Ludzkości kończą się strefy bezpieczeństwa, przynajmniej w tej części globalnej wioski, która ma prawo, policję, prąd i bieżącą wodę. Na tej planecie nie mamy już dokąd uciec przed tymi, którzy chcą nas zabić. Dlatego Ukraina walczy tak zajadle jak getto warszawskie osiemdziesiąt lat temu: my pierwsi sobie to uzmysłowiliśmy.
„Listy o demokracji” to projekt IV Forum Kultury Europejskiej, które odbędzie się w czerwcu 2023 roku w Amsterdamie. Organizowane przez ośrodek De Balie Forum skupia się na znaczeniu i przyszłości demokracji w Europie. Gromadzi artystki i artystów, działaczy i działaczki oraz intelektualistki i intelektualistów, którzy przyglądają się demokracji jako bardziej kulturowemu niż politycznemu środkowi wyrazu.
W serii „Listów o demokracji” pięcioro pisarzy – Arnon Grunberg, Drago Jančar, Lana Bastašić, Oksana Zabużko oraz Kamel Daoud – przedstawia swoje wyobrażenie o przyszłości Europy i o roli, jaką mają w niej do odegrania osoby piszące.
* * *
Drogi Arnonie!
Dziękuję za Twój szczery list. W tym samym 1995 roku Ty i ja przemierzyliśmy ten sam korytarz powietrzny, chociaż w przeciwnych kierunkach. Mogliśmy nawet podróżować jednocześnie; nasze ścieżki mogły się bezwiednie przeciąć, gdzieś nad kawą na Schiphol: Ty leciałeś z Europy do Nowego Jorku, ja z Nowego Jorku wracałam (po niespełna dwóch latach w USA) z mocnym przekonaniem, zahartowanym i sprawdzonym przez te dwa lata, że mimo zamiłowania do podróży i tęsknoty do nieodkrytych krain nie potrafię i nie chcę mieszkać gdziekolwiek indziej. Być może dlatego list Twój wzbudził we mnie nostalgię za światem, który już nie istnieje.
Za własną młodością, za wciąż wrzącą w powietrzu euforią po runięciu muru berlińskiego i upadku Związku Radzieckiego, za niezwyciężoną wiarą, że odrodzona Europa wreszcie pokaże światu obiecywany przez Fukuyamę koniec historii; że nawet odwieczne tyranie takie jak Rosja i Chiny wreszcie zaprowadzą u siebie liberalną demokrację, zobaczywszy, jakie to wielkie dobro; że wilk zamieszka z owcą, a ci, którzy chcieli Cię zabić, przyjmą Twoje zaproszenie na kolację, zjednani wspaniałomyślnym gestem…
czytaj także
Nigdy więcej, odkąd pamiętam, światem nie rządziła tak słodka – słodka jak wata cukrowa jedzona na karuzelach w wesołym miasteczku – polityczna naiwność. Teraz na to wspomnienie wzbiera we mnie jak gdyby fala matczynej czułości: to był wspaniały czas; szkoda, że trwał tak krótko.
A gdzie wojna w Ukrainie?
Musiałam przeczytać Twój list trzy razy, ostatnio dziś rano. Zeszłej nocy Kijów przeżył jedenasty w maju atak powietrzny Rosji. Tym razem nadleciało trzydzieści rakiet Kalibr, na szczęście zestrzelonych przez naszą obronę przeciwlotniczą; jednak miesiąc nieprzespanych nocy (bo, powiem Ci, kiedy to wybucha, jest głośno jak cholera!) niezaprzeczalnie odbija się na psychice, więc chciałam się upewnić, że w tym otumanieniu nic mi nie umknie: czy to jest możliwe, że w Twojej wyobrażonej Europie, tej, którą konstruujesz z drugiego brzegu Atlantyku, w tych samych wiosennych dniach 2023 roku, można udawać, że nic z tego się nie dzieje – że najbardziej przerażająca wojna od czasu drugiej wojny światowej (a nawet do niej porównywalna co do ilości uzbrojenia i długości linii frontu), wojna mająca na celu zagładę czterdziestu milionów ludzi, nie toczy się w tej chwili na tym kontynencie – i po prostu pominąć to wszystko jako niezwiązane z pytaniem o przyszłość Europy?
