Jeśli uznalibyśmy, że kobieta ma prawo decydować o sobie, kapitalizm by upadł, a wraz z nim zniknęłoby ubóstwo menstruacyjne, bogacenie się na podpaskach i przekonanie, że urlop w tych dniach to fanaberia leniwych feministek albo odwrócony seksizm. Na razie musimy słuchać, że okres to nie choroba, ale boleć musi.
Gdy żądamy bezpłatnej i legalnej aborcji oraz powszechnego dostępu do antykoncepcji, słyszymy, że przestaniemy rodzić dzieci. Kiedy chcemy płatnych i odpowiednio długich urlopów macierzyńskich, wmawia się nam, że zaczniemy zatrudniać się tylko po to, by zajść w ciążę i „bimbać” na zwolnieniu.
Podnoszenie postulatu wynagradzania pracy reprodukcyjnej, opiekuńczej i świadczeń socjalnych kończy się, zwłaszcza u liberałów, załamaniem rąk nad tym, że nie będziemy pracować, żeby doić publiczny budżet. Gdy zaś domagamy się zmiany definicji gwałtu i karania przemocowców, mężczyźni boją się, że spadnie na nich lawina fałszywych oskarżeń.
czytaj także
Wreszcie, podczas dyskusji o darmowych podpaskach i dniach wolnych od pracy w czasie menstruacji wytyka nam się pazerność i lenistwo. Słowem: głupie baby nie mają prawa o sobie stanowić, bo zrobią to źle, naginając system i wykorzystując mężczyzn – w szczególności swoich pracodawców i podatników, od których chcą ciągnąć kasę za nic, tak jakby już teraz rzeczywiście w ogóle dostawały ją za to, co robią, albo tyle samo, ile na podobnych stanowiskach zarabiają ich koledzy z firmy.
Ale męski strach jest słuszny. Jeśli uznamy podmiotowość kobiet, wówczas skrojony na patriarchalną i nieuwzględniającą potrzeb połowy społeczeństwa modłę kapitalizm upadnie, a wraz z nim bogactwa wzniesione na niewidzialnej pracy i wyzysku mas ludzi. Tak, ludzi, bo kobieta i każda inna osoba z macicą to też człowiek, który musi menstruować (niesamowite, jak wiele edytorów tekstu podkreśla to słowo na czerwono), żeby rodzić dzieci. I menstruuje również wtedy, kiedy rozmnażać się nie chce.
Dopóki świat nie zrozumie tego prostego faktu, trudno choćby dyskutować o takich kwestiach jak zasadność wprowadzenia płatnego urlopu menstruacyjnego. Jednak coraz więcej krajów zaczyna postrzegać takie rozwiązanie jako słuszne. Z kolei tam, gdzie je już zastosowano, pracowniczki wcale nie zapominają o swoich obowiązkach, a firmy nie tracą na wydajności tak bardzo, by musiały bankrutować.
Ba, kobiety wcale aż tak chętnie nie biorą menstruacyjnego wolnego, żeby nie wyjść na słabe czy bezproduktywne w oczach swoich szefów, co z jednej strony pokazuje patologiczne przywiązanie ludzkości do harówki, a z drugiej − że lawina urlopujących ze względu na okres nam nie grozi.
To nie sprawia jednak, że wokół miesiączkowych urlopów i okresu w ogóle upadają kolejne mity. Wręcz przeciwnie – gdy zdrowie kobiet znajduje miejsce w debacie publicznej, nieprawdziwych stereotypów przybywa. Dziś rozbrajamy je dla was, żebyście więcej nie musiały przepraszać za to, że krwawicie raz w miesiącu, lub udawać odpornych na ból nadludzi; i żebyście nie myśleli, że okres to przywilej i przyjemność dla jakiejkolwiek menstruującej osoby, a kobiety nie potrafią racjonalnie ocenić, czy w tym czasie są w stanie pracować, czy nie. Przypomnę wszystkim profesorom uniwersytetu im. Chłopskiego Rozumu: mamy mózgi i potrafimy ich użyć.
czytaj także
To prywatna sprawa? Nie, to po prostu biologia
„Nasz kraj ma problem z kobiecą cielesnością i nie uważa miesiączki za proces fizjologiczny, który ma wpływ na równouprawnienie” – to słowa Toni Morillas, dyrektorki Instytutu ds. Kobiet, działającego przy hiszpańskim Ministerstwie Równości, które równie dobrze mogłaby wypowiedzieć reprezentantka każdego innego państwa.
