Musimy wycofać się z miejsc, gdzie natura sama dba o ochronę przed podtopieniem, a zacząć wznosić porządną infrastrukturę tam, gdzie przyroda nie jest naszym sojusznikiem. O tym wszystkim trzeba jednak zacząć myśleć tu i teraz, bo za kilkanaście lat okaże się, że ocalenie niektórych obszarów jest już całkowicie niemożliwe – mówi oceanolog prof. Jacek Piskozub.
Eksperci z interdyscyplinarnego zespołu doradczego do spraw kryzysu klimatycznego przy prezesie Polskiej Akademii Nauk nie pozostawiają złudzeń co do powagi konsekwencji globalnego ocieplenia. Podgrzewanie atmosfery sprawia m.in., że wody w Bałtyku jest coraz więcej, a wraz z jej poziomem rośnie ryzyko regularnych podtopień polskiego Wybrzeża.
W niebezpieczeństwie znalazły się miasta i kurorty położone nad samym morzem, w tym Hel, który z półwyspu zamieni się w wyspę, i Gdańsk, którego zabytkowe centrum za niecałe 100 lat może znaleźć się pod wodą. Zagrożone są też miejsca położone dalej od linii brzegu, jak Żuławy Wiślane czy Szczecin.
„Nieuchronny charakter i narastające tempo wzrostu poziomu morza pokazują bezpośrednio niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą postępująca antropogeniczna zmiana klimatu. W razie niepowodzenia w redukcjach emisji, w być może już bliskiej perspektywie historycznej trzeba będzie zmierzyć się z problemem stopniowej utraty infrastruktury w obecnej strefie przybrzeżnej i przygotować się na postępujące zalewanie coraz większej powierzchni lądu” – przestrzegają naukowcy w opublikowanym na początku tego roku raporcie.
Czytamy w nim, że dekarbonizacja musi nastąpić jak najszybciej, jednak wskazywany w międzynarodowych porozumieniach rok 2050 jako data ostatecznego zerwania z węglem nie ratuje nas całkowicie przed ekspansją morza. Wszystko, co wygenerowaliśmy i jeszcze wygenerujemy do tego czasu, będzie długo odbijać nam się powodziową czkawką. A jeśli całkowicie zignorujemy cele klimatyczne, poziom wody do końca wieku może wzrosnąć nawet o metr.
Dlatego już teraz trzeba zainwestować w infrastrukturę, która uwzględni to ryzyko, a także zmienić strategię zagospodarowania przestrzennego, obecnie zezwalającą deweloperom np. na to, by na plażach i klifach wznosili drapacze chmur. Jak to zrobić? Wyjaśnił nam jeden z autorów opracowania, prof. Jacek Piskozub z Instytutu Oceanologii PAN.
Czystsze powietrze, tańsza energia i lepszy klimat to kwestia woli politycznej
czytaj także
Paulina Januszewska: Wzrost poziomu morza to nienowe zjawisko. Dlaczego jednak teraz szczególnie powinno nas ono martwić?
Jacek Piskozub: Równie dobrze można powiedzieć, że zmiany klimatyczne nie są niczym nowym. Tymczasem problem leży nie w samym podwyższeniu globalnej temperatury, ile w tym, jak szybko i gwałtownie ono zachodzi. Znaczące przyspieszenie obserwujemy od lat 60. ubiegłego wieku. Pracowaliśmy na to wprawdzie przez całe dwa stulecia ery przemysłowej, jednak w ostatnich dekadach nasz wpływ na klimat się zwiększył, a zmiany będące jego konsekwencją nabierają trudnego do zatrzymania tempa. Jeszcze do niedawna wzrost poziomu wód o jeden centymetr zajmował trzy lata, a w tej chwili rocznie przybywa morzu nawet do 0,5 cm wysokości. To wartość, która może nie robić wielkiego wrażenia, ale ma istotne znaczenie w skali całego wieku.
Jakie scenariusze dla Wybrzeża wchodzą więc w grę, jeśli weźmiemy pod uwagę to, jak poradzimy sobie z osiągnięciem celu neutralności klimatycznej?