Dopiero za trzecim razem upewniłam się, że nie, niczego nie przeoczyłam: naprawdę nie chcesz widzieć dzisiejszej Europy jako wytworu dwóch wojen światowych. Jedyną europejską wojną, jaką wspominasz, jest upadek Jugosławii trzydzieści lat temu.
czytaj także
Wiem, jak łatwo po drugiej stronie Atlantyku wojny przechodzą w format online: w żywej pamięci tamtych ziem żadnej wojny nie było, a to zmienia optykę kulturową. Kiedy przyjechałeś do Nowego Jorku, uliczni grajkowie na stacjach metra wciąż śpiewali Help Bosnia Now – pamiętam ich. Od tego czasu zmienili repertuar, a Ty śmiało piszesz, że wojna „w dużej mierze zniknęła ze zbiorowej nieświadomości, przynajmniej poza Jugosławią”.
Ja wolałabym uważać z apodyktycznymi stwierdzeniami. Zamierzam udowodnić, że wojna bynajmniej nie zniknęła z europejskiej świadomości, nie mówiąc już o nieświadomości (o ile ktokolwiek wie, jak to wykryć!): nie pozwoli o niej zapomnieć zalew migrantów i migrantek z Bałkanów, który na zawsze zmienił życie setek włoskich, szwajcarskich i niemieckich miejscowości – podobnie jak dziś życie miejscowości czeskich, bałtyckich i polskich zmienia ośmiomilionowa lawina uchodźczyń z Ukrainy. Nie pozwoli o niej zapomnieć również połknięte, jak kamień w żołądku, tak głęboko europejskie poczucie winy za pierwszą poważną zdradę pojałtańskiego porządku: pierwsze fiasko sił pokojowych ONZ, które okazały się tak nieudolne w obliczu Ratka Mladicia szalejącego w Srebrenicy, jak cały europejski gmach dyplomatyczny wobec Putina w 2008 i 2014 roku, w latach inwazji na Gruzję i Ukrainę.
To, co nazywasz kryzysem demokracji liberalnej – a ja rozpoznaję jako kryzys międzynarodowych instytucji demokratycznych – zaczęło się w tych samych latach 90., a wobec tego wojna na Bałkanach nie tylko nie popadła w zapomnienie, lecz wręcz wcale się nie skończyła.
czytaj także
To ostatnie stwierdzenie łatwo sprawdzić, czytając bałkańskie powieści, które ta wojna zrodziła – moim zdaniem stanowią one jedno z ciekawszych zjawisk literatury europejskiej dwudziestego pierwszego wieku. Zgadzam się z Tobą w pełni, że pisarzowi nie wolno ewangelizować (o ile nie zostanie do tego zmuszony toksycznymi dla ludzkości okolicznościami takimi jak wojna, tyrania i tym podobne), jednak nasze społeczne powinności obejmują – czy nam się to podoba, czy nie – obowiązek pozostawienia przyszłym pokoleniom portretu naszych czasów; to jedna z umiejętności, za które nam się płaci, i – z tej perspektywy – wojenne pokolenie pisarzy bałkańskich uczciwie zarobiło na swoje honoraria.
Jako dowód mogę podać wielki pośpiech, z jakim, wraz z nadejściem agresji rosyjskiej w 2014 roku, zaczęto w Ukrainie tłumaczyć i czytać współczesną literaturę chorwacką, serbską i bośniacką. Okazuje się, że w obliczu zbiorowego egzystencjalnego zagrożenia ludziom niezbędna jest wiedza, że „ktoś tu przed nami był”, ktoś to przeżył, by o sobie opowiedzieć. Literatura istnieje również po to, by tworzyć takie międzypokoleniowe wspólnoty – w poprzek czasu i przestrzeni dać jednostce sygnał, że nie jest ona osamotniona. Właśnie takie wspólnoty od ostatnich pięciu tysięcy lat w dużej mierze podtrzymują kulturową ciągłość Europy.
