Molo Matejuška w Splicie to miejsce przyjazne dla miejscowych, coraz częściej wypieranych z miasta przez gentryfikację i galopujące ceny. Powstaje tu nowa autonomia, powołana do istnienia poza nurtem kapitalizmu.
Na pierwszy rzut oka Matejuška to nic szczególnego. Długie betonowe molo, które ostrożnie wypuszcza się w głąb wód Adriatyku. Wzdłuż osi mola biegnie około metrowej wysokości murek, a jego prawy bok pokracznie opada, tworząc coś na kształt ławki zdolnej pomieścić setki osób. Z lewej strony mur jest naszpikowany wnękami, gdzie rybacy, których poturbowane łódki upiększają tę na poły sztuczną zatoczkę, chowają o zmierzchu swoje klamoty.
Za dnia, kiedy letnie temperatury utrzymują się w okolicach 30°C, molo zieje pustką. Jednak wraz z nadejściem wieczora, kiedy popołudniowy żar wreszcie odpuszcza, miejsce zaczyna zapełniać rozentuzjazmowany tłum, uzbrojony w torby wypchane dwulitrowymi butelkami piwa Karlovačko i Ožujsko, winem, czasem nawet w towarzystwie dalekiej krewnej brandy, rakiji. Na samym molo gromadzi się głównie, choć nie tylko, młodzież – bywa, że lekko alternatywna. Tam, gdzie molo przytula się do suchego lądu, mieści się niewielki park. Tu o zachodzie słońca przesiadują starsi Dalmatyńczycy, podśpiewując tradycyjne klapy, brzdąkając na gitarze stare ludowe melodie: o miłości, stracie, morzu. Nieco dalej inni chwytają za tamburę, tutejszy instrument gitaropodobny. Jeszcze inni, wyciągnąwszy głośniki bluetooth, atakują otoczenie dźwiękami elektro czy dance. Gadają. Śmieją się. Powietrze przenika kakofonia dźwięków radości, przyjaźni, wspólnoty.
czytaj także
To tradycja równie stara co samo miasto. Jak przekonuje miejscowy historyk i architekt Edo Šegvić, od niepamiętnych czasów w tym właśnie miejscu gromadzili się rybacy. Odpoczywali tu po długim letnim dniu połowów. Tu prowadzili dyskusje, urządzali biby, raczyli się wzajemnie historyjkami i legendami. Tu ich życie toczyło się w niespiesznym rytmie kultury śródziemnomorskiej.
Jesteśmy w Splicie, jednym z adriatyckich skarbów Chorwacji, mieście nadmorskim, mieście morza. Split powstał po upadku Cesarstwa Rzymskiego. Mieszkańcy pobliskiego Solina szukali tu schronienia za umocnieniami starego pałacu byłego cesarza Dioklecjana. Mury pałacu nadal otaczają miejską „starówkę”. Tutejsza ludność utrzymywała się z połowu ryb i handlu, zwykle pod skrzydłami tej czy innej regionalnej potęgi: Wenecji, czy później Austro-Węgier, nie tracąc przy tym swej unikalnej, lokalnej autonomii kulturalnej.
Po uzyskaniu przez region niepodległości i po zjednoczeniu w 1918 roku w granicach Jugosławii, w szczególności zaś w ciągu 45 lat komunizmu Split przeżywał bujny rozwój, wyrastając na światowego lidera w przemyśle stoczniowym i na regionalny ośrodek przemysłowy. Jednak od czasu krwawego rozpadu Jugosławii, podobnie jak w wielu miejscach Chorwacji, również i tu rozpoczął się proces gwałtownego zwijania przemysłu i zdecydowanej zmiany kierunku, napędzany przez władze ostrzące sobie apetyt na turystów z zagranicy. W 2018 roku w mieście zakwaterowało się ich ponad dwa i pół miliona. Liczba turystów u szczytu sezonu regularnie przekracza liczbę miejscowych, których zgodnie z ostatnim spisem z 2011 roku jest 177 tysięcy. Od 1995 roku ruch turystyczny wzrósł o dziewięćset procent.
Owa turystyczna powódź oznaczała stopniową utratę kontroli. Z miasta zaczęli znikać rdzenni mieszkańcy – w średnim tempie tysiąca osób rocznie. Od 2011 roku nie istnieją żadne dane na temat ubytku liczby mieszkańców, przy czym był to okres, kiedy ruch turystyczny gwałtownie wzrastał, a AirBnB stało się wszechobecne. Coraz więcej domów przekształcano w hotele, lokalne knajpy zmieniały się w szpanerskie, drogie bary z muzyką taneczną i angielskim menu. Lokale na Riva są w zasadzie okupowane wyłącznie przez turystów. Podobny los spotkał praktycznie całą starówkę.
