Przy jednym z namiotów zauważyliśmy piękne, nowiutkie martensy błyszczące w świetle ogniska. Z naszej perspektywy musiały kosztować fortunę. To była płachta na punkowego byka. Odlaliśmy się do nich w czterech lub pięciu naraz. To było bardzo złe, ale wynikła z tego gruba draka, przez którą wracałem do domu z podbitym okiem, a więc dostałem za swoje.
W ciągu najbliższych 15 lat pod Pojezierzem Łęczyńsko-Włodawskim i Poleskim Parkiem Narodowym w województwie lubelskim mają powstać trzy nowe kopalnie węgla kamiennego. Rabunkową eksploatacją środowiska naturalnego zajmuję się jako fotograf od niemal dwóch lat. Jeździłem w tym celu w odległe części Polski i za granicę, nie zdając sobie sprawy, że tak szybko problem dotknie mnie nie tylko osobiście, ale wręcz tożsamościowo.
Po raz pierwszy zobaczyłem Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie, gdy miałem dziesięć lat. Pojechaliśmy z Lublina nad Piaseczno nowym fiatem uno, kupionym właśnie przez chrzestnych mojego brata. Chciałem móc już nigdy nie wyjść z wody. Przed tym, by brnąć w nią głębiej i głębiej, bez końca, powstrzymywała mnie tylko legenda o podwójnym dnie tego jeziora, które niespodziewanie zapada się pod stopami, wciąga i topi.
Bodaj jeszcze w tym samym roku wróciłem tam z mamą i bratem na wakacje. Mieszkaliśmy w domku ośrodka wypoczynkowego Antares, należącego do ówczesnej Akademii Rolniczej. To były tygodniowe wczasy składające się długich dni, tak obfitych we wrażenia, że każdy kończył się tak, jakby kończyło się życie, a każdy poranek był początkiem nowego. Pamiętam, że przeczytałem wtedy swoją pierwszą w życiu książkę: coś o chłopcu i wielkim robocie. Pamiętam też, że miałem czerwone converse’y za kostkę, które uwielbiałem.
Trzy lata później nie interesowały mnie już roboty. Wróciłem nad jeziora w ramach rajdu pieszego, organizowanego przez panią Radwańską, wychowawczynię mojej klasy z podstawówki. Mieliśmy mocną ekipę, zakwaterowano nas w ośrodku nad jeziorem Krasne. Już pierwszego dnia nauczycielki musiały iść do najbliższego sklepu, by opieprzyć ekspedientkę za sprzedawanie nam piwa. Rajd był czterodniowy i prowadził szlakami nad Łukcze, Rogóźno, Piaseczno i Zagłębocze. Dużo chodzenia i dużo innych sklepów po drodze. W nocy przechodziliśmy po balkonach do pokoju dziewczyn i na taras. Kąpaliśmy się w Krasnem bez nadzoru. Jednej koleżance zsunęła się w wodzie bluzka i odpłynęła w głąb, a kolega bohatersko po nią popłynął i później zostali parą. Gabryś i Magda.
W liceum wakacyjne wyjazdy nad jeziora stały się rytuałem. Działy się tam najpiękniejsze i najgłupsze rzeczy. Na początku zawsze trzeba było kupić pół litra w plastikowej butelce na pewnej zakazanej mecie i fajki na targu obok dworca. Jeziora zlokalizowane są 60 kilometrów na północ od Lublina. Jechało się PKS-em lub stopem. Z namiotem lub do kogoś znajomego na działkę. Na wyjazd udawało mi się zdobyć nie więcej niż 50–80 złotych, więc liczyła się każda cholerna złotówka. Taktycznie trzeba było podejść do jedzenia, żeby strategicznie starczyło na jakikolwiek alkohol. Brak pieniędzy był przykry, ale też nigdy nie było tak, żeby się coś przez to nie udało.
Kulminacją wypraw były ogniska na 30 osób i jedną gitarę, gdzie, zawodząc do upadłego, składaliśmy wielogodzinne hołdy bogowi zwanemu rock’n’roll. Próby powrotu do namiotu o własnych siłach kończyły się w rowie albo w jakichś chaszczach i trzeba było się nawzajem ratować. Pamiętam, że raz po nurkowaniu w takim rowie odparzyłem sobie tyłek na cały wyjazd, bo miałem skórzane spodnie, których nie zdołałem zdjąć do spania. To było dosyć niewinne, a zdarzały się i poważniejsze tarapaty.
Jeden kolega spędził całą noc przykuty kajdankami do kaloryfera w sezonowym komisariacie nad Zagłęboczem, bo głośno wyraził niepochlebną opinię na temat policjantów patrolujących pole namiotowe. Innym razem wypłynąłem z kolegą pontonem na środek Piaseczna. Ponton był zbalastowany puszkami perły, które stopniowo opróżnialiśmy ze śpiewem na ustach niosącym się na całe jezioro. W środku dnia. Okazało się, że w krzakach przy brzegu policjanci przez godzinę czekali, aż przybijemy z powrotem. Odprowadzili nas do namiotów, dźgając tonfami w plecy i każąc nazywać się szeryfami. Pozostali znajomi musieli obiecać, że będą nas pilnować, żebyśmy się nie potopili jak ostatni idioci, i szeryfowie odstąpili od dalszych czynności.
