Gdy znajomi chcą wejść do toalety, najpierw pytają, czy nie ma w niej jakiegoś zwierzęcia – mówi Ania Kamińska, prowadząca ośrodek „Jelonki”, który w zeszłym roku przyjął pod opiekę 150 zwierząt.
Gdy wchodzę do ogrodu przy domu Ani Kamińskiej, która prowadzi Ośrodek Okresowej Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Jelonki”, słyszę od niej, że na gałęzi drzewka owocowego siedzi młody puszczyk. Rzeczywiście, jest. Puchaty. Został znaleziony na drodze i nie bardzo było jak zostawić go na wolności. Jest to jeden z wielu dzikich ptaków, które co roku trafiają do Ani. Akurat robiono mu zdjęcie do kalendarza.
Ogródek jest niewielki, po trawie chodzą kury, potem zauważam także kaczki mandarynki. Sam ośrodek jest kawałek dalej, wśród pól, za wsią, jednak część zwierząt mieszka przy domu Ani. Są tam małe lisy przywiezione niedawno z Zielonej Góry, czy zające, które trzeba jeszcze karmić mlekiem.
Niektóre zwierzęta mieszkają u niej domu. W pokoju Ania ma teraz małe gęsi gęgawy. Gotuje im do jedzenia jajka i dodaje do nich pocięte pokrzywy. Miała postanowienie, by nie trzymać w pokoju żadnych zwierząt, ale nie dało się go utrzymać. Tym gęsiom na powietrzu byłoby za zimno. Nad ich klatką jest włączona lampa, której światło je dogrzewa. Gdyby ktoś się zastanawiał, zapach od tego stadka gęsi jest bardzo intensywny. Do tego jeszcze budzą Anię w nocy, na przykład około trzeciej, a potem jeszcze raz o piątej nad ranem, domagając się jedzenia.
Gęgawy wylęgły się w pobliżu stawu w Elblągu, skąd wywędrowały na osiedle. Tam chodziły po drodze, wśród domów, gdzie mogły spotkać się z psami, kotami czy zostać rozjechane przez samochody. Dlatego zapadła decyzja, by je stamtąd zabrać. Bardzo jestem ciekaw, jak będą dorastały. Zdaje się, że pójdzie to dość szybko. Będą stopniowo wypuszczane na dwór, gdzie będą skubały trawę. Gdy nauczą się latać, będą mogły po prostu odlecieć. Podobnie jak puszczyk. U siebie w pokoju Ania miała kiedyś także małe wiewiórki. Obgryzły jej pufy.
– Gdy znajomi chcą wejść do toalety, najpierw pytają, czy nie ma w niej jakiegoś zwierzęcia – mówi Ania. Zdarzało się bowiem, że łazience była akurat kuna, dzik lub drepczący po posadce biały gołąb. Po prostu brakowało dla nich innego miejsca. Tego gołębia ktoś postrzelił śrutem. Był z tