Niezależnie od formy, jaką ostatecznie przybierze trwająca właśnie rządopokalipsa, patrzymy na przedśmiertne podrygi ostatniej czeskiej partii politycznej, którą można uznać zarówno za wpływową, jak i lewicującą. Korespondencja Michala Chmeli.
To niby nic takiego. Tymczasem mianowanie nowego ministra kultury w Czechach, kimkolwiek by on był, prowokuje cały szereg niewygodnych pytań i nieprzewidzianych zdarzeń. W tej chwili jesteśmy na etapie: czy rząd w ogóle zdoła przetrwać tę banalną, wydawałoby się, zmianę? I kto, do cholery, rządzi tym krajem?
Nie jest to najlepszy moment na to, żeby być czeską socjaldemokratyczną partią ČSSD. Jeszcze gorszy – żeby być jej przywódcą. A już najgorzej mają ci, którzy próbują sobie przypomnieć, gdzie zapodziały się ich kręgosłupy po obowiązkowej laminektomii, jaką przechodzi każdy świeżo upieczony polityk.
Jan Hamáček, szef ČSSD, obecny wicepremier i minister spraw wewnętrznych, zapewne ochoczo by o tym zaświadczył, gdyby nie był akurat zbyt pochłonięty demolką ostatnich strzępów reputacji swojej partii. Wszystko wskazuje na to, że przewodniczący Hamáček nie odpuści, dopóki po najbliższych wyborach nie rozpadnie się drugi najpotężniejszy ruch polityczny w kraju. Nie ma to tamto, współrządzący Czechami socjaldemokraci mają definitywnie przerąbane. To już pewne. Pytanie, czy pociągną za sobą resztę kraju.
Przewińmy więc kilka tygodni do tyłu i spójrzmy na cały ten bałagan. Odbyły się wybory parlamentarne, scena jest przygotowana: populistyczna partia ANO oligarchy Andreja Babiša i formalnie lewicowi socjaldemokraci znajdują się w całkiem niezłym położeniu, tworząc rząd koalicyjny z poparciem komunistów. Tak długo, jak wszyscy robią, co im się każe, nie ma powodu czegokolwiek zmieniać. I nieważne, że na ulice wyszło kilkaset tysięcy ludzi wykrzykujących jakieś bzdety o konfliktach interesów, niezależnym wymiarze sprawiedliwości i o tym, dlaczego, do ciężkiej cholery, mamy płacić za prywatne firmy premiera. Na szczęście tysiące protestujących obywateli można w Czechach zignorować i spokojnie dalej rządzić krajem.
Czechy: Ćwierć miliona ludzi żądało ustąpienia premiera Babiša
czytaj także
Chociaż chwila, oto na horyzoncie pojawia się groza: ktoś chce wymienić ministra kultury!
Ale o co właściwie chodzi?
Wisienkę na zjełczałym torcie całej tej sprawy stanowi fakt, że urząd, o którym mowa, nie jest nawet jakoś szczególnie eksponowany: zazwyczaj minister kultury staje się przedmiotem zainteresowania mediów czy opinii publicznej, tylko gdy zwęszy szansę na zdjęcie z celebrytą albo ma ochotę się pochwalić, ile to naprzydzielał budżetu na kulturę. Biorąc pod uwagę zakres obowiązków, nie ma większego znaczenia nawet to, że minister jest totalnym prostakiem (w końcu mowa o kraju, gdzie ministrowie sprawiedliwości są wybierani głównie na podstawie ich zdolności do blokowania dochodzeń prokuratorskich przeciwko premierowi) – czego dowodem jest fakt, że poprzedni minister, Antonín Staněk, piastował urząd przez rok, zanim w końcu, w wyniku protestów, oskarżeń o niekompetencję i nieprzemyślanej serii dymisji w resorcie, media dostrzegły, że jest on zasadniczo powszechnie znienawidzony, i to nie tylko za blokowanie budowy galerii sztuki, ponieważ nie podobał mu się jej wygląd, oraz próbę pozbawienia statusu chronionego zabytku unikatowych dwudziestowiecznych budynków. Niezależnie od tego, co konkretnie okazało się gwoździem do trumny Stanka, po trwającej blisko rok destrukcji obszaru kultury stanowczo podziękowano mu za współpracę.
