Na dekadę dzięki kilku spojrzeniom znad imponujących wibrysów weszliśmy w rolę kocich niewolników. Nie możemy, bo kot na nas leży. Przestawiamy ozdoby, bo zakłócają mu zen w porze osiemnastej drzemki.
Na początku było słowo
Jajko czy kura, kawa czy herbata, pies czy kot? Są ludzie, którzy, gdy trzeba coś wybrać, wybierają wszystko naraz – ale w tym przypadku wyjątkowo nie mogę tego powiedzieć o sobie. W bardzo małym mieszkaniu, które pamiętam z wczesnego dzieciństwa, nie było miejsca na wybranie wszystkiego naraz; na świadomy wybór wielokrotności czterech łap. Brak metrów kwadratowych nie przeszkadzał wielu sześcionogom stukać niemalże bezgłośnie, co tworzyło tło muzyczne do niekończącej się dyskusji, którą prowadzili moi rodzice: pies czy kot?
I tak latami latał po domu tylko ten karaczan w liczbie bardzo mnogiej. Bardzo dużo nie bardzo małych zwierzątek truchtało po kawalerce w bloku. Czarne czułki wystające z wanny, czające się w rogu łóżka, tuptające w kierunku kuchennych zapachów. Nie budziły mojego przerażenia, choć jakąś niechęć – na pewno. Nie tęsknię za nimi.
czytaj także
Dylemat wciąż pozostawał nierozwiązany.
Mój ojciec jest seryjnym monogamistą. Kocha Jedną Wielką Miłością po jednym przedstawicielu każdego z gatunków. Po śmierci swojego słynnego niepowtarzalnego owczarka sopockiego (którego poznałam niestety tylko pośrednio, przez cienką skórę brzucha mojej matki) tęsknił już tylko za widmem wielkiego, pięknego, włochatego psiska z czarnym wilgotnym nosem. Taki niestety w naszej wypełnionej po brzegi karaluchami kawalerce nie zmieściłby wiele poza ćwiercią wielkiego nosa. Kot zdawał się mniejszy, tak głosiły plotki.
– Z kotem nie wyjdę na spacer – wysuwał koronny argument ojciec, spaceroholik wielbiący zapach psiego futra nawet po deszczu.
And I said, what about Breakfast at Tiffany’s?
– zanuciła moja mama w odpowiedzi niebędącej odpowiedzią. W głowie miała ten kawałek, w głowie miała powoli kawałek kota niewychodzącego na spacer. I ognisty pomarańcz, przemawiający do niej tak samo, jak przemawiał do Audrey Hepburn. Nie wiem, może dziś impulsem do współdzielenia życia z kotem są internetowe memy albo Influencer Roku 2022, cudownie zblazowany Kot Stepan, namawiający do wsparcia ukraińskich czworonogów, ale wtedy, we wczesnych latach nowego wieku, internet był na korbkę i nie proponował – niestety (?) – mema z kotem na każdą okazję.
Ale w filmach i literaturze impulsów takich znaleźć można było co niemiara.
Ni stąd, ni zowąd, cicho, skradając się z myśli do myśli – kot ni to z książki Trumana Capote’ego, ni to z ekranizacji Blake’a Edwardsa zaczął szwendać się między naszymi wyobraźniami.
Tymczasem mieszkanie urosło.
Ja też urosłam. Moje hormony urosły. Więcej hormonów to jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi. Odwieczny dylemat trwał, pytanie dalej wisiało w powietrzu, zawieszone na włosku (kocim? psim?), gdy moja mama wyszła po makaron i podpaski.
Wróciła z małym rudym kocięciem i bardzo głupim wyrazem twarzy.
A może to raczej kocię wróciło z nią.
Kochając potwora potworną miłością
Mały rudy potwór, który zdominował nasze życie na dziesięć wspaniałych lat, nie brał jeńców – brał niewolników na cały swój koci żywot. Pomarańczowe monstrum wdarło się do naszych serc, pokojów, głów, zostawiając wszędzie ognistej barwy kłaki i rozrzucając dookoła siebie nieznoszące sprzeciwu miauknięcia. Zwierzę miało przemiły zwyczaj odgryzania głaszczącej je ręki w dwie sekundy po tym, gdy śmiało się głasknąć je o raz za dużo.
Ale jak można było nie podjąć tej próby? Koci kształt elektryzował, mienił się w słońcu, przyciągał wzrok oraz ręce.