Dziennik Anny Frank
Dziennik Anny Frank okazuje się listem do dziewczyny z Jahidnego pod Czernihowem, która wiosną 2022 roku przetrzymywana była w piwnicy bez wody, wentylacji i światła z niespełna czterystoma innymi mieszkańcami wsi jako „ludzka tarcza”. Przez ten miesiąc flamastrem na ścianie odliczała dni i umarłych, bo już miała na to język, gotowe wzorce zachowania wchłonięte z powietrza tej samej kultury, która osiemdziesiąt lat wcześniej prowadziła pióro jej niemieckiej rówieśniczki.
Wszystkie te sprawy są dość oczywiste i trochę mi głupio pisać o nich Tobie, synowi niemieckiej Żydówki ocalałej z Holokaustu, a poza tym mężczyźnie, który odbył służbę wojskową – ja tego doświadczenia nie mam. Mam za to inne doświadczenie, które każe mi teraz pisać te słowa: w rok wojny rosyjsko-ukraińskiej, jeśli wierzyć Google’owi, wygłosiłam wystąpienia w 21 europejskich krajach i 93 miastach (czyli nie tylko w tych najważniejszych, takich jak Strasburg, ale w dość reprezentatywnej próbie od Polski po Wielką Brytanię), starając się „wytłumaczyć Zachodowi wszystko, co przez ostatnie osiem lat umknęło nam w tej wojnie”, jak ujął to mój włoski wydawca.
czytaj także
Widzę, jak szybko i zdecydowanie, dosłownie na naszych oczach, ta wojna (która przed 24 lutego 2022 wielu zdawała się nie do pomyślenia, a więcej bzdur powiedziano, by starać się to zracjonalizować, niż przystoi kulturze tysiącletnich uniwersytetów) zmienia Europę. I jakże inaczej ją zmienia.
Można by o tym napisać całą książkę; że rany kilku pokoleń, które odsunięto w zapomnienie, znów otwierają się i krwawią, inaczej w różnych krajach; że umysłowe konstrukty, budowane przez dziesięciolecia, a czasem stulecia, po to, by ukrywać niewygodne prawdy, pękają i się roztrzaskują; że wnuki powielają wzorce zachowań (i lęki, i traumy) dziadków i pradziadków – i że Europa, dla wielu nieoczekiwanie, okazuje się wciąż podzielona po linii muru berlińskiego, tyle że nie podzielona na „stare” i „nowe” demokracje, jak optymistycznie dotychczas wierzono, ale na kraje o odmiennych, formatywnych doświadczeniach odpowiednio pierwszej i drugiej wojny światowej albo, by jeszcze bardziej uprościć (abstrahując od wyjątku Wielkiej Brytanii), na byłe imperia i byłe kolonie.
Niezapłacone rachunki historii
Otworzyły się szafy i wypadają trupy. Wszystkie nasze nieodrobione lekcje i niezapłacone rachunki historii wysypały się i fruną nam w twarz jak talia kart Króla i Królowej Kier w finałowej scenie Alicji w Kranie Czarów. Sofi Oksanen opowiadała o zaniepokojonych seniorach w Finlandii, którzy 24 lutego 2022 roku pospieszyli dzwonić do wnucząt z instrukcjami, jak zapakować plecaki na ewakuację oraz – na wypadek gdyby armia rosyjska weszła do Finlandii – jak „dobrze” przekupić Rosjan (potem okazało się, że wiedza ta zwiększa szanse przetrwania nawet w Buczy i Iziumie).