Na całym świecie, gdzie jeszcze do niedawna podpaski w reklamach barwiono na niebiesko, dyrektorzy szkół mówią, że wieszanie „różowych skrzyneczek” w toaletach to seksualizacja, okres porównuje się w skali dyskomfortu i kosztów do golenia twarzy, a religie uznają wydzielinę miesiączkową za synonim nieczystości i grzechu. Menstruacja jest wciąż tematem tabu, choć dotyczy połowy populacji i u większości wywołuje coś więcej niż tylko krwawienie z dróg rodnych.
Choć sama miesiączka bywa ulgą po kilku dniach dotkliwych objawów napięcia przedmiesiączkowego, częściej powoduje ból i najróżniejsze dolegliwości fizyczne, np.: biegunkę, omdlenia, migrenę czy mdłości. W medycynie używa się w tym celu specjalnego terminu dysmenorrhea, który lekarze interpretują jednak różnie – biorąc pod uwagę wyłącznie obolałość lub cały zestaw objawów towarzyszących menstruacji.
Między innymi stąd bierze się rozbieżność w badaniach odsetka cierpiących w czasie okresu osób. Ale deklaracje respondentek mogą też nie oddawać istoty problemu z powodu presji otoczenia, które nie pozwala im okazywać w „tych dniach” słabości i przyzwyczaja do zagryzania zębów i wieloletniego znoszenia poważnego dyskomfortu.
Nad Wisłą, gdzie kobieta predestynowana jest do roli matki Polki cierpiącej za miliony w milczeniu, nie trzeba tego specjalnie tłumaczyć. W strukturze korporacyjnej zaś okazuje się, że na pochwałę od przełożonego i osiągnięcia kobiety muszą pracować o wiele ciężej niż mężczyźni (według badania Bariery do kariery uważa tak 29 proc. respondentek), więc nie narzekają na miesiączkę, by nie odpaść z tego i tak nierównego wyścigu.
W tym, że okres musi boleć, kobiety utwierdza również szowinistyczne środowisko medyczne, za sprawą którego z podobnym – zapewne w mniemaniu lekarzy uszlachetniającym – cierpieniem muszą się liczyć osoby rodzące i domagające się podania znieczulenia lub wykonania cesarskiego cięcia. „Ciąża, okres i poród – to nie choroby” – słyszą pacjentki w gabinetach i szpitalach. Z tym stwierdzeniem można polemizować, bo to dla organizmu ogromne obciążenie, które potrafi dorównać eksploracji dokonywanej przez schorzenia.
Bezduszność i ignorancja pracowników ochrony zdrowia mogą okazać się szkodliwe również dlatego, że ostry ból pojawiający się podczas okresu nierzadko jest symptomem poważnej choroby, na przykład endometriozy. Szacuje się, że nawet co dziesiąta osoba z macicą może usłyszeć taką diagnozę. Ale wciąż nie jest to najbardziej palący temat w środowisku medycznym.
„Nie dysponujemy kompletnymi badaniami na temat częstości występowania endometriozy w Polsce. Jesteśmy w stanie estymować liczbę chorych (około 2 milionów) na podstawie statystyk światowych podanych przez Zespół Ekspertów Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego” – takie dane podaje jedyna w Polsce fundacja działająca na rzecz osób dotkniętych tym wciąż niewystarczająco przeanalizowanym naukowo schorzeniem (nie wiadomo, co je wywołuje i jak je wyleczyć). Wiele do życzenia pozostawia także diagnostyka, bo niewielu ginekologów faktycznie pochyla się nad tym zagadnieniem i zleca stosowne badania.
Z endometriozą, stwierdzoną lub nie, miesiączka staje się jeszcze bardziej bolesna dla ogromnej liczby osób. Publikacja z 2013 roku pokazuje, że skarży się na to aż 91 proc. kobiet w wieku rozrodczym, zaś 29 proc. określa ból jako wyjątkowo silny. Na tyle silny, że obniża wydajność, możliwość koncentracji albo funkcjonowania w ogóle.
czytaj także
Kto za to zapłaci i kto na tym naprawdę traci?
Pracodawcy powinni więc zadać sobie pytanie, czy naprawdę zależy im na tym, by trzymać w biurze całkowicie niedysponowaną osobę, której wykonywanie obowiązków służbowych przychodzi z dużym trudem?
