Wygrali wielcy i znani, przegrali mali i pracowici. Czy wszystkiemu jednak winny jest system D’Hondta?
Tegoroczne wybory samorządowe skończyły się sromotną klęską małych ugrupowań i lokalnych inicjatyw. Ich działacze krytykują system D’Hondta i całą ordynację wyborczą, dyskryminującą – jak twierdzą – mniejsze komitety, które mimo niezłych wyników nie wprowadzają swych kandydatów do rad. W większości przypadków źródłem problemów była jednak nie tyle metoda liczenia głosów, ile sposób wytyczania okręgów i liczba mandatów do rad. Przykładowo – w Warszawie jest 9 okręgów wyborczych i 60 miejsc w radzie miasta. Na jeden okręg przypada od 5 do 8 miejsc (średnio 6,66). Jeśli zatem 100 procent głosów podzielimy przez 6,66, dowiemy się, że aby być pewnym uzyskania mandatu, należało uzyskać co najmniej 15 proc. głosów. To jednak sytuacja hipotetyczna, zakładająca równy rozkład głosów. Efektywne progi wyborcze są bowiem tym wyższe, im mniej miejsc w danym okręgu wyborczym, a większe szanse na wejście w do rady ma kandydat startujący w okręgu, na który przypada więcej miejsc. „Nowa miejska legenda: system d’Hondta jako winien porażki. To podobny poziom bzdury, co wiara Kukiza w JOW-y. Tak naprawdę decyduje wielkość okręgów. Jak z jednego wchodzi 5 radnych, to idealną pewność wejścia daje tylko 21 % głosów” – napisał na Twitterze politolog i urbanista dr Łukasz Drozda.
Głosy na znane nazwisko
Zdarza się jednak, że choć ugrupowanie zdobędzie niewielki procent głosów, jeden lub kilku kandydatów wyróżni się stosunkowo wysokim wynikiem w swoim okręgu wyborczym. Wówczas mają szanse na wejście do rady. Tak jest np. w Przemyślu, gdzie SLD, zdobywając niecałe 7 proc. głosów, zagwarantowało sobie 3 miejsca w radzie miasta, choć licząc średnio, gwarancję reprezentacji dawało dopiero 17 proc. głosów. W Warszawie na SLD zagłosowało zaledwie nieco ponad 5 proc. wyborców , ale pojedynczą reprezentację w radzie miasta zapewniła partii popularność Moniki Jaruzelskiej. Młode organizacje i niewielkie ruchy miejskie, które nie mają na listach bardziej rozpoznawalnych kandydatów, nie mogą liczyć na tego rodzaju premię. Ranking osób, które dostały najwięcej głosów, ale nie weszły do rady Warszawy, otwierają Justyna Glusman (5533 głosy), Andrzej Rozenek (5131) i Jan Śpiewak (5049). Wszyscy oni kandydowali z okręgu nr 1 (Śródmieście i Ochota), co oznacza, że gdyby połączyli siły, prawdopodobnie mogliby liczyć na reprezentację we władzach miasta.
POPiS z domieszką lokalnych inicjatyw
Choć miejscami w warszawskiej radzie miasta podzielą się PiS i PO, w radach dzielnic lokalne inicjatywy zanotowały lepsze wyniki. Na listy stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, które poparło członkinie i członków mniejszych organizacji dzielnicowych, głos oddało prawie 6 tys. warszawiaków. Na Żoliborzu mogą liczyć na 5-osobową reprezentację, 2-osobową na Woli i jedno miejsce w radzie Mokotowa. MJN miało zaledwie o 83 głosy mniej niż SLD, ale nawet dodatkowe 200 czy nawet 500 nie zapewniłoby stowarzyszeniu miejsca w radzie miejskiej.
czytaj także
W Bielsku Białej o sukcesie może mówić stowarzyszenie Niezależni.BB. Choć w drugiej turze wyborów o prezydencki fotel zawalczą kandydaci PiS i Koalicji Obywatelskiej, stowarzyszenie wprowadzi do rady miasta czterech reprezentantów – Tomasza Wawaka, Małgorzatę Zarębską, Jerzy Bauer i swojego kandydata na prezydenta miasta, Janusza Okrzesika. Podczas kampanii Niezależni.BB skupili się na poprawie dostępności komunikacji miejskiej i kulturze rowerowej, jakości powietrza i przyjaznych mieszkańcom urzędach. W ramach programu Smart City proponowali m.in. inwestycje w inteligentną gospodarkę odpadami, inteligentne przystanki i ławki czy e-parkingi, zaś napisany przez Niezależnych.BB projekt likwidacji starych pieców węglowych, tzw. kopciuchów i podłączenie kilku budynków miejskich do centralnej sieci ciepłowniczej, został wpisany do Budżetu Obywatelskiego na rok 2019.
W Krakowie o niezłym wyniku może z kolei mówić KWW Łukasza Gibały „Kraków dla Mieszkańców”, który w kampanii skupił się na kwestii walki z zanieczyszczeniem powietrza i konieczności wzbogacenia miejskiej zieleni – zgarnął on 17,14 proc. głosów i wprowadzi do rady miasta 4 reprezentantów. Gorzej wygląda sytuacja w Łodzi – lewicowa koalicja „Tak dla Łodzi” poległa z jednoprocentowym wynikiem. Wymierzona w duopol POPiS narracja przyniosła za to miejsce w radzie Torunia komitetowi „My Toruń”, w którego skład weszli m.in. działacze Czasu Mieszkańców, niegdyś współtworzącego Kongres Ruchów Miejskich, a także lokalni przedsiębiorcy, artyści i nauczyciele.