W tym samym czasie na drugim końcu kontynentu belgijski dyplomata szczerze starał się przekonać mojego znajomego z Ukrainy, że najlepiej poddać się Rosjanom i żyć w pokoju, tak jak uczynili to Belgowie pod niemiecką okupacją. „A co się stało z belgijskimi Żydami?” – spytał znajomy, osoba raczej kąśliwa. „Czy oni też żyli w pokoju?”
Gdy jego rozmówca ze zrozumiałych względów nie odpowiadał, znajomy dodał: „Widzisz, przyjacielu, w tej wojnie my wszyscy jesteśmy Żydami”. Trafności tej wypowiedzi nie doceniła Europa, która nigdy nie zwracała specjalnie uwagi na historię „skrwawionych ziem” (jak nazwał je Timothy Snyder), Europa „Trizonii i planu Marshalla” (jak ja ją nazywam), aż do czasu, jak przez rok patrzyła na ukraińskie Srebrenice organizowane na skalę przemysłową przez Kreml.
W ten sposób – za cenę kolejnego europejskiego ludobójstwa – niedowartościowane wcześniej doświadczenia ulegają rewaloryzacji. Czy naprawdę wierzysz, że nie zasługuje to na Twoją uwagę?
czytaj także
Chcę powiedzieć jasno: nie staram się o jakieś „odrodzenie sprawiedliwości historycznej” dla tak zwanego „bloku wschodniego” (zwróć uwagę, że pojęcia tego wciąż się używa!). Broń Boże, nie wierzę w sprawiedliwość historyczną, przecież duża ze mnie dziewczynka (choć nie zaprzeczę, że z przyjemnością widzę, jak litewscy europosłowie, którzy przez lata w odpowiedzi na swoje ostrzeżenia przed polityką Wandel durch Handel [zmiana przez handel] wobec Moskwy słyszeli od przedstawicieli „starych demokracji”, że to ich bóle fantomowe, przechadzają się po kuluarach Parlamentu Europejskiego bliscy włożenia koszulek z napisem „A nie mówiliśmy!” – intelektualistka zawsze z radością wita zwycięstwo wiedzy nad ignorancją, niezależnie od kontekstu).
Nowe faszystowskie imperium
Przeciwnie, zajmuje mnie coś innego: zbiorowa pamięć i zbiorowe doświadczenie, bez których żadna literatura nie jest możliwa. Ludobójcza wojna na wschodzie Europy udowodniła, że z europejską pamięcią oraz całą europejską kulturą upamiętniania nie jest tak dobrze, jak nam się wydawało – skoro tysiące książek i filmów o nazizmie i Holokauście nijak nie pomogło Europie zorientować się przez trzydzieści lat, że na jej progu rośnie nowe, faszystowskie imperium, ani nie przeszkodziło jej – jak oczarowanej – prowadzić tej samej polityki appeasementu co w latach 30. XX wieku z Trzecią Rzeszą, aż do momentu, kiedy nowe imperium było gotowe wjechać czołgiem do europejskiego domu (i tak by uczyniło, gdyby Ukraina go nie zatrzymała!).
Na co nam były, można więc zapytać, wszystkie te książki i filmy, jeśli nie nauczyły nas niczego nie o przeszłości, ale o przyszłości? (Literatura bowiem, jeśli jest coś warta, zawsze dotyczy przyszłości, nawet jeśli opowiada o czasach homeryckich).
Dlaczego Zachód nie chce przyznać, że putinowska Rosja jest faszystowska?
czytaj także
Nie ja pierwsza zadaję to pytanie. Pierwszą osobą, o której wiem, że je zadała – w 1994 roku, kiedy my oboje zajęci byliśmy „amerykańską przygodą”, jak ujął to Czesław Miłosz – był Marek Edelman, jeden z kompasów moralnych polskiej inteligencji swojego pokolenia i dowódców powstania w getcie warszawskim. Swego czasu, gdy dziennikarze przyszli na rozmowy z okazji rocznicy powstania, skarcił ich za to, że piszą o przeszłości, zamiast mówić o Bośni: „Musimy zatrzymać tę wojnę, w przeciwnym razie wszystko, o co wtedy walczyliśmy, straci znaczenie” (sic!).