Z opublikowanej w „The British Medical Journal” analizy naukowców wynika, że z powodu menstruacji przeciętnie kobieta traci 8,9 dnia produktywności w roku, dlatego prawie 70 proc. badanych osób stwierdziło, że „życzyłoby sobie większej elastyczności w organizacji swoich zadań i godzin pracy w pracy lub szkole podczas okresu”. 14 proc. kobiet wskazało z kolei, że zdarza im się nie chodzić do pracy w trakcie miesiączki, a niewiele ponad 3 proc., że muszą brać wolne co cykl. Oczywiście większość nie mówiła pracodawcy o powodach wypisanego przez lekarza zwolnienia lub wziętego urlopu.
To wiele mówi o tabu otaczającym miesiączkę. Hiszpania chce jednak z tym kończyć i ma szansę stać się pierwszym krajem w Europie, który ureguluje kwestię urlopów menstruacyjnych systemowo. Mają one trwać nie dłużej niż pięć dni (chyba że lekarz wskaże inaczej) w każdym miesiącu, w większości (lub całkowicie, o co wnioskują ministra finansów María Montero i ministra pracy Yolanda Pérez) być opłacane przez tamtejszy odpowiednik Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i dotyczyć kobiet źle znoszących okres. Hiszpańskie Towarzystwo Ginekologiczno-Położnicze podaje, że z tym problemem boryka się co trzecia kobieta w kraju.
Jak przekonuje hiszpańska sekretarzyni stanu ds. równości i przemocy ze względu na płeć, Ángela Rodríguez, chodzi nie tyle o „lekki dyskomfort”, lecz sytuację, w której miesiączkowaniu towarzyszy biegunka, gorączka czy silne bóle głowy. „Tych problemów nie da się wyeliminować medycznie, musimy więc uwrażliwiać się na fakt, że powodują czasową niedyspozycję” – twierdzi polityczka.
O tym, czy pracownicy należy udzielić dodatkowego urlopu, ma decydować jednak lekarz, co uchroni pracodawcę przed ewentualnymi nadużyciami, choć znów takie rozwiązanie daje medykom wszechwładzę nad kobietami. Na korzyść zatrudniającego działa też przepis, który mówi o pokryciu kosztów wolnych miesiączkowych dni przez państwo, oraz fakt, że ze świadczenia skorzystają osoby najgorzej przechodzące menstruację. Mimo to hiszpański rząd jest krytykowany za złożenie na ręce parlamentu projektu ustawy, która oprócz kwestii urlopu zawiera też szereg innych rozwiązań, w tym walkę z ubóstwem menstruacyjnym poprzez m.in. zniesienie podatku VAT na produkty higieniczne czy zaopatrywanie w nie miejsc użytku publicznego, a także zwiększenie dostępu do aborcji i tabletek „dzień po”.
Część sceptyków uważa, że nowe przepisy są niekompletne, bo nie uwzględniają problemów wszystkich kobiet, np. tych przechodzących menopauzę, a także może naruszać kwestie dostępu do informacji o zdrowiu kobiety, narażając ją na to, że szczegóły dotyczące cyklu czy ewentualnej ciąży mogą dotrzeć bezpośrednio do pracodawcy. Wątpliwości budzi też uznawanie endometriozy za chorobę, a nie niepełnosprawność, tak jak domagają się tego zdiagnozowane osoby, podkreślające, że na razie wyleczyć się jej nie da.
W każdej debacie na ten temat pojawia się też się pytanie: „czy nie będzie to ogromne, skutkujące pogorszeniem sytuacji kobiet na rynku pracy pole do nadużyć”. Takie głosy wybrzmiewają również w Polsce. W audycji Tok FM politolożka z Uniwersytetu Śląskiego, prof. Małgorzata Myśliwiec stwierdziła, że wprowadzenie urlopu menstruacyjnego „może być powodem, przez który potencjalny pracodawca trzy razy bardziej zacznie się zastanawiać, czy zatrudnić w swojej placówce kobietę, czy jednak mężczyznę, który takich problemów nie stwarza”, i nazwała pomysł „mieczem obosiecznym”.
Część przedstawicielek związków zauważa z kolei, że skorzystają na tym wyłącznie osoby uprzywilejowane, czyli niepracujące fizycznie, ale na etatach. Obawiają się także, że urlopy mogą doprowadzić do sytuacji, w których pracownica będzie mobbingowana z uwagi na chęć wzięcia wolnego, uznawana za gorszą od swoich współpracowników czy pozbawioną praw, awansu, podwyżki.