Pamiętam pierwsze zdziwienie, że koci język przypomina tarkę do stóp, pumeks, a nie kawał polędwicy, jak równie różowy język psi. Puchatość i szorstkość w jednym, koci paradoks, nieustannie przyciągający kolejnych wyznawców, kłaniających się z puszką i wędką w ręce stworzeniu, od którego boska Bastet wzięła swój kształt.
Osiągnęliśmy we trójkę nowy poziom świadomości, jak żyć. I jak czcić.
Rozumiem komunikaty w paru językach, koci się do nich do tamtej pory absolutnie nie zaliczał, a przecież nagle okazało się, że komunikatu płynącego wprost do mojego serca i mózgu z poważnie zielonych oczu Kota ze Shreka nie da się nie zrozumieć.
Hold me, thrill me, kiss me, feed me
Koty żądają wszystkiego i ani odrobiny mniej. Nie proszą. Nie skamlą. Żądają.
Na dekadę dzięki kilku spojrzeniom znad imponujących wibrysów weszliśmy w rolę kocich niewolników. Nie możemy, bo kot na nas leży. Przestawiamy ozdoby, bo zakłócają mu zen w porze osiemnastej drzemki. Znosimy kaprysy żywieniowe i z pochyloną głową podajemy najświeższe frykasy, które łaskawie przyjmuje. Bądź nie.
Zwalniam się z ćwiczeń z romantyzmu, ponieważ, wie pan, panie profesorze, mamy małego kotka.
Pan profesor wiedział.
Wiedział, że musimy wracać, bo czeka na nas miłość.
Miłość, która spadła na nas miękko i niespodziewanie, lądując z gracją na czterech łapach idealnie na środku serca. Tak, miłość. Mimo początkowej obrazy na to, że gdzie te spacery, że gdzie piękny wilgotny nos, mój tata szybko docenił kocie wąsy podobne do swoich i żywe zainteresowanie piłką nożną (choć piłkarzami nieco mniejsze). Potwór stał się częścią naszej potwornej rodziny. Jak kotka Iwaszkiewicza otrzymywał pocztówki z wojaży, adresowane na swoje imię i nazwisko. Wysportowany od grania w piłkę makaronem spaghetti, wydłubywanym głośno i pracowicie spod lodówki koniecznie o trzeciej nad ranem, wylingwistyczniony od zasypiania na słownikach angielsko-angielskich, Tymon Nowicki rósł, pozostawiając swoje rude DNA wszędzie, gdzie się dało, zwłaszcza tam, gdzie dać się nie powinno, a wszelkie próby wychowania go podejmowane przez całą naszą rodzinę okazywały się bezskuteczne.
Od nagłej i niespodziewanej…
Tymon przestał wysiadywać słowniki nagle. Zwiedzałam warownię w Kalmarze, ciesząc się lodowatym słońcem podczas upragnionego urlopu, gdy skończyły mu się wszystkie życia naraz. Takiej pustki w domu rodziców, obrzydliwego braku futra na drewnianej komodzie, stołu ze smutną planszą od scrabble’a bez rudej wywłoki zajmującej wszystkie trzy potrójne premie i jeszcze smutniejszego kartonu od pizzy (z okazji skromnej stypy, którą urządziliśmy) niewypełnionego kocią płynną istotą, nie czułam nigdy.
Później zniknął z mojego życia jeszcze jeden pluszowy przystojniak w kolorze blue. Byłam bardzo zdziwiona, że kocia miłość zamiast krwawych śladów na dekolcie może zostawiać liźnięcia pod pachą, bo tak miły w dotyku i miły memu sercu Jan Pierwszy Rosyjski Niebieski miał w zwyczaju wyrażać swoje uczucie do mnie. Rozstawanie się trwało miesiąc. Jan zmuszony był porzucić mnie z powodu porywu serca swojej Ważniejszej Właścicielki dla innych kolan, innych pach, innej dzielnicy Trójmiasta i – co najtrudniej było mi mu wybaczyć – czarnej kociej dziewczyny nazwanej na cześć wokalistki zespołu Nightwish.
Czy nie powinno istnieć prawo do odwiedzania nie-ludzkich dzieci, nie-dzieci z poprzedniego nie-małżeństwa? Pamiętam, jak w żartach dzieliłyśmy Jaśka na pół, jak Renata Przemyk w piosence o rozstaniu materac i stół.