Jeśli nie zredukujemy emisji do zera zgodnie z tym, co zapisaliśmy w porozumieniu paryskim, i utrzymamy je na takim poziomie jak do tej pory, musimy liczyć się z tym, że do końca XXI wieku morze podniesie się nawet o metr. Jeśli jednak dekarbonizacja faktycznie nastąpi, ta wartość nie powinna przekroczyć 60 cm. Trzeba przy tym pamiętać, że ilość dwutlenku węgla, którą dotychczas wyemitowaliśmy do atmosfery, nie zniknie ot tak i prawdopodobnie podniesie poziom morza o kilka metrów w kolejnym stuleciu. Nie możemy wobec tego pozostać bezczynni, zwłaszcza że należy brać pod uwagę kolejne, niełatwe do dokładnego przewidzenia przyspieszenia zmian. Musimy natychmiast zacząć wydawać pieniądze na ochronę terenów, które będą zagrożone, niektóre już za kilka lat, kolejne w najbliższych dekadach. Im szybciej się do tego zabierzemy, tym mniejsze poniesiemy koszty – nie tylko finansowe, ale także społeczne, kulturowe i emocjonalne.
Którym miejscom w szczególności grożą podtopienia i inne konsekwencje ocieplenia i podnoszenia się Bałtyku?
Tak naprawdę już w tej chwili – zwłaszcza zimą – dochodzi do spiętrzeń sztormowych, które powodują, że woda przelewa się przez nabrzeża w Gdańsku, Ustce czy Świnoujściu. Tych zjawisk z biegiem czasu będzie coraz więcej. Wzrośnie również ich częstotliwość i intensywność, co może poważnie zagrozić wszystkim nadmorskim kurortom, jak Władysławowo, Międzyzdroje czy Kołobrzeg, ale też terenom położonym w głębi lądu i poniżej poziomu morza.
Jakim na przykład?
Żuławom Wiślanym. Ten teren jest wprawdzie chroniony wałami przeciwpowodziowymi, ale jeśli którykolwiek z nich pęknie lub piętro wody będzie wyższe niż zabezpieczenie, wtedy cały obszar zostanie – przynajmniej czasowo – zalany. To – poza bezpośrednim zagrożeniem dla ludzi – wiąże się z ogromnymi stratami gospodarczymi. Ucierpi turystyka, ale też inne sektory, bo na Żuławach znajdują się przecież jedne z najbardziej żyznych ziem w Polsce, nie wspominając już o tym, że przechodzi przez nie kluczowa z punktu widzenia transportu linia kolejowa i trasy szybkiego ruchu łączące Warszawę z Gdańskiem.
Jednym z bohaterów raportu jest także Hel. Czy w przyszłości będzie można dostać się na niego jedynie promem?
Bardzo wąski Półwysep Helski już raz stanął przed groźbą przerwania przez sztorm w latach 90. Ta sytuacja może się powtórzyć, a nawet doprowadzić do całkowitego oderwania Helu od reszty kraju. Dziś nie zadajemy już sobie pytania: „czy Hel będzie wyspą?”, ale: „kiedy to nastąpi?”. To zła wiadomość z wielu powodów. Przede wszystkim ów ikoniczny dla Polaków półwysep to chętnie odwiedzana latem atrakcja turystyczna oraz jedno z lepszych w Europie miejsc do windsurfingu. Skoro jednak nie zatroszczyliśmy się o klimat, to nie będziemy mieli gdzie łapać fal.
Wspomniał pan również o przyszłości Gdańska. Co czeka jego mieszkańców i mieszkanki?
W perspektywie nie kilkuset lat, lecz już w niedalekiej przyszłości w Gdańsku może dziać się to samo co w Wenecji, gdzie przy każdym sztormie dochodzi do zalania, a w związku z tym niektóre dzielnice są wyłączane z użytku, zaś najniższe piętra budynków pozostają niezamieszkane, bo regularnie pływa tam woda. Do 2050 roku podtopienia będą występować na najniżej położonych terenach, czyli głównie w dolnym mieście usytuowanym na wschodnim brzegu rzeki Motławy. W drugiej połowie wieku woda może wedrzeć się do kolejnych obszarów. W raporcie wspomnieliśmy o historycznym centrum Gdańska, co chyba najbardziej zelektryzowało opinię publiczną. I słusznie, bo podobny scenariusz mogą powtórzyć inne miasta na północy Polski. Poza tym Gdańsk może mieć problemy z wodą pitną. Aż 30 proc. pochodzi z ujęć znajdujących się wzdłuż morza, w parku Reagana, a w którymś momencie może dojść do zasolenia wód gruntowych.