Emily Matchar w tekście z 2014 roku dla „Atlantica” zastanawia się z kolei: „Czy ta polityka po prostu promuje pogląd, że kobiety są słabymi, przyćmionymi hormonami stworzeniami kontrolowanymi przez ich macice? A może zachęca do większej równości, uwzględniając biologiczne wymagania pracownic, tak jak robi to urlop macierzyński?”. I odpowiada, że sprawa jest bardziej skomplikowana, niż może się pozornie wydawać.
Owszem, urlop menstruacyjny może być narzędziem opresji albo purplewashingu, marketingu pod przykrywką haseł o równości płci, jeśli w taki sposób użyje go patologiczny pracodawca i jeśli pozostawimy tę kwestię w rękach korporacji, a nie państwa. Już teraz wiele firm oferuje takie rozwiązanie, ogłaszane jako feministyczne, choć w praktyce stwarza ono po prostu kolejny powód do wykluczania kobiet i mobbingu, pozostaje pustym PR-owym sloganem albo pogłębia podziały klasowe, utrwalając przekonanie, że tylko pracownice dużych firm mają prawo do pozostania w domu w trakcie miesiączki, a np. pielęgniarki – już nie.
czytaj także
Dyskusja ze 100-letnią tradycją
Hiszpania zdaje się odpowiadać na te wątpliwości: kraj chce legislacyjnie uznać, że osoby z macicami po prostu różnią się od nieposiadających tego organu i mogą liczyć na państwo wtedy, gdy okres da im się we znaki. Kobiety wciąż mają prawo w wielu krajach prosić o zwykłe zwolnienie lekarskie w czasie menstruacji, ale stawia ją to w kategorii chorób, a nie normalizuje jako zjawisko fizjologiczne dotyczące połowy populacji.
Można więc uznać, że nowe rozwiązanie ma istotny charakter symboliczny, bo wprowadza miesiączkę do publicznego dyskursu i pokazuje, że dążenie do równości nie polega na kwestionowaniu różnic biologicznych. Chodzi o to, by menstruacji po prostu przestać się krępować lub udawać, że nie istnieje. Na razie w badaniach, jak to wykonane przez firmę produkującą „okresowe majtki” w USA, widać, że ponad połowa mężczyzn uważa mówienie o krwawieniu w miejscu pracy za niestosowne. Natomiast prawie 60 proc. pracowniczek przyznało, że zostało zawstydzonych z powodu miesiączki.
Zmiana mentalności społecznej czasem musi wieść przez legislację, choć to oczywiście nie wyklucza nadużyć czy instrumentalnego potraktowania w ramach pronatalistycznej polityki państwa. W takim duchu urlop menstruacyjny wprowadzono już w latach 20. ubiegłego wieku w Związku Radzieckim i w 2015 roku w Zambii. Natomiast po II wojnie światowej w odpowiedzi na strajk konduktorek urlop zaczął obowiązywać w Japonii, a potem – Indonezji. W 2001 roku pojawił się w Korei Południowej.
Ta wpisana w prawo pracy praktyka nie przysłużyła się z czasem ani odtabiuzowaniu okresu, ani zwiększeniu liczby urodzeń. Nie wzrosła też zasadniczo liczba osób korzystających z tej możliwości. Jednak jak pisze cytowana przez dziennikarkę „Atlantica” Alice J. Dan, urlop był „symbolem emancypacji kobiet, bo reprezentował ich zdolność do otwartego mówienia o swoim ciele i zdobycia społecznego uznania dla ich roli jako pracowniczek”. I nikt do tej pory nie wycofał tego zapisu, zaś w ślad Korei czy Indonezji poszły inne azjatyckie państwa, w tym Tajwan, Wietnam czy Filipiny. Pracodawcy nie zawsze go jednak przestrzegają, na co uwagę zwracają często przeciwnicy urlopów w Europie, gdzie na poziomie centralnym nie reguluje tego żadne państwo.
Jeśli jednak, jak w Hiszpanii, wraz z dniami wolnymi pojawi się stosowna edukacja menstruacyjna i dostępność środków higienicznych w toaletach, okres po prostu przestanie dziwić tych, którzy nie menstruują, i wprawiać w zakłopotanie przed mówieniem o nim lub braniem urlopu posiadaczki macic.