Rok 2027 jako data referendum polexitowego nie jest tak absurdalny, jak można by przypuszczać.
W czwartek rano w programie Onet Opinie poseł Janusz Kowalski w rozmowie z Andrzejem Stankiewiczem przypuścił swoje zwyczajowe ataki na Unię Europejską. Nawet nie za to, że „wbrew traktatom próbuje ingerować w polskie sądownictwo”, ale za jej politykę energetyczną, która zdaniem Kowalskiego odpowiada za obecny wzrost cen energii, a nawet „hamuje transformację energetyczną w Polsce”.
Pytany przez redaktora Stankiewicza o to, kiedy i w jaki sposób chciałby wyjść z Unii, Kowalski, inaczej niż większość polityków obozu Zjednoczonej Prawicy, nie zaprzeczył rytualnie, że nie chce polexitu, podał za to możliwą datę polexitowego referendum: 2027 rok. Wtedy kończy się obecna, korzystna dla Polski perspektywa budżetowa UE. „Jeśli nie zatrzymamy eurokratów, koszty życia w Polsce będą zbyt duże. Wyjście Polski z UE uderzy w gospodarkę niemiecką, dlatego musimy zacząć grać twardo. Polska nie może być żebrakiem UE” – powiedział Kowalski, zostawiając sobie furtkę na przyszłe tłumaczenia, że nigdy nie chciał polexitu, straszył nim tylko Berlin i Brukselę, by wymusić respektowanie polskich interesów.
Spór o polexit: szansa dla opozycji czy granat, który wybuchnie Polsce w łapach?
czytaj także
Wypowiedź Kowalskiego wywołała komentarze wśród polityków wszystkich opcji. Także w jego własnym obozie. Szef parlamentarnego klubu PiS i wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki w swoim niepodrabialnym stylu skomentował występ posła Solidarnej Polski słowami: „Szanuję poglądy posłów klubu Prawa i Sprawiedliwości, ale pan Janusz Kowalski to może referendum u siebie w domu zrobić”.
To tylko Janusz Kowalski…
Komu wierzyć? Z jednej strony Janusz Kowalski zrobił w trakcie całej swojej kariery w polityce dużo, by nie traktować go poważnie. Jak wielu prawicowych polityków krążył między różnymi partiami: z AWS z częścią Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego trafił do PiS, stamtąd do PO, a z Platformy do Solidarnej Polski. W tej ostatniej obsadził się w roli jednego z najbardziej radykalnych posłów, nawet na tle najbardziej radykalnego stronnictwa Zjednoczonej Prawicy.
Kowalski przestrzegał przed „tęczowym terroryzmem”, wzywał do „postawienia tamy ideologii LGBT”. Ostatnio postulował odebranie polskiego obywatelstwa europosłom głosującym w PE za rezolucją wzywającą Komisję Europejską do zastosowania mechanizmu warunkowości („pieniądze za praworządność”) wobec Polski i Węgier. Atakował Unię Europejską ostrzej i bardziej konsekwentnie niż jakikolwiek inny polityk rządzącego obozu. Nie tylko w sprawie praworządności, ale także polityki klimatycznej i energetycznej. Jego radykalizm zmęczył nawet rząd Morawieckiego, w lutym Kowalski stracił posadę wiceministra w resorcie aktywów państwowych – różnice poglądów z większością rządu w sprawie polityki energetycznej miały być zbyt duże.
Kowalski jest więc politykiem tyleż głośnym i umiejętnie skupiającym na sobie uwagę mediów, ile dziś pozbawionym realnej władzy i wpływu na cokolwiek. Z pewnością nie znajduje się grupie ważnych polityków Zjednoczonej Prawicy, decydujących, czy Polska ma, czy nie ma wstąpić na drogę polexitu.
Decyzji tej nie podejmie też pewnie Ryszard Terlecki, sierżant Kaczyńskiego w Sejmie, razem z posłem Andzelem mający trzymać w garści parlamentarny klub rządzącej partii oraz pilnować jego interesów w prezydium Sejmu. Terlecki może jednak, w przeciwieństwie do Kowalskiego, przynajmniej zasiąść przy stoliku, gdzie taka decyzja zostanie podjęta.
…ale to nie Kowalski jest problemem
Czy w takim razie nie mamy się czym martwić? Kłopot w tym, że o ile nie wiadomo, jak bardzo antyunijne szarże Kowalskiego i innych ziobrystów są szczerze, o tyle z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że zapewnienia Terleckiego i innych notabli PiS, że ich partia polexitu wcale nie chce i widzi Polskę w Unii i nigdzie więcej, szczere, a już na pewno w pełni wiarygodne nie są.