Gdyby państwa zajęły się klimatem tak, jak zajęły się pandemią…
czytaj także
Kilka lat temu prof. Paweł Rowiński ostrzegał, że w przyszłości „dostęp do Bałtyku” będzie mieć Płock. Miał rację?
W tym wieku się to nie wydarzy, ale w kolejnym już tak. Doliny rzeczne są położone dość nisko, więc Płock ze swoim usytuowaniem przy Wiśle może brać pod uwagę takie ryzyko. Bardziej jednak obawiałbym się tego, że podniesienie się poziomu morza o kilka metrów stanowi zagrożenie dla Szczecina – miasta niby oddalonego od linii brzegu, ale znajdującego się na obniżonym terenie. Trzeba pamiętać, że w momencie spiętrzenia sztormowego woda podnosi się o metr. Jeśli dodać do tego kolejny metr spowodowany zmianami klimatycznymi, to zagrożenie może wystąpić jeszcze w tym stuleciu.
Jakie procesy odpowiedzialne za to, że w Bałtyku jest więcej wody, wywołuje zmiana klimatu?
Bałtyk jest uzależniony od tego, jak rośnie ilość wody w światowym oceanie. Oczywiście pośrednie znaczenie ma tu np. siła wiatru i inne czynniki, więc czasem poziom morza może się okazać nieco wyższy od tego oceanicznego, np. na północy, a innym razem na południu. Średnie wartości są jednak podobne, a zmiany następują z dwóch powodów. Uwalniane do atmosfery gazy cieplarniane podnoszą jej temperaturę, która przyczynia się topnienia lądolodów Antarktydy i Grenlandii oraz lodowców górskich na całym świecie, a woda rzekami spływa do mórz. Innym zaś tego efektem jest ocieplenie wody morskiej, skutkujące wzrostem objętości i poziomu tej ostatniej. Kilkanaście lat temu proporcje tych dwóch źródeł rozkładały się po równo. Dziś coraz szybciej topniejący lód stanowi 70 proc. „zasilenia” wodą, a tylko 30 proc. jest związane z „podgrzaniem” tej, która już znajduje się w morzach i oceanach.
O czym to świadczy?
Coraz szybsze topnienie lądolodów, szczególnie Antarktydy, jest bardzo niebezpieczne, gdyż duża część tego, co nazywamy Antarktydą Zachodnią, to naprawdę morze o głębokości nawet kilku kilometrów, pokryte grubą warstwą lodu sięgającego do samego dna. Tego typu lądolód jest szczególnie niestabilny i nie jest pewne, jak dotychczasowe emisje CO2 są blisko punktu, w którym rozpocznie się nieodwracalny rozpad tego lądolodu.
Czy pańskim zdaniem rok 2050 to zbyt późna data odejścia od węgla?
Z jednej strony jest to technicznie trudna do zrealizowania data, bo trzeba zmienić całe działy przemysłu na nieemitujące, m.in. lotnictwo, transport drogowy, a przede wszystkim produkcje energii elektrycznej. Z drugiej strony każdy rok emisji to zwiększenie szansy na nieodwracalne i bardzo niebezpieczne skutki zmiany klimatu.
Piskozub: Już zmieniliśmy klimat na najbliższe sto tysięcy lat [rozmowa]
czytaj także
Wśród nich jest nie tylko podnoszenie się poziomu wód, ale także ich zakwaszanie. Czy to drugie ma znaczenie w przypadku Bałtyku?
W Bałtyku – morzu słodkim – ten problem pojawia się w zasadzie od zawsze. Woda, choć ma obecnie około 8,1 pH, jest dla wielu organizmów zbyt mało zasadowa, by mogły tam cokolwiek zbudować i żyć. To powód, dla którego w Bałtyku jest np. tak mało skorupiaków. Niewątpliwie zmiany w kierunku dalszego zakwaszenia postępują, ale większe znaczenie niż dla naszego morza ma ono jednak w przypadku oceanów. Rozpuszczanie dwutlenku węgla w wodzie – bo temu towarzyszy zwiększenie kwasowości wody – powoduje m.in. zmniejszenie ilości jonów węglanu wapnia, czyli zagraża organizmom o szkieletach wapiennych, rafie koralowej i całemu ekosystemowi oceanicznemu. Jednocześnie życie w Bałtyku też ulega istotnym zmianom z uwagi na temperaturę wody, której ocieplanie niszczy żyjącą tam faunę i florę. Większe zakwity sinic już teraz uniemożliwiające na niektórych obszarach kąpiel w morzu, są dowodem tych zmian.