Nie spieszyło mi się do kolejnej utraty. Przez dom przebiegały mi myszy i ludzie, nowe dramaty powoli przesłaniały stare. Odradzałam się powoli, już nie pytając: pies czy kot? Naznaczona pomarańczowym, utrwalona niebieskim, rozpoznałam kształt dziury w moim sercu, a nawet jej kolor. Tak mi się przynajmniej wydawało…
Tymczasem internet nabrzmiewał od kociąt. Znajomi obradzali w czworonogi i małe dwunogi. Czy można nieświadomie planować? Na wpół świadomie planowaliśmy z byłym konkubentem młode.
Które życie jest pierwszym?
Pętałam się po lwowskich uliczkach, gdy przydarzył się kolejny wstęp w tej historii. Mam tendencję do zbyt wielu wstępów, ale skoro wiele jest kocich żyć, to jak miałby być jeden wstęp?
W podwarszawskim domu licealnej koleżanki, płomiennowłosej jak Tymon, gdzie wpadałam śnić po i o kolejnych Balladynach, widywałam czasem jakieś szare łapki. Wraz z pojawieniem się dwójki ludzkich szczeniąt łapki widywane były coraz rzadziej. Ludzkie szczenięta goniły kocią niewiastę, bez specjalnej pasji czy nienawiści, chciały po prostu sprawdzić, czy jej ogon jest mocno przymocowany do reszty ciałka. Bezimienna kocia niewiasta chowała się w takich przypadkach pod kanapę dla gości, na której sypiałam. Tak się poznałyśmy.
czytaj także
Gdy latem pięć lat temu spacerowałam po jakże innym niż teraz Lwowie, Facebook powiedział mi, że ten właśnie kot szuka domu. Mój dom zgodził się być domem dla stworzenia, które generowało alergię i problem. Nie było ani pomarańczowe, ani niebieskie, ani młode – ale potrzebowało właśnie nas.
Tak w moje progi trafiła Tilda z wyprawką, zyskując nowe imię, tonę miłości, tablety do wygrzewania się i całą bibliografię mojego doktoratu do akceptacji.
Tilda była pierwszą kocią kobietą w moim życiu. Zaczęła więc swój pobyt w moim, a potem JEJ domu, mocno to akcentując. Ze Lwowa wróciłam późno, zwierzę przyjechało zgłupiojasiowane, wiedziałam, że jest, ale obie nie miałyśmy sił na ceremonie powitalne w środku nocy. O siódmej rano otworzyłam szafę – i ujrzałam miseczkę stanika całkowicie wypełnioną kocim zdziwieniem. Czworo zielonych oczu spojrzało na siebie tak przenikliwie, na ile poranek pozwala na to sowom. Krzyknęłyśmy obie, tak trochę pro forma, i już wiedziałam – ona skojarzyła mnie, a ja ją. Dalej mogło być tylko lepiej.
Luksusowy Dom Kociego Seniora
– Weź starszego kota – mówili – będzie ci wdzięczny.
Nie wierzyłam. A jednak.
Jesteśmy obie dorosłe i obie chcemy się dogadać. Ona ma pod siedemdziesiątkę, ja jestem stara od urodzenia. Cenimy spokój, ten sam fotel po babci, ciepło i dobrą literaturę. Tilda jest starszą panią, która z rozkoszą mości się w swoim kolejnym życiu, którego istnienia nigdy nie zakładała.
Więc jestem Luksusowym Domem Kociego Seniora. Moje ciało – najwygodniejszym z posłań. Jej ciało – najlepszym z termoforów. Stukamy razem kolejne lata, ludzie przychodzą i odchodzą, my trwamy. Celebrujemy dobre chwile, w gorszych ona zagania mnie do jedzenia, a ja ją z klatki lub piwnicy, które chce zwiedzać dziarsko prawie do końca swych dni, z powrotem do domu.
Dom. Dom bez kota to głupota. Nagle okazuje się, że wykonywanie jakiejkolwiek czynności bez Tildy jest niepełne. Gotuję z nią na kolanach, depiluję nogi, czytam, gram. Tilda jest zakładką każdej książki o Słowackim, wita moich gości, ma decydujący wpływ na moje kreacje (wybieram te mniej oznaczone kocią siwizną). Zasypia mi pod brodą lub pod pachą albo na czytanej właśnie książce. Jestem jej stadem, rodziną, dzieckiem, którego nigdy nie miała. Gdera, gdy za późno wracam, wygania mnie do pracy, ogrzewa. Jest najwdzięczniejszym, co mnie w życiu spotkało. Jest chodzącą miauczącą wdzięcznością.