Jest parę rzeczy, za które się wstydzę do dziś. Zaproszono nas na imprezę, na której po jakimś czasie zostaliśmy z ekipą sami. Przy jednym z namiotów zauważyliśmy piękne, nowiutkie martensy błyszczące w świetle ogniska. Z naszej perspektywy musiały kosztować fortunę. To była płachta na punkowego byka. Odlaliśmy się do nich w czterech lub pięciu naraz. To było bardzo złe, ale wynikła z tego gruba draka, przez którą wracałem do domu z podbitym okiem, a więc dostałem za swoje.
Naszym pokoleniem kończył się czas subkultur w Polsce i nad jeziora zaczęli zjeżdżać miłośnicy plenerowych dyskotek. To generowało pewne napięcia. Nigdy nie zapomnę głuchego łomotu, jakim brzmiała drewniana belka podtrzymująca trzęsący się dach nad jedną z knajp tzw. ulicy Sezamkowej (20-metrowy odcinek drogi nad Zagłęboczem, przy którym zlokalizowane były wysokiej klasy punkty gastronomiczne). Jeden stary rockers tłukł w nią łbem dresa, co myślał, że jest bardzo duży i silny.
Siedzieliśmy z tymi rockersami w barze Kapselek u pani Grażynki i śpiewaliśmy „motoopowieści” (improwizowaną przyśpiewkę na melodię znanej pieśni szantowej, której tematem były wulgarne przygody motocyklistów). Wśród tych typów też nie brakowało debili, ale przynajmniej mieli długie włosy, ubierali się na czarno i coś tam kumali z muzyki gitarowej, nawet jeśli był to tylko Dżem i Iron Maiden. Rok później rock and roll był już martwy. Zniknął Indian Bar, gdzie za 30 kupionych piw dostawało się koszulkę, która była najwspanialszym trofeum z tamtych wyjazdów. Kilka bud się spaliło w niewyjaśnionych okolicznościach, a uliczkę wybrukowano i powstał na niej parking.
To nie znaczy, że przestałem tam jeździć, bo chociaż krzywe incydenty mocno zapadają w pamięć, to przez cały czas towarzyszyło nam przemożne piękno pojezierza. Woda jest nieznośnie zimna do końca czerwca, a później krystalicznie czysta i orzeźwiająca. Łąki, po których spacerowaliśmy, były duszne, głośne i bujne, a lasy – chłodne i pachnące igliwiem. To były cudowne, forsowne marsze i najlepsze wyprawy rowerowe, które z czasem uczyłem się coraz bardziej cenić. Kochaliśmy się bardzo nawzajem i bez tej miłości nic nie miało sensu: szkoła, rodzina ani miasto.
W trzeciej i czwartej klasie liceum miałem tylko dwa pierwsze tygodnie wakacji, bo wyjeżdżałem do roboty za granicę. Musiałem nacieszyć się przyjaciółmi zaraz po rozdaniu świadectw, a później tęsknić i wyobrażać sobie, co tam wyczyniają, gdy mnie nie ma, bo zapieprzam po 12 godzin dziennie na holenderskim polu. Tak narastały romantyczne sentymenty, które zacząłem doceniać w czasie studiów. Jeziora – zwłaszcza poza sezonem – były najlepszym miejscem na randki. Przyjeżdżałem tu z każdą dziewczyną, z którą się spotykałem między 20 a 33 rokiem życia. Na pierwsze spotkanie albo na ostatnie, w relacjach trwających miesiąc albo takich, które zaważyły na całym przyszłym życiu. Jest to bądź co bądź wyraz zaangażowania i zaufania, gdy jedzie się na randkę 60 kilometrów za miasto.
To również świetny dystans, gdy chcesz dać sobie w kość i przemyśleć pewne sprawy na rowerze. Sam dojazd na miejsce jest wymagający jak diabli. Najpierw jeździłem z jednym przyjacielem, który mieszka teraz daleko i w ogóle nie wiem, co u niego słychać. Jeździliśmy na przypał, bez namiotu, bo to ciężko, i spaliśmy na plaży, poddając się chmarom komarów, znieczuleni browarem. Parę razy byłem tam sam.