A jaki związek ciepłe morze ma z opadami?
Świetnym przykładem jest obecna zima. Kiedy temperatura spadła poniżej zera i mieliśmy dużo śniegu, sceptycy klimatyczni pytali: „i gdzie teraz jest wasze globalne ocieplenie?”. Nie zdawali sobie sprawy, że wielkość opadów wynika z tego, że morze pomimo minusowej temperatury powietrza nie było zamarznięte. Termometry zanurzone w wodzie wskazywały nawet +4 st. C. Gdy z północy wiało nad ciepłym morzem zimne powietrze, następowało intensywniejsze niż zwykle parowanie i w efekcie spadało więcej śniegu. To zjawisko w USA nazywane jest efektem jezior i bardzo często zdarza się w Chicago, gdy wiatr z Kanady wieje nad ciepłym Michigan. Duża ilość śniegu tej zimy nie jest więc zaprzeczeniem globalnego ocieplenia, ale jego skutkiem.
Bal na Titanicu, czyli jak Bełchatów odchodzi od węgla (choć jeszcze o tym nie wie)
czytaj także
Powiedzieliśmy już sporo o konsekwencjach zmian klimatycznych dla Bałtyku. Pomówmy o dalszej perspektywie. Czy te zjawiska da się jakoś powstrzymać?
Niestety, nawet jeśli przestaniemy emitować CO2 do atmosfery w ciągu kilkunastu lat, to i tak nie unikniemy podniesienia poziomu morza, ekstremalnych opadów, podtopień, ale także susz. Musimy się do tego dostosować. Niezależnie od dekarbonizacji trzeba więc inwestować duże pieniądze w obronę Wybrzeża, czyli m.in. we wrota powodziowe we wszystkich portach, podwyższanie wałów i nabrzeży. Nie rozumiem, dlaczego nikt nie robi tego obecnie, zwłaszcza że od czasów przedprzemysłowych poziom morza podniósł się o 20 cm i to już powinno nas obligować do podwyższania nabrzeża o co najmniej tyle, a może nawet więcej – na zapas.
Co jeszcze powinniśmy robić? Czy inne kraje wypracowały w tej kwestii jakieś warte naśladowania praktyki?
Wrota powodziowe to najważniejsze rozwiązanie. Być może trzeba będzie w którymś momencie podwyższać wydmy i budować wzmacniające je wały. Tak się robi w Holandii. Do tego konieczna jest regulacja plaż, zatrzymywanie piasku i ewentualne jego dosypywanie. Należy także gruntownie zmienić wytyczne dotyczące planów zagospodarowania przestrzennego, czyli po prostu przestać zezwalać na budowy na terenach zagrożonych przez podnoszące się morze.
Jak jest teraz?
W Polsce deweloperzy wchodzą na wszystkie te obszary, które powinny pozostać absolutnie puste i przeznaczone do zalewania podczas powodzi. Powiem więcej. Jeżeli stawia się coś – legalnie lub nie – np. nad klifem, to wylewa się tam beton. A to z kolei sprawia, że klif traci zdolność do „oddawania” morzu piasku, czyli wzmacniania plaż. Najważniejsza jest więc w tej chwili zmiana podejścia i poważne potraktowanie kryzysu klimatycznego. Musimy wycofać się z miejsc, gdzie natura sama dba o ochronę przed podtopieniem, a zacząć wznosić porządną infrastrukturę tam, gdzie przyroda nie jest naszym sojusznikiem, czyli na terenach położonych najniżej i przez to najbardziej narażonych na zniszczenia. O tym wszystkim trzeba jednak zacząć myśleć tu i teraz, bo za kilkanaście lat okaże się, że cała operacja będzie wymagała większych nakładów, a ocalenie niektórych obszarów będzie całkowicie niemożliwe.
Piszemy o kryzysie klimatycznym:
*
prof. Jacek Piskozub – oceanograf i klimatolog, pracujący od 1983 roku w Instytucie Oceanologii PAN w Sopocie. Obecnie przewodniczący Rady Naukowej tego instytutu i redaktor naczelny czasopisma naukowego „Oceanologia”.
**
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.