Tyle że nie każdy miał ochotę na koncyliację. Przywódca socjaldemokratów, który w podziale łupów wyborczych otrzymał Ministerstwo Kultury, zaproponował Stankowi, żeby ten sam podał się do dymisji i zachował pozory godności. Minister przystał na to i złożył rezygnację na ręce naszego ukochanego prezydenta (oby zaliczył bliskie spotkanie z czeskim dziedzictwem kulturowym w postaci tony unikatowych dwudziestowiecznych cegieł). A prezydent Zeman natychmiast… odmówił jej przyjęcia.
czytaj także
Powiedzmy sobie szczerze, Zeman ma dość konkretne powody, żeby trzymać Stanka na stanowisku – po pierwsze antyintelektualizm, którym Staněk wkurzał tych snobów od kultury, jest bardzo dobrze widziany wśród wielbicieli prezydenta. Ale jest w tym coś więcej: odkładając na bok teorię o starym, mściwym kutafonie, który knuje, jak by tu rozsadzić założoną przez siebie partię, trzeba przyznać, że Zemanowi udało się przekształcić sprawę Stanka w pokaz siły.
W poszukiwaniu złamanego kręgosłupa
A więc Zeman odmówił przyjęcia rezygnacji Stanka i sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli. Jeśli Staněk nadal jest ministrem kultury, to partia socjaldemokratyczna nie może wskazać nowego ministra, więc utknęła z takim, który pamięta, że jego własne ugrupowanie właśnie próbowało się go pozbyć. Co gorsza, z czego zdał sobie sprawę lider partii i wicepremier Hamáček, oznacza to również, że nie może już dłużej kontrolować ministerstwa.
Hamáček postanawia więc, że najwyższy czas zachować się po męsku. Idzie błagać Zemana, żeby ten zmienił zdanie. Prezydent go wyśmiewa i mówi, że w konstytucji nie ma ani słowa o tym, ile czasu ma na przyjęcie dymisji, chociaż, co nikogo specjalnie nie zdziwi, jest to kompletną bzdurą. Jedynym sposobem wyegzekwowania tego wymogu byłoby skierowanie skargi do Trybunału Konstytucyjnego. Ale chwila, to może zrobić jedynie premier Babiš, który utrzymuje się przy władzy głównie dzięki protekcji Zemana.
A zatem Hamáček znowu postanawia się zachować, jak na prawdziwego mężczyznę przystało. Tym razem idzie więc błagać Andreja Babiša o donos na prezydenta.
Babiš znajduje się w nieco skomplikowanym położeniu: co prawda jest najpotężniejszym człowiekiem w kraju, ale jego rząd nie może działać bez koalicyjnego wsparcia socjaldemokratów. Z drugiej zaś strony Babišowi nie jest specjalnie przykro, kiedy patrzy, jak jego mniejsi koalicjanci pogrążają się i zwijają, bo ich elektoraty dość mocno się pokrywają.
Babiš zawsze i za wszelką cenę unikał też bezpośredniej konfrontacji z Zemanem. Spotykają się zatem we trzech – Babiš, Zeman i Hamáček. Prezydent zmienia taktykę: to już nie Staněk stanowi problem, po prostu bardzo, ale to bardzo nie podoba mu się zaproponowany przez Hamáčka nowy kandydat na ministra. Subtelna elokwencja Zemana może się równać z gracją bawołu w balecie, Hamáček rozszyfrowuje więc komunikat: to prezydent chce zdecydować, kto zostanie ministrem kultury, co stanowi sytuację tyle bezprecedensową, ile niekonstytucyjną.
czytaj także
Wicepremier Hamáček ma dość tych bzdur i odważnie oświadcza, że się nie zgadza: powoła komitet partyjny, który zdecyduje, co dalej robić. Tymczasem Babiš ogłasza, że cały bałagan to sprawa wewnątrzpartyjna i on umywa ręce, czyli albo nie wie, albo nie chce wiedzieć, że Zeman próbuje uzurpować władzę, do której nie ma prawa.
Socjaldemokraci spotykają się i rozmawiają, spotykają się i rozmawiają, formułują niejasne plany, a Hamáček wyrusza szukać swojego złamanego kręgosłupa.
Tymczasem Zeman oświadcza, że zamierza przyjąć rezygnację Stanka, ale socjaldemokraci upierają się przy kandydacie na ministra, o którym Zeman nawet nie chce słyszeć. A ponieważ nikt już nie mówi o postawieniu go przed Trybunałem Konstytucyjnym, to konflikt wydaje się nierozwiązywalny. Sytuacja może się rozegrać na kilka sposobów, każdy gorszy od poprzedniego.