Josip, który trudni się sprzedażą „pielgrzymek” po lokalnych barach, opowiada mi o typowej sytuacji najemców w mieście.
Josip pochodzi ze Splitu, mieszka tu od urodzenia. Parę lat temu wyprowadził się z domu swoich rodziców. W niskim sezonie stać go na mieszkanie w centrum. Płaci niecałe 200 euro miesięcznie. Jednak wraz z nadejściem maja czy czerwca, zwiastujących początek wysokiego sezonu, dzwoni do niego właściciel mieszkania i stawia przed nim wybór: „Albo zapłacisz letni czynsz, albo wynocha”. Jaki letni czynsz? Koszt mieszkania wzrasta z dwustu do tysiąca pięciuset euro miesięcznie, licząc wynajem według stawki dziennej. Josip nie ma wyjścia. Musi się wyprowadzić.
czytaj także
Oczywiście trudno jest wskazać dokładną przyczynę inflacji czynszów, szczególnie że nie ma żadnych publicznie dostępnych statystyk pokazujących odsetek mieszkań przeznaczonych na cele turystyczne. Jednak analityczna spekulacja w połączeniu z amatorską obserwacją sugeruje, że winą należy obarczyć turystykę. Wiadomo, że AirBnB oferuje „ponad 2000” (w rzeczywistości pewnie znacznie więcej) mieszkań, prawdopodobnie w większości zajmowanych wcześniej przez miejscowych, Booking.com dorzuca kolejnych 4701 miejsc, a Hostelworld uzupełnia listę o sto hosteli. Wszystko wskazuje na to, że ruch turystyczny maczał palce w inflacji cen, do spółki z gospodarką rynkowo-kapitalistyczną. Oczywiście nie można dyskredytować roli innych poważnych zmian, takich jak fala gentryfikacji miast w Europie. W Splicie wyraźnie widać jednak konkretny przejaw wpływu ruchu turystycznego, jego szczególnie drapieżne oblicze.
Chorwacka polityka coraz bardziej przypomina polską i węgierską
czytaj także
A przecież inflacja nie kończy się na czynszach. Piwo w barach na bulwarze Riva kosztuje pięć euro tam, gdzie wcześniej kosztowało półtora. Ceny posiłków są również wyśrubowane. W kioskach można prędzej zaopatrzyć się w świeże egzemplarze „International New York Times” i „Die Zeit” w kosmicznej cenie niż w chorwackie tytuły. W takich właśnie okolicznościach wynurza się, niczym Wenus z morskiej topieli, Matejuška.
Księżyc przegląda się w morzu. Delikatny szum fal Adriatyku miesza się z muzyką i śmiechem. Andreas, student, wysoki blondyn pochodzący z Niemiec, który przeniósł się do Chorwacji przed laty zwabiony swobodną kulturą i niskimi kosztami utrzymania, opowiada: „Wszyscy chodzą na Ultra [doroczny festiwal muzyki elektronicznej na miejskim stadionie – przyp. aut.]. Ale nam wystarczy obalić tutaj kilka browarów. Więcej nam do szczęścia nie trzeba. Chcemy mieć fun. A to jest fun”. Przekonuje, że rozmowa ze mną to doskonały przykład tego, na czym polega magia Matejuški: oto dwie obce sobie osoby wraz z upływem wieczoru zmniejszają dzielący je dystans, by zakończyć noc jako dobrzy znajomi. Gestem wskazuje na Carlo, chorwackiego studenta politechniki o ciemnej karnacji, który uśmiecha się, kiwa głową i szarpie kilka akordów na tamburze. – To jest właśnie Matejuška – stwierdza. – Ludzie przychodzą tu, żeby się napić i nie wydawać fortuny w barach czy restauracjach. Czy to nie wspaniałe?
Rzeczywiście, Matejuška to miejsce przyjazne dla portfela miejscowych, coraz częściej wypieranych z miasta. Molo to nowa autonomia, miejsce powołane do istnienia poza nurtem kapitalizmu, coś więcej niż tylko azyl chroniący przed wysokimi cenami i anglojęzycznymi turystami. To tu, w samym sercu miasta, na molo w zatoce, w której od wieków wspólnie bawili się i popijali rybacy, ci ludzie wydają się odbijać swoje miasto z obcych rąk. I nie jest to bynajmniej reakcjonizm. Starsze pokolenia bardziej dręczy utrata bezpieczeństwa materialnego, niezależności i spokoju, jakie zapewniał komunizm. Nie interesuje ich abstrakcyjna idea czystej chorwackości. Młodzież otwarcie buntuje się przeciwko etno-nacjonalistyczno-katolicko-kapitalistycznej koalicji rządzącej, która trzyma się przy sterach państwa od lat 90.