czytaj także
„Bezpartyjność” Bezpartyjnych Samorządowców
Zgodnie z przewidywaniami, czarnym koniem wyborów okazali się być Bezpartyjni Samorządowcy – 6,3 proc. w skali Polski daje im czwarty wynik, ex aequo z Kukiz’15. W sejmiku dolnośląskim zgarnęli aż 6 z 36 mandatów i dzięki temu zadecydują, czy władzę na Dolnym Śląsku przejmie PiS, czy Koalicja Obywatelska. Ze względu na przeszłość polityczną członków stowarzyszenia, bardziej prawdopodobny jest pierwszy scenariusz. Choć podczas kampanii używali krytycznej wobec partii politycznych retoryki, określając się jako aktywiści i działacze miejscy, w rzeczywistości są grupą byłych polityków dużych ugrupowań. „Oni nie wzięli się z kosmosu. Ich szyld to pozłotko owijające polityczne odrzuty z drugiego szeregu polskiej polityki, ludzi którzy wylecieli ze swoich partii albo tak napompował ich narcyzm, że uznali, że sami są lepszym szyldem. To politycy udający niepolityków, żeby dalej robić politykę, ale z opinią technokratów i fachowców.” – napisał na Facebooku dr Przemysław Witkowski. Wśród założycieli stowarzyszenia są m.in. Piotr Krzystek, który w 2006 roku został prezydentem Szczecina z ramienia Platformy Obywatelskiej, Janusz Kubicki – trzykrotny prezydent Zielonej Góry, do 2012 roku związany z SLD, dawny działacz AWS Robert Raczyński, czy Piotr Roman, do 2006 roku członek PiS. W wyborach prezydenckich w 2015 roku Bezpartyjni Samorządowcy wraz z Ruchem na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych wystawili jako kandydata Pawła Kukiza.
Łatwiej będzie wygrać drugą turę, niż zrealizować obietnice wyborcze
czytaj także
Co z poznańską koalicją lewicy?
W Poznaniu, chwalona przez media za współpracę „ponad podziałami” koalicja Lewica Buduje, w skład której weszli m.in. partia Razem i SLD, zanotowała trzeci wynik (9,8 proc.). Najprawdopodobniej zagwarantuje to kolejną kadencję dotychczasowym radnym z ramienia SLD – Tomaszowi Lewandowskiemu (obecnie bezpartyjnemu) i Halinie Owsiannej (obecnie Inicjatywa Polska), ale już słabo rozpoznawalni kandydaci i kandydatki Razem nie mieli szans na reprezentację. Jakkolwiek by ten wynik oceniać, koalicja może pochwalić się jednym niezaprzeczalnym sukcesem – napisany przez jedną z jej kandydatek, Agnieszkę Ziółkowską (we współpracy z Agnieszką Grzybek z Zielonych), projekt dotyczący utworzenia w Poznaniu ośrodka wsparcia dla ofiar przemocy seksualnej, został wpisany do budżetu miasta na 2019 rok. Kwestią otwartą pozostaje, co zrobi z tym większość z Koalicji Obywatelskiej.
czytaj także
Choć zdecydowana większość władzy w samorządach przypadnie Koalicji Obywatelskiej i PiS, zwolennicy lokalnych inicjatyw mogą szukać pocieszenia w wynikach niektórych gmin. Np. w gminie Czerwonak w powiecie poznańskim startujący z list PiS-u, urzędujący wójt Jacek Sommerfeld, poległ już w pierwszej turze. Pokonał go niezwiązany z żadną partią polityczną Marcin Wojtkowiak, założyciel stowarzyszenia Lepsza Gmina Czerwonak i bezpartyjny radny od 12 lat. Kandydat popierany przez Koalicję Obywatelską uzyskał niewiele ponad 10 proc. głosów.
„Tak nie powinna wyglądać demokracja”
Po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów sukces odtrąbili kandydaci powstałej w marcu br. lewicowej Inicjatywy dla Białegostoku. Podczas kampanii skupili się na potrzebie usprawnienia komunikacji miejskiej, dofinansowania kultury, stworzeniu gabinetu ginekologicznego działającego przez całą dobę i zakazie wpuszczania do miasta cyrków ze zwierzętami. Swoje listy utworzyli z zastosowaniem parytetu i suwaka, który gwarantuje, że kandydatki nie zostaną „zepchnięte” na dolne miejsca na listach. Zdobyli prawie 10 tys. głosów (8,14 proc.) i liczyli na 3 miejsca w radzie miejskiej. Nadzieje te mogły jednak dziwić obserwatorów zewnętrznych, bo ilość okręgów i miejsc w radzie dawała pewność mandatu tym kandydatom, którzy zdobędą co najmniej 20 proc. głosów. Ostatecznie miejscami w 28-osobowej radzie podzielili się kandydaci PiS-u i Koalicji Obywatelskiej. – Tak nie powinna wyglądać demokracja, tym bardziej na lokalnym szczeblu – komentowała na Facebooku kandydatka Inicjatywy, Justyna Rembiszewska. Tak czy inaczej – trzeci wynik to dla nowopowstałej lokalnej organizacji honorowe zwycięstwo. Zwłaszcza, że powiat białostocki uchodzi za trudny teren dla działaczy lewicowych.
czytaj także
Wynik wyborów pokazuje, że jednoczenie środowisk spoza rządzącego duopolu mogłoby pomóc w kilku przypadkach – warunki panującego systemu były wszystkim znane z góry i w strategii kampanijnej należy je brać pod uwagę. Już po wyborach trzeba jednak głośno postawić pytanie, czy demokratyczny jest system, który wyklucza z udziału we władzy komitety uzyskujące nawet dwucyfrowy wynik w okręgu. I komu służy przeniesienie wojny PiS-u z anty-PiSem na poziom każdej gminy?