Co afera wokół ustawy o IPN mówi o polityce w Polsce? Wyszła z tego burza, której pioruny – rykoszetem, bo przez amerykański Departament Stanu – mogą trafić rząd PiS dużo boleśniej niż wszystkie komisje weneckie świata.
Jarosław Kaczyński niezbyt czuje niuanse polityki światowej. Z pewnością nie jest jednak szaleńcem. Żadnemu politykowi prawicy polskiej – tym bardziej w czasach Donalda Trumpa, wyjątkowo sprzyjającego głównemu sojusznikowi USA na Bliskim Wschodzie – zdrowe zmysły nie pozwolą uznać, że na dyplomatycznej wojnie z Izraelem o pamięć historyczną Zagłady Polska może cokolwiek ugrać. A do takiej właśnie wojny doprowadził projekt nowelizacji ustawy o IPN. O co tu w ogóle chodzi?
Projekt, dodajmy na wstępie, jest szkodliwy przede wszystkim na gruncie lokalnym. Przypomnijmy, że wedle jego zapisów ten, kto „publicznie i wbrew faktom przypisuje polskiemu narodowi lub państwu polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę Niemiecką lub inne zbrodnie przeciwko ludzkości, pokojowi i zbrodnie wojenne – będzie podlegał karze grzywny lub pozbawienia wolności do lat trzech”. To samo za „rażące pomniejszanie odpowiedzialności rzeczywistych sprawców tych zbrodni”. I choć spod penalizacji ma być wyjęta działalność naukowa i artystyczna, trudno uniknąć wrażenia, że chodzi tu o generalny efekt mrożący. Bo kto np. jest naukowcem? Ktoś, kto prowadzi badania z grantu Narodowego Centrum Nauki, ten kto ma tytuł naukowy, a może ten, kto po prostu pisze „naukową prawdę”, zgodnie z faktami?
Intencje ustawodawcy wyraźnie zasygnalizował poseł Patryk Jaki na posiedzeniu Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka: „Jeżeli pan Gross w ramach swojej działalności publicystycznej, tak jak pan mówił, napisze książkę i tak jak stanowi art. 55 powie, że Polacy odpowiadają za Holocaust, przypisze nam odpowiedzialność lub współodpowiedzialność, to wtedy będzie podpadał pod ten paragraf”. Przywołanie nazwiska Grossa jest zrozumiałe na gruncie obsesji elektoratu prawicy, ale i wymowne – oto naukowiec może łatwo stać się „publicystą”, a jego tezy, zamiast uprawnionej polemice i krytyce, podlegać mogą sankcji karnej.
czytaj także
Istotniejsze jest jednak co innego. Jak w swoim komentarzu do sprawy wskazywał Witold Jurasz, sedno problemu stanowi fraza „przypisuje narodowi polskiemu”. Czyli komu? Polskim szmalcownikom też? Bo trudno przyjąć, że każdy szmalcownik ex definitione wypisuje się z narodu polskiego… Dodajmy, że podobny problem jest z „rażącym pomniejszaniem odpowiedzialności rzeczywistych sprawców”. Czy napisanie, że Żydów nieraz i nie dwa rabowano lub mordowano, choć najbliższy niemiecki żołnierz czy policjant był parę kilometrów obok – podpada już pod paragraf?
Stenogram z posiedzenia Komisji zawiera więcej kwiatków. Chcąc uspokoić krytyków, poseł Piotrowicz podkreślił na przykład, że przecież nowe prawo nie działa w próżni (bo są jeszcze przepisy kodeksu karnego, procedury sądowe, stopniowanie winy, itp.). Można dodać, że sądy, a zwłaszcza prokuratorzy nie działają w próżni politycznej, a życie można człowiekowi obrzydzić i bez doprowadzania do skutecznego wyroku skazującego.
Za ustawą PiS – można rzec, po raz kolejny – zagłosowała także część opozycji, w tym PSL i piątka posłów Nowoczesnej. Adam Szłapka i Joanna Scheuring-Wielgus byli przeciw (podobnie jak trójka posłów UED), reszta się wstrzymała, podobnie jak klub PO. Największa partia opozycji, zamiast skrytykować szkodliwy projekt, ominęła jego właściwy temat, czyli wolność pisania o ciemnych kartach polskiej historii, za to stanęła murem za rządem, gdy zaczęła się afera międzynarodowa („wokół tego nikt nie podzieli Polaków”, pisał Tomasz Siemoniak).
Za tragedię Holocaustu odpowiadają nazistowskie Niemcy. Wokół tego nikt nie podzieli Polaków. Ostro protestujmy przeciw kłamstwu o "polskich obozach śmierci". I z wyobraźnią, wrażliwością kształtujmy relacje polsko-żydowskie. Bądźmy tu uczniami Jana Pawła II i W. Bartoszewskiego.
— Tomasz Siemoniak (@TomaszSiemoniak) January 28, 2018
Można oczywiście powiedzieć, że w konflikcie na poziomie międzynarodowego PR obydwie strony – przedstawiciele rządu RP i politycy izraelscy – się zagalopowały. Tweety ambasady polskiej w Tel-Awiwie przejdą do historii antymarketingu politycznego. Z drugiej strony mamy przykład Yaira Lapisa, byłego ministra finansów Izraela oskarżającego Polaków o zamordowanie mu babci, choć jego własne wypowiedzi wskazują, że obydwie wojnę przeżyły. W moim przekonaniu żaden polityk żadnego kraju nie ma prawa mówić drugiemu, że „nie potrzebuje lekcji historii” (choć wypowiadać się o cudzych regulacjach ustawowych polityki historycznej już tak – my to uskuteczniamy w przypadku Ukrainy). Tak czy inaczej, przekłamania oraz instrumentalizacja własnych i cudzych dziejów, co prawda na różną skalę, zdarzają się wszędzie, a prawo krytyki, korekty czyjegoś stanowiska czy wreszcie sam spór o fakty i interpretacje to podstawy cywilizowanego dyskursu o przeszłości i płynących z niej wnioskach na dziś i jutro. Tyle tez ogólnie słusznych. Ale co ta afera mówi o polityce w Polsce?