Zbrodnia to niesłychana – może ten pan kochał pana? [rozmowa]
czytaj także
Tysiąc i jedno kocie życie
Z tym miauczeniem to zresztą nieprawda, niecała. Te dźwięki są zawsze gdzieś pomiędzy. Nigdy nie masz tylko kota. W gratisie masz syczącego węża, który mówi weterynarzowi, co o nim naprawdę myśli, gruchającego gołębia, usiłującego namówić do zbliżeń wszystkie ptaszki świata, surykotkę – sympatyczne dwunożne zwierzę, wypatrujące z parapetu, czy wreszcie wracasz do domu. Ja mam kwokę, która z radością bierze mnie pod swoje futrzane skrzydła.
Mnie i wybranych. Krytyczne kocie spojrzenie taksuje moje łóżko, produkty spożywcze, ale przede wszystkim – książki. Nie czytam już sama, mamy wspólnotę lekturową, nie piszę sama również – Tilda spaceruje po klawiszach, rozlewa mi się na kolanach i unieruchamia mnie przed komputerem, dopóki nie skończę kolejnego rozdziału. Kotmitywa trwa. Gdy napiszę sensowny akapit, stawia białą łapę na klawiszu „+”. Czuję się doceniona.
Nadchodzą czasy zarazy. Myję ręce przed kontaktem z kocim futrem. Dystans społeczny pasuje seniorce, która lubi kontakt, ale na swoich zasadach. Ma mnie dla siebie więcej. Do czasu. Gdy w domu pojawia się kocia młodzież, której zasady savoir-vivre’u i stopniowego poznawania się bynajmniej nie są znane, starsza pani postanawia pokazać, kto tu rządzi. Moje zwierzę nakolankowe, moja miękkość i wdzięk, zawstydzająca swym pacyfizmem gołąbka pokoju, nie ma zamiaru zaakceptować innych kocich istnień w SWOIM wywalczonym domu, u SWOJEJ wywalczonej mnie. Dwa młode biało-czarne kocury usiłują zdobyć jej względy na pierwszej, drugiej i kolejnej randce – bezskutecznie. W nocy Tilda przychodzi wydzierać się pod zamkniętymi drzwiami ich pokoju, że za jej czasów!, że taki tupet!, że brak szacunku! Że NIE i koniec. Nie miauczy, o nie – krzyczy i skrzeczy kategorycznie, a jej krzyk przechodzi w najczystszy growling.
Starsza pani nie zna się na żartach i nie chce się na nich poznać. Po jej trupie. O tego trupa nie tak łatwo. Ta wielość postaci, sto zwierząt w jednym, musi mieć jakiś tajemny wpływ na wielość żyć. Żegnamy się po raz pierwszy, drugi, trzeci. Medycyna potrafi ze stojących połową łapek po tamtej stronie zwłoczek zrobić nówkę sztukę, przywrócić oczom blask, a duszy dziarskość kolejny i kolejny raz. Widzę, jak drobne futro otrzepuje się po kroplówce ze sterydów, kociej kokainy, milionów dolarów i cholera wie, czego jeszcze, robi fachowy koci grzbiet i z zapałem rusza eksplorować kolejne życie.
Do dwunastu razy sztuka…
Wszystkie życia zaczynają się kończyć pomalutku, po kropelce. Koci Alzheimer powoduje drobne rozkojarzenia, mylenie zadka z głową zdarza się przecież najlepszym. Chodzimy się badać, oczywiście, ale im starsze stworzenie, tym większa szansa, że uda się znaleźć coś, co nie działa. Więc znajdujemy. Łatanie poszczególnych elementów seniorki pod narkozą jest coraz bardziej ryzykowne. Co wybrać: komfort jedzenia czy szansę na to, że stwór nie wybudzi się z uśpienia? Nie wiem, nikt mnie nie uczył, nie ukończyłam kursu bogoznawstwa stosowanego. Robię sobie legowisko na parkiecie, obok nieprzytomnej Tildy, i czekam, czy się wybudzi, czy nie.