Ostatni raz z Lublina pojechaliśmy tam z J. na czterodniowy objazd wszystkich jezior i Poleskiego Parku Narodowego. Mieliśmy bazę w przyczepie kempingowej rapera Anonima nad Krasnem. Paliliśmy wtedy strasznie dużo marihuany, co pozwalało jeszcze mocniej zachwycić się pięknem poleskich bagien, i piliśmy litry niebieskiego napoju izotonicznego, żeby jednak dać radę robić te 40 kilometrów dziennie. Okazało się, że to wszystko było na kredyt energetyczny, który trzeba było spłacić ostatniego dnia, i powrót do miasta był największym kolarskim koszmarem, jaki kiedykolwiek przeżyłem. Jeszcze tego samego wieczora, oszołomiony wysiłkiem i wbrew przyjacielskiej radzie J., fatalnie się zakochałem i życie przybrało zupełnie nowy, niespodziewany obrót.
Sześć lat później znowu byłem nad Piasecznem. Pilnowałem córki, żeby nie wchodziła zbyt głęboko, mamiona migoczącym lustrem wody. Obok swojego syna pilnowali przyjaciele, z którymi, na tej samej plaży, 15 lat wcześniej śpiewaliśmy przy ognisku Arahję, a później, nocą, wracaliśmy do domku, tańcząc i przewracając się w strugach deszczu. Oni już wtedy byli parą. Pewne dobre rzeczy się nie zmieniają. Inne mogą jednak zmienić się dramatycznie.
W ciągu najbliższych 15 lat pod Pojezierzem Łęczyńsko-Włodawskim i Poleskim Parkiem Narodowym mają powstać trzy nowe kopalnie. Dotychczas była jedna. Kopalnia Bogdanka była po prostu częścią regionu. Nie interesowała nas i nie zwracaliśmy na nią uwagi. O ile nie mieszka się w jej bezpośrednim sąsiedztwie lub przy linii kolejowej ją obsługującej, to za bardzo jej nie widać ani nie słychać. Ludzie tam pracują już od 40 lat, a znaczna część infrastruktury letniskowej, z której zdarzało nam się korzystać, związana jest z górnictwem. To byle jaka i niszczejąca infrastruktura, ale jest.
Bogdanka zatrudnia prawie 5000 osób, z których większość mieszka w sąsiedztwie, a pozostała ludność zajmuje się głównie rolnictwem. Kopalnia od lat szczyci się wyjątkową w skali kraju rentownością, ale okolica nigdy nie wyróżniała się z tego powodu bogactwem. Drogi były tu dziurawe, jak to na wschodzie, większość domów była bardzo skromna, gdzieniegdzie w ruinę obracały się powoli budynki gospodarcze dawnych PGR-ów, a chodniki we wsiach i porządne oznaczenia na drogach pojawiły się dopiero po wejściu Polski do Unii Europejskiej.
Już jakiś czas mnie tam nie było, ale pojechałem na wezwanie inicjatywy W obronie Polesia, po przeczytaniu mocnej publikacji na ten temat w „Dużym Formacie”, do której odsyłam, bo merytorycznie i wyczerpująco oddaje charakter inwestycji na Polesiu. Aktywiści i aktywistki klimatyczne założyli obóz w miejscowości Pieszowola. Między 27 kwietnia a 5 maja 2019 roku 30 osób rozdało ponad 4 000 ulotek informacyjnych, rozmawiając z mieszkańcami pobliskich miejscowości i objaśniając zagrożenia związane z budową nowych kopalń. A w piątek w Lublinie odbędzie się protestacyjny marsz.
Dla ekologów straty są oczywiste: jest to po prostu katastrofa i wyrok śmierci dla unikalnego obszaru przyrodniczego. Od mieszkańców słyszałem niestety te same historie, co przygotowując materiały w śląskim Imielinie i w okolicach Konina: ci, którym pękają ściany i zapadają się pola, skarżą się, a pozostali albo to ignorują, albo kategorycznie bronią rozwoju kopalń, wymyślając niestworzone historie o cudach, jakie rzekomo przyniosła tu budowa kopalni pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Komunikaty ze spółek węglowych i Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska też są identyczne z tymi, z jakimi spotykają się mieszkańcy innych, sukcesywnie dewastowanych regionów wydobywczych.
Wbrew rozsądkowi rozwiniętego świata, który wycofuje się z wydobycia węgla, ma tu powstać drugi Śląsk. Wtedy sceptyczni wobec ekologów mieszkańcy będą musieli przyznać, że się mylili, ale będzie już za późno, by cokolwiek uratować. Szkoda: nie tylko z powodu moich sentymentów, ale również dlatego, że sporo zmieniło się tu na lepsze.
Agroturystyka wyraźnie kwitnie i rozwija się z dnia na dzień, na czym korzystają rodziny dawnych rolników. Poleski Park Narodowy jest wyśmienicie zorganizowanym i zadbanym miejscem, przyciągającym z roku na rok coraz więcej odwiedzających, którzy pragną usłyszeć nieprawdopodobne koncerty ptaków zamieszkujących chronione bagna. Domy i obejścia górników wyróżniają się teraz zamożnością, która wynagradza trud lat spędzonych pod ziemią. Niemniej jest wiele osób, które podjęły decyzję o zniszczeniu tego stanu rzeczy lub ją wspierają.