Pisał o tym niedawno przeprowadzający wspomniany wywiad z Kowalskim Andrzej Stankiewicz na łamach Onetu. Publicysta zwraca uwagę, że trudno uwierzyć w dobrą wolę PiS w sprawie przyszłości Polski w Unii Europejskiej, gdy weźmie się pod uwagę, że żadna organizacja ani państwo nie są tak atakowane w przekazie PiS i bliskich mu mediów jak Unia Europejska, a porozumienia z Unią w kluczowych spornych sprawach – takich jak praworządność, przyszłość sądów czy prawa człowieka – nie widać. Zdaniem Stankiewicza Kaczyński w Unii widzi dziś zagrożenie dla swojej władzy na dwóch poziomach. Po pierwsze, Unia nie pozwala mu podporządkować sobie sądów, co jest niezbędne do domknięcia się projektu „demokracji narodowej”. Po drugie, z Unii płyną kulturowe przemiany, podkopujące hegemonię Kościoła, tradycjonalistyczny model rodziny, zmieniające świat, w którym prawica czuje, że gra na własnym boisku. Kaczyński zapewnia, że polexitu nie będzie. Trudno jednak uwierzyć, że prezes nie ma jakiegoś innego planu w zanadrzu, zwłaszcza gdyby Polska w następnej perspektywie budżetowej miała stać się płatnikiem netto.
Nie jestem przekonany, czy Kaczyński faktycznie ma jakiś plan na polexit, czy po prostu w sprawach Unii miota się od kryzysu do kryzysu, mając przed oczami przede wszystkim perspektywę polityki wewnętrznej. Myślę, że mimo wszystko dla Kaczyńskiego wymarzonym scenariuszem byłoby pozostanie Polski w Unii, dostęp do wspólnego rynku i unijnych środków przy jednoczesnym przyzwoleniu Brukseli, by w Polsce robił to, co chce. Kaczyński byłby zachwycony, gdyby Unia potraktowała rządzoną przez niego Polskę, jak przemęczona przedszkolanka traktuje wyjątkowo kapryśne, płaczliwe i wiecznie pełne pretensji dziecko, któremu dla świętego spokoju pozwala się robić rzeczy zakazane w regulaminie przedszkola.
To, że Unia tak się zachowa, pozostaje jednak mało prawdopodobne. Tolerancja dla Orbána skończyła się przemianą Węgier w półautorytarne „państwo mafijne”, którego w życiu nie przyjęto by do UE. Europa nie może sobie pozwolić na kolejną, podobnie wstydliwą klęskę w sporo większym i politycznie istotniejszym państwie. Tym bardziej że Kaczyński sprawia w Europie wrażenie polityka znacznie mniej obliczalnego, bardziej skłonnego do irracjonalnych szarż niż Orbán, któremu w przeciwieństwie do Kaczyńskiego chodzi o proste i zrozumiałe rzeczy: władzę dla siebie i pieniądze dla swoich kolegów.
Jeśli Unia nie będzie chciała ustąpić Kaczyńskiemu, konflikty między Polską i instytucjami europejskimi będą się nasilać i wtedy z całej układanki Kaczyńskiemu faktycznie może wyjść, że polexit jest racjonalnym rozwiązaniem.
Polexit z przypadku
Najbardziej niepokojące jest jednak to, że Kaczyński wcale nie musi przeprowadzić takiej kalkulacji, by widmo polexitu zaczęło się urealniać. PiS i jego media konsekwentnie obrzydzają Polakom Unię. Przedstawiają ją jako zagrożenie dla naszej suwerenności, obcą siłę, okupanta. Można się spodziewać, że narracja posła Kowalskiego, winiącego Brukselę za wysokie ceny energii, prędzej czy później stanie się głównym przekazem rządzącego obozu. Winić Brukselę jest łatwiej niż przygotować plany przejścia na cenowo dostępną zieloną energię i wygodniej niż tłumaczyć się, czemu nic się nie zrobiło przez osiem lat rządów (licząc okres 2005–2007), by odejść od wysokoemisyjnych źródeł energii.
W ten sposób w Polsce może zostać wyhodowany silny antyeuropejski elektorat, domagający się od polityków „twardego kursu” w relacjach z Brukselą albo po prostu wyjścia ze Wspólnoty. Gdyby po następnych wyborach PiS był zmuszony utworzyć rząd z ziobrystami i Konfederacją, stałby się w dużej mierze zakładnikiem takiego elektoratu.
czytaj także
Gdy taki elektorat ma przełożenie na rządzącą partię, łatwo o radykalne ruchy, które mogą się skończyć nawet „polexitem z przypadku”. Przypomnijmy, bo w Polsce trzeba to w kółko przypominać, że Cameron, zwołując brexitowe referendum w 2016 roku, liczył, że w ten sposób zamknie dyskusje o brexicie na lata, spacyfikuje partię Farage’a i pokaże eurosceptycznym torysom, że nie mają co za wysoko podskakiwać w partii. Wiemy, jak się to skończyło. W Polsce taki chaotyczny polexit mógłby wydarzyć się zwłaszcza wtedy, gdyby w trakcie hipotetycznej trzeciej kadencji Kaczyński przestał być fizycznie zdolny do spajania całego prawicowego obozu, a walczący o sukcesję po nim politycy prawicy zaczęliby się prześcigać w obietnicach dla antyeuropejskiego elektoratu, którego głos może okazać się kluczowy dla tego, kto przejmie kontrolę nad całością interesu.
Rok 2027 jako data referendum polexitowego nie jest więc tak absurdalny, jak można by przypuszczać. Nawet jeśli dziś jeszcze nie chcą tego Jarosław Kaczyński, liderzy PiS i Zjednoczonej Prawicy, a nawet Ziobro z Januszem Kowalskim.