We wrześniu zeszłego roku wyniki nerek są złe. Tilda wypiera to całą sobą. Dalej wypatruje mnie z parapetu, pakuje ogon do walizki, gdy wymyślę sobie coś tak głupiego jak wyjazd, dba o moją kondycję, zwiewając mi dla sportu między nogami i przeganiając po wszystkich piętrach. Nie bardzo jej się podobają lecznicze karmy, coraz częstsze spacery do weterynarek, na które należy obowiązkowo raz charknąć, a potem spokojnie posiedzieć i poczekać, aż skapie do jej wnętrza nowa porcja chęci do życia. I tak w kółko.
W piekielnej nudzie i piekielnym upale zwierzęta „spędzają” lato w zoo
czytaj także
Czasem wracam i widzę, że nie zdążyła wstać i się przywitać. Że zapomniała zjeść. Że Alzheimer jej przeszkadzał w łazience. Biorę kolejny etat jako praczka mojej towarzyszki życia, mówi się trudno i kocha się dalej. Moim powrotom z pracy do domu zaczyna towarzyszyć lęk. Że wejdę i zastanę martwe futro. Otwieram drzwi, słyszę koci opieprz, coraz dalszy i słabszy, coraz mniej sił, by opieprzyć mnie porządnie – czekam, czekam i nic…
Boję się. Co, jeśli znów utkwi na lodówce i zapomni, jak zejść, co, jeśli spadnie z przedziwnych miejsc, w których zaczyna sypiać, co, jeśli cierpi, a ja o tym nie wiem… Podobno śmierć z powodu nerek przypomina utonięcie. Mimo ścisłej diety i coraz częstszego odtruwania, amoniaku i keratyniny jest w jej ciele coraz więcej; przedostają się – jak kot – nie tam, gdzie powinny. Zalewają mózg. Doktor Kot wchodzi na mnie i nie pamięta, że mnie przytula. Czasem włącza jej się odruch, by zapolować na ukochane masełko, gdy razem jemy śniadanie. Ale coraz trudniej jej wypełniać swoje kocie obowiązki. Ostatni artykuł dla Dwutygodnika piszę już sama, bez konsultacji z nią, bo musi pilnować tostera i czajnika.
Myślę, że szuka ciepła do końca. Myślę, że nigdy nie ma dobrego dnia. Myślę, że strasznie było usłyszeć „W takich przypadkach najczęściej odmawiamy już badań”. Myślę, że okropnie będzie się z nią żegnać. Myślę, że najokropniej będzie się z nią nie pożegnać…
Nie jadę na wakacje. Zostaję z powoli skradającym się końcem, siadam spokojnie razem z nim obok zmęczonego futra, które układa się do snu z mniej niż zwykle perfekcyjną dokładnością, eksponując starość i łopatki, nie chowając zmęczenia ani ogona, z bezładnie rozłożonymi łapkami. Jest gorzej i gorzej. Nie chcę, by było jeszcze gorzej. Niechętnie jestem bogiem i jem z Tildą ostatnią kolację.
Nie wiem, co jest obrzydliwsze: cisza, odpowiedzialność czy formularz, gdzie mam podpisać się jako Zbywający.
Czy sądzić też za śmierć koni? Ofiary wojny to nie tylko ludzie
czytaj także
***
Chcę wypalić, zasypać, zalać dziurę w sercu po kocie. Nawrzucać tam nowych wspomnień, ale nic się do mnie nie przylepia. Nie mogę robić zdjęć bez mojej najwspanialszej modelki, która kochała obiektyw i pozowanie z każdego ze swoich pięknych profili. Chcę napisać ten tekst, to epitafium, wypisać tę utratę jak wieczne pióro z szarym jak jej futro atramentem, ale zacięłam się na jednym zdaniu: „Miarą miłości jest jej utrata”. Jak zwykle połykam całe Zapisane na ciele Jeanette Winterson, skąd pochodzi to zdanie, w pakiecie z Lesbos Renaty Lis i dociera do mnie, że brakuje mi nie tylko 2,5-kilogramowej szarej kotki z ponętnymi wibrysami i eleganckimi białymi łapkami, która działała coraz wolniej i wolniej, jak wyczerpująca się bateria, i siedziała przy mnie przy każdej możliwej okazji i bez, ale i jej niewyobrażalnie i niepoliczalnie wielkiej miłości. Miłości Tildy zapisanej na moim ciele. Wyrytej pazurkami na sercu. Wpojonej w myślenie o powrotach do domu. Naszego domu.
Żegnaj, o żegnaj, archaniele futra!
Co chciałaś żyć tak, jakby nie było jutra…