Nie sądzisz, że to genialnie powiedziane? W rok przed Srebrenicą Edelman, który półwiecze poświęcił pamięci polskich ofiar Holokaustu, słusznie wyczuł, że w nowej wojnie już wybrano „Żydów” – a to dla niego stawiało pod znakiem zapytania historyczne zwycięstwo bohaterów getta. Hamletowi by nie umknęło takie wyjście świata z formy! [1]
Kultury różnią się od siebie między innymi sposobami doświadczania czasu i pod tym względem wypowiedź Edelmana stanowi dla mnie istotę europejskości. Przypominasz sobie, że Faulkner w Requiem dla zakonnicy napisał „Przeszłość nigdy nie umiera. Nie jest nawet przeszłością”? [2] Ty zbyłbyś historię, jak wojnę, błyskawicznym unikiem i uśmiechem, w odpowiednim momencie, do Twoim zdaniem powszechnej ludzkiej skłonności do idealizacji przeszłości (która, swoją drogą, nie jest wcale aż tak powszechna, jak nas uczono, a nie każdy kraj europejski ma własny mit złotego wieku – to również cecha byłych imperiów).
czytaj także
Według mnie odnosi się też do tego, co piszesz o uciekaniu: ja także znam tę metodę ratunku przed traumą, czy to dziedziczną, rodzinną, czy zbiorową (przecież literatura to jeszcze jedna tego metoda, chyba że za swe pisma jest się prześladowanym!) – ja też mam ją w swym psychicznym repertuarze, łącznie z przymusową ucieczką w 2014 roku (na szczęście nie na długo, na kilka miesięcy) przed wynajętymi zabójcami (uwaga, spoiler: ludzie, którzy chcą Cię zabić, nie będą z Tobą jeść, Arnonie; jeśli Cię nagle zaproszą, to błagam, nie siadaj do tego stołu!). Jednak w tymże 2014 roku przyswoiłam sobie kolejną nauczkę: ta metoda już nie działa.
Aby ucieczka zadziałała, uciekinierka musi przede wszystkim mieć dokąd uciec, musi mieć w głowie mapę „stref bezpieczeństwa” zapewnionych jej w ramach wiarygodnego porządku cywilizacyjnego, pilnowanych i bronionych przez kogoś innego. A w tym stuleciu ludzkości kończą się strefy bezpieczeństwa, przynajmniej w tej części globalnej wioski, która ma prawo, policję, prąd i bieżącą wodę: zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone na naszych oczach przestają być miejscami bezpiecznymi. (Gdy się spotkamy, mogę Ci opowiedzieć, jak w Niemczech, Polsce i paru innych krajach Unii Europejskiej grupy prorosyjskich neonazistów coraz śmielej terroryzują uchodźczynie z Ukrainy, a miejscowa policja nie wie, jak ich powstrzymać). Obawiam się, że tylko Australia i zachodnia Kanada pozostają nienaruszone, ale biorąc pod uwagę przewidywane w 2050 roku liczby uchodźców klimatycznych…
Nie mamy drogi ucieczki, Arnonie. W tym problem. Na tej planecie nie mamy dokąd uciec od tych, którzy chcą zabić coś lub kogoś. Dlatego mój kraj walczy tak zajadle jak getto warszawskie osiemdziesiąt lat temu: my pierwsi sobie to uzmysłowiliśmy.
Hańba i zagrożenie. Kto doprowadził do wybuchu agresji w Przemyślu?
czytaj także
List mój rozrósł się nieprzyzwoicie, więc z żalem pominę temat, który w losach Europy odczuwam najboleśniej, a o którym kończyłabym właśnie nową powieść (gdyby wszystkiego nie zepsuła rosyjska napaść 24 lutego 2022 roku), noszoną z miłością przez wiele lat, a mianowicie koniec kultury książki albo, mówiąc szerzej, całego projektu oświeceniowego.