Po pierwsze, w Polsce wolno już być antysemitą, mimo że sygnału w rodzaju „piątej kolumny syjonistycznej” Gomułki najwyższe czynniki nie wysłały. Jakoś tak samo poszło – jedyna chyba realna reduta poprawności politycznej III RP runęła. Warszawski polityk samorządowy głównego nurtu na Twitterze, niepokorny „dziennikarz śledczy” w radiu publicznym, intelektualny guru narodowców i dyżurny satyryk kolejnych ustrojów w publicznej telewizji wysyłają przeciwników politycznych do Izraela, heheszkują z żydowskiego komanda w Treblince, na zarzut o szmalcownikach odpowiadają żydokomuną. Nacjonaliści skrzykiwali się ponoć na wiec pod izraelską ambasadą.
Po drugie, w internetowej wojnie informacyjnej Polska właśnie dokonuje atomowej samozagłady. Nie trzeba rosyjskich służb ani hackerów, nie trzeba fake-newsów produkowanych w Jaseniewie czy cholera wie gdzie. Projekt ustawy, który rzekomo miał służyć zwalczaniu fałszywego określania Auschwitz czy Treblinki mianem „polskich obozów śmierci” i chronić dobre imię kraju o samych obozach nie wspomina; jego otoczka medialna sprawiła za to, że cały świat usłyszał o… „Polish death camps”, a także zobaczył niezwykle efektowny przemarsz narodowców. Tylko 27 stycznia zasięg tematu w sieci wyniósł między 23 a 28 milionów; #GermanDeathCamps, czyli nasza Wunderwaffe przeciw dezinformacji – ledwie milion.
#polishdeathcamps zasięg w sieci (w zależności od narzędzia) 19-25 MLN / 275 tweetów na h (tylko język en) info dot. tematu wszystkie światowe agencje.#GermanDeathCamps zasięg w sieci od 1 -1,5 MLN / 192 tweets/h
Dane ost 11H pic.twitter.com/PmCvbAGiaS— Polityka w sieci (@Polityka_wSieci) January 28, 2018
Po trzecie, wypuszczanie szowinistycznego czy wprost rasistowskiego dżina z butelki to manewr trudno odwracalny. Tysiąc razy słyszałem (zapewne zresztą trafne) opinie, że Jarosław Kaczyński antysemityzmem prywatnie gardzi, a tropicieli żydowskiego spisku uważa za intelektualną hołotę; do tego wie doskonale, że wizerunek kraju antysemickiego byłby dla Polski zabójczy na świecie. To właśnie Izrael – pisał o tym np. Robert Krasowski – stanowił dla braci Kaczyńskich niedościgniony wzór skutecznej polityki historycznej. Tyle że to wszystko nie ma znaczenia. Jacek Kurski może oświadczać, że potępia antysemityzm, a prezydent Duda z małżonką zapalać chanukowe świeczki – nie zmieni to faktu, że atmosfera przyzwolenia na ordynarną ksenofobię w sferze publicznej, romans (i wspólnota majątkowa) z endecką frakcją Kościoła, wreszcie gloryfikacja nacjonalistycznego podziemia uruchomiły nastroje, których nie da się wygasić żądnym orędziem, ani powołaniem (skądinąd słusznie) polsko-izraelskiej komisji historycznej.
czytaj także
Pomysł, że politykę zagraniczną, w tym historyczną można prowadzić przede wszystkim na użytek wewnętrzny był jawnie szkodliwy od samego początku. Utożsamienie ukraińskości z banderyzmem a uchodźców z dezynterią, względnie uczenie Francuzów jedzenia widelcem a Niemców, że weganie i cykliści to zło, przede wszystkim ekscytowało część elektoratu. Jednocześnie podsycało nienawiść do sąsiadów i mniejszości, wreszcie rujnowało doszczętnie – i tak słabnące – nasze wpływy na wschodzie, zachodzie i gdziekolwiek bądź. Ustawa o IPN w proponowanym kształcie też miała zaspokajać potrzeby krajowe; nie chodziło o realne instrumenty obrony wizerunku, ale o to, by ukręcić bat na Grossów i innych Grabowskich, dopieszczając przy okazji sfrustrowany po odejściu Beaty Szydło toruński zakon. Wyszła z tego burza, której pioruny – rykoszetem, bo przez amerykański Departament Stanu – mogą trafić rząd PiS dużo boleśniej niż wszystkie komisje weneckie świata.
czytaj także
Bracia Kaczyńscy pięćdziesiąt lat temu solidarnie odprowadzali swych żydowskich przyjaciół na Dworzec Gdański. Nie wiem, co Prezes dziś myśli widząc i słysząc w życzliwych sobie lub wprost kontrolowanych przez niego mediach rekonstrukcję marcowego dyskursu. Trudno mi też uwierzyć, że nie rozumie, jak bardzo wizerunek „kraju sprawców” pomoże wypchnąć Polskę na peryferie Zachodu. Od jakiegoś czasu mam poczucie, że pytania o zamiary i intencje prezesa PiS nie mają już sensu. „Niezamierzone konsekwencje” to chyba jedyny mechanizm warty dziś namysłu.