Przyszłość jest niestety na prawo
Pierwszym warunkiem, od którego zależy dalszy rozwój wypadków, jest to, czy Hamáček zdoła odnaleźć swój kręgosłup i będzie twardo obstawał przy swoim kandydacie, grożąc ustąpieniem wszystkich ministrów i wyjściem swojej partii z koalicji z ANO, czy też zadowoli się nagrodą pocieszenia.
czytaj także
Oto scenariusz numer jeden. ČSSD może wymienić się z ANO na ministerstwa. Jeśli tak się stanie, to rząd Babiša będzie działał dalej jak gdyby nigdy nic, a czescy socjaldemokraci zostaną wykastrowani i naznaczeni na zawsze jako partia, która nie potrafiła nawet mianować własnego ministra kultury. Reszta kadencji w rządzie upłynie ČSSD na próbach odzyskania wyborców, zapewne usiłują sobie przypisać najpopularniejsze kroki polityczne koalicji (niestety, w tej konkurencji Babiš i jego ANO nieustannie z nimi wygrywają i oskubują z wyborców since 2014). Jeśli nie wydarzy się jakiś cud, kolejne wybory sprawią, że niegdyś największą lewicową partię w kraju spotka – zasłużenie – żałosny koniec.
Scenariusz drugi. Jeśli Hamáček odzyska kręgosłup i zagrozi odejściem ministrów z rządu, to całkiem możliwe, że Zeman powie mu „sprawdzam”. Wicepremier – jak to ma w zwyczaju – najprawdopodobniej będzie próbował się wykaraskać, stosując tradycyjną polityczną strategię wykręcania kota ogonem: „Niepotrzebna, ostra wypowiedź pod wpływem stresu”, „emocjonalna i przedwczesna ocena sytuacji” i tak dalej. Co oznacza de facto powrót do scenariusza numer jeden. Puf! I po partii.
Jeżeli jednak Hamáček przejdzie od słów do czynów i przyzna, że zarówno Zeman, jak i Babiš od dawna podcierają sobie tyłki jego ugrupowaniem, można będzie zainicjować nowe głosowanie nad wotum zaufania w parlamencie, a biorąc pod uwagę jego obecny skład, prawdopodobieństwo upadku rządu byłoby całkiem spore. Co, biorąc pod uwagę niekompetencję, korupcję, ignorowanie prawa i pokłady starej, dobrej głupoty, w jakich obecny rząd niemal pływa, powinno być dobrą opcją – prawda?
Jak się okazuje, wszystko zależy od tego, jak rozumieć „dobrą opcję” w czeskim kontekście. Zgodnie z aktualnymi sondażami trzy dominujące partie to ANO – która aż się pali, żeby przejąć wyborców socjaldemokratów – nowa, technokratyczna, formalnie centrowa i zupełnie nieprzewidywalna Partia Piratów oraz rosnąca w siłę koalicja czterech prawicowych partii konserwatywnych pod sztandarem dyskretnie nacjonalistycznym i kompletnie skorumpowanym – Obywatelskiej Partii Demokratycznej ODS.
Żeby było jeszcze śmieszniej, ANO może prawdopodobnie nadal liczyć na wsparcie komunistów, a Piraci nie chcą mieć do czynienia z ANO, dopóki na jej czele będzie stał Babiš (powodzenia, ta partia to dosłownie jego projekt biznesowy). Jeśli więc wszyscy konserwatyści zbiorą do kupy swoje głosy pod szyldem ODS, to mają szansę wyrosnąć na grubą rybę w skisłym parlamentarnym stawie. Projekt jest nadal w fazie raczkowania, jego formalizacja planowana na 2020 rok, ale można przypuszczać, że upadek rządu i przedterminowe wybory znacznie przyśpieszyłyby negocjacje.
Bez względu na to, jaką formę rządopokalipsa ostatecznie przybierze, patrzymy właśnie na przedśmiertne podrygi ostatniej czeskiej partii politycznej, którą można uznać zarówno za wpływową, jak i lewicującą – ČSSD. Pominąwszy te wszystkie lata włażenia Babišowi bez wazeliny, te wszystkie ich wewnątrzpartyjne zamachy stanu, przekręty i kompletnych świrów u sterów – chcielibyśmy wierzyć, że gdzieś tam, głęboko schowana, tkwi w ČSSD prawdziwa socjaldemokratyczna frakcja. A to i tak więcej, niż można powiedzieć o dowolnej innej partii w parlamencie – no, może z wyjątkiem Piratów, choć o nich tak naprawdę nikt, do diabła, nie wie nic na pewno.
czytaj także
**
Przeł. Katarzyna Gucio.