Kiedyś, kiedy wygramy tę wojnę, na pewno dokończę powieść. Niestety, na razie ucieczka w nią nie jest mi dostępna – do chwili zwycięstwa zagrożony pozostanie sam język, w którym piszę: na terenach okupowanych przez Rosję ludzie giną za mówienie w tym języku, a wszystko, co w nim napisane, jest usuwane z bibliotek i archiwów – to jednoznaczna zapowiedź, co czeka mnie i moją kulturę, gdybyśmy przegrali. Dlatego tylu pisarzy, muzyków, aktorów i naukowców ochotniczo zgłosiło się na front: zanim będziemy mogli odzyskać dla siebie możliwość ucieczki, musimy własnymi rękami wyposażyć sobie „strefę bezpieczeństwa”, do której uciekniemy. A w tym celu musimy wygrać tę wojnę – odeprzeć atak na nas i na Europę.
Twierdze na granicy Europy
Poproszę Cię więc o ostatnią rzecz – skoro nie jesteś pewien, czy Europa „to coś więcej niż tylko miejsce na mapie” (tu się gubię: mapie czego? Europejskiej niziny? Bez Wysp Brytyjskich, ale łącznie z Uralem i Kazachstanem, i Wielkim Stepem? Gdzie dokładnie biegną geograficzne granice Europy – i gdzie po XX wieku można wciąż znaleźć geografię niezależną od ręki kartografa? Czy radzieckie mapy z 1985 roku, którymi Rosja posłużyła się, by najechać Ukrainę w mocnym przekonaniu, że nic nie mogło się w naszym kraju zmienić przez trzydzieści lat niepodległości, nie dowodzi ostatecznego zgonu myślenia narodzonego w epoce odkryć geograficznych?) – tak więc poproszę Cię, żebyś zapamiętał kilka nazw geograficznych.
czytaj także
Powinnam tak naprawdę zacząć o tych, które stanowią symboliczne słupy graniczne mojej Europy, znajome każdemu, choć niekoniecznie z tych samych względów: Rzym–Paryż–Kanossa–Magdeburg. W tej czwórce Rzym oznacza rządy prawa, Paryż – prawa człowieka (pierwszą Deklarację praw człowieka i obywatela), Kanossa – rozdział państwa od Kościoła (dzięki Henrykowi IV, w przeciwieństwie do Rosjan, nie musimy ubóstwiać władców!), zaś Magdeburg – samorząd lokalny (wynalazek miasta-państwa sięga oczywiście starożytności, jednak dla spójności liczmy tu od prawa magdeburskiego ustanowionego przez Ottona III). Ta czwórka miast zgrabnie ujmuje to, co najcenniejszego według mnie świat zawdzięcza Europie, czyli powód, dla którego – mimo krucjat, czystek etnicznych i innych niezliczonych przejawów barbarzyństwa w jej życiorysie – warto Europę kochać, szanować i chronić do końca, kosztem – jeśli to konieczne – własnego życia.
Wrócę do geografii i granic. W niedawnym tekście dla „The Atlantic” (Incompetence and Torture in Occupied Ukraine – Niekompetencja i tortury w okupowanej Ukrainie) Anne Applebaum zawarła ważne spostrzeżenie: dla rosyjskich okupantów zaskakujące i zupełnie niezrozumiałe okazało się, że burmistrzowie miast czy szefowie samorządów wiejskich wybierani są przez sobie równych, a nie nominowani z góry, i odpowiadają przed swoimi wyborcami, nawet jeśli stracą kontakt z Kijowem, czyli (jak wyobrażają sobie Rosjanie) „z szefostwem”. (Niestety, kiedy Rosjanie czegoś nie rozumieją, to to niszczą, zatem przedstawiciele samorządu należą do grupy największego ryzyka – pośród nich notuje się ogromny odsetek zatrzymań, zgonów i zaginięć).
