tak masowego gniewu na władzę, która przegrała wybory. Zlekceważenie tej uzasadnionej złości byłoby niewybaczalnym błędem zwycięskiej koalicji. Max Weber twierdził niegdyś, że polityka to sztuka wiercenia w twardych deskach. Ja dodam, że po tych wyborach musimy opanować sztukę przygważdżania faszystów – bez niej nie będzie prawdziwej polityki.
Dwieście lat temu Marks pisał: „W Niemczech w średniowieczu istniał sąd tajemny, który mścił się za zbrodnie popełniane przez klasy panujące – «sąd femiczny». Skoro na jakimkolwiek domu spostrzegano czerwony krzyż, wiedziano wówczas, że na właściciela jego zapadł wyrok «Femy». Wszystkie domy w Europie są obecnie poznaczone tajemniczym czerwonym krzyżem. Sędzią jest historia, wykonawcą wyroku – proletariat”.
Przez ostatnie osiem lat klasę panującą, która trzęsła Polską, tworzyli aparatczycy i oligarchia brunatnego reżimu oraz podburzany przez reżim motłoch. Czerwone piętno na ekonomicznym i ideologicznym gnieździe tej klasy powinna namalować lewica. Proces należy transmitować w porze największej oglądalności, a wyrok powinny wykonać bezlitosne instytucje demokratycznego społeczeństwa.
Czy egzekucja mogłaby być komedią? Owszem, ponieważ śmieszna może okazać się bezradność wczorajszych dręczycieli. Ich telewizja i służby wmawiały nam, że reżim jest nie do pokonania. Teraz, po przegranych wyborach, będą nam wmawiać, że nie zdołamy go rozliczyć. Ale wybory jednak wygraliśmy. I nasze ministerstwa powinny udowodnić, że rozliczenia są możliwe – serio. A nasza telewizja powinna je transmitować, koniecznie z gromkim śmiechem w tle.