Ivan, miejscowy robotnik z fabryki, otwarcie drwi z podbijającego bębenek nacjonalistom występu Chorwacji w mistrzostwach świata w piłce nożnej w 2018 roku. – Nie mam czasu na takie rzeczy – stwierdza, mrużąc z dezaprobatą oczy. Rozmawiamy o doniesieniach na temat przemocy na tle rasowym w podzielonym bośniackim Mostarze – mieście, które tak bardzo ucierpiało zaledwie jedno pokolenie wcześniej. – Nie cierpię mistrzostw świata – dorzuca Carlo i jednym tchem porównuje chorwackich kibiców do nazistów.
czytaj także
W tym ultrazmaskulinizowanym, heteronormatywnym narodzie właśnie na Matejušce można znaleźć mężczyzn w obcisłym „metroseksualnym” ubraniu. Albo kobiety z nieogolonymi nogami. Powietrze przesiąknięte jest aromatem zioła. Tu rodzą się przyjaźnie, sojusze, sympatie. Ludzie z kompletnie różnych środowisk, z inną historią, z odmiennym zapleczem rodzinnym właśnie tu uczą się, co to jest solidarność.
To oczywiście nie znaczy, że Matejuška sama w sobie stanowi emanację jakiejś idealnej, radykalnej w swej samoświadomości, może nawet antykapitalistycznej formacji. Nic nie zdaje się świadczyć o tym, żeby większość zgromadzonych na molo stanowili aktywiści polityczni w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Zapożyczając się w słowniku autonomizmu, można by powiedzieć, że społeczeństwo kształtuje się nie tylko na płaszczyźnie gospodarczej czy politycznej, ale również w warstwie „składu społecznego”, a te trzy elementy wzajemnie się napędzają i zmieniają. Mówiąc prościej: to, jak na gruncie społecznym przeżywamy naszą zbiorową codzienność, jak wzajemnie na siebie oddziałujemy z sąsiadami, współpracownikami, jak się bawimy wieczorami na mieście, jest nie tylko formowane przez gospodarkę i politykę, ale samo pomaga przekształcać nasze polityczne spojrzenie na świat i na to, jak organizujemy go ekonomicznie.
Molo to nowa autonomia, miejsce powołane do istnienia poza nurtem kapitalizmu.
Z tej perspektywy molo Matejuška zaczyna się jawić nie tylko jako fajne miejsce na piątkową imprezkę, ale również jako mikroskopijny zalążek obietnicy radykalnie odmiennego świata. Przesiaduje tu zróżnicowane grono ludzi. Szukają względnie autonomicznej przestrzeni, być może wyłącznie ze względu na jakąś społeczno-historyczną konwencję, a jednak właśnie taką, na poły autonomiczną przestrzeń, wybierają. Kupują tanie trunki i zamiast ekskluzywnego baru wybierają to miejsce, gdzie wspólnie, pod gwiazdami, słuchają muzyki, przeżywają sztukę, współtworzą kulturę. Budują poczucie wspólnoty, jakże odmienne od tego, które mają w swojej ofercie oddalone o kilka metrów stąd świątynie kapitalizmu. Nie jest to stacja końcowa, ale raczej początek mglistego ruchu.
Ludzie na Matejušce uczą się innego sposobu spędzania wolnego czasu. Uczą się, jak inaczej rozumieć swoje miasto i siebie nawzajem. To dobry punkt wyjścia, by szukać nowych sposobów, jak zrozumieć autonomię, politykę. A wtedy naprawdę wszystko się może zdarzyć. Niewielka modyfikacja składu społecznego to jeszcze nie powód do triumfu. Kryje w sobie jednak potencjał zmiany.
czytaj także
Potencjał, który szczególnie wyraźnie widać w najnowszej historii tego miejsca. Najprościej mówiąc, ci ludzie walczyli o nie, organizowali się w udanym oporze przeciwko kolejnym próbom zabudowania tego cudownego ciepłego kawałka betonu. W tej walce przeciwko jachtom, luksusowym marinom, centrom wystawowym, galeriom handlowym, turystom, komercji, władzom zwyciężyła niezłomna radość ludu. To ważna lekcja, która być może skrywa w sobie ważny potencjał.
**
Charlie Ebert jest podróżnikiem, aktywistą i reporterem, absolwentem uniwersytetu Goldsmiths w Londynie.
Z angielskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.