Czytałam tekst Anne Applebaum jako requiem dla pism Fukuyamy z lat 90.: jasno pokazuje on, że demokracji nie można eksportować jak ziemniaków. Przypomniało mi się, że prawo magdeburskie obowiązywało w Ukrainie przez prawie 600 lat: zaczęto stosować je w XIII wieku w Księstwie Halicko-Wołyńskim, a w XVIII wieku wraz z innymi autonomicznymi instytucjami hetmańszczyzny kozackiej zlikwidował je carat.
czytaj także
Na mapie tej wojny wyróżnia się kilka szczególnie dramatycznych, wieloodcinkowych, legendarnych już bitew: o Hostomel, gdzie 24 lutego 2022 rosyjskim wojskom desantowym nie udało się opanować lotniska i wycofały się nieświadome, że ich przeciwnikiem była miejscowa brygada gwardii narodowej; o Czernihów, miasto tysiącletnich kościołów wpisanych na listę dziedzictw UNESCO, od 24 lutego do 1 kwietnia burzonych przez Rosjan do gołej ziemi, jak później mieli zresztą czynić w Bachmucie i Mariupolu, a mimo tego niezdobyte; o Niżyn, który niczym w średniowieczu wytrzymał miesiąc oblężenia (gdy skończyła się żywność, miejscowi rolnicy przemycali mleko i mąkę okrężnymi trasami i rozprowadzali je wśród mieszkańców), a nie wpuściło najeźdźców.
Nie mogę pominąć faktu, że od wieków były to miasta wolnych obywateli: Hostomel od 1614 roku, Czernihów od 1622 roku, a Niżyn od 1625 roku. To dobrze, że bronili swego prawa do wolności.
Granica Europy leży dziś – wcale nie metaforycznie – tutaj, wzdłuż dawnej linii zasięgu prawa magdeburskiego: każde wschodnioukraińskie miasto (miasteczko, wieś), które mierzy się z wrogiem, jest twierdzą graniczną. A przyszłość Europy zależy bezpośrednio od tego, czy ta twierdza się utrzyma, czy padnie.
Bilewicz: Ukraińcy dokonali wyboru i są gotowi oddać za to życie
czytaj także
Nie wiem, czy „to coś więcej niż tylko miejsca na mapie”, bo nie wiem, co to jest „tylko miejsce”. Po prostu od czasu do czasu powtarzam sobie te nazwy miast, jak powtarza się imiona ukochanych osób – by nacieszyć się ich brzmieniem, fizyczną materialnością, niezawodną elastycznością i miękkością spółgłosek, zagłębieniami samogłosek: Hostomel. Czernihów. Niżyn. Za każdym razem robi mi się aż słabo od wdzięczności.
Cieszyłabym się, gdybyś Ty również te nazwy zapamiętał.
Szczerze i z serdecznymi pozdrowieniami,
Oksana Zabużko
[1] „Świat wyszedł z formy: / I mnież to trzeba wracać go do normy!”, William Shakespeare, Hamlet, przeł. Józef Paszkowski, Kraków 1909, s. 50.
[2] William Faulkner, Requiem dla zakonnicy, przeł. Wacław Niepokólczycki, Warszawa 1980, s. 60.
**
Oksana Zabużko jest jedną z najbardziej znanych współczesnych pisarek ukraińskich i najważniejszych intelektualistek. Jako córka rodziców, którzy podczas radzieckich czystek lat 70. zostali wpisani na czarną listę, pierwszą książkę wydała dopiero po pierestrojce. Od ukazania się Badań terenowych nad ukraińskim seksem (1996, przekład polski: 2003), nazwanych „najbardziej wpływową ukraińską książką 15 lat niepodległości”, zajmuje się pisaniem. W Polsce ukazało się wiele jej książek, m.in. Najdłuższa podróż, Muzeum porzuconych sekretów i Planeta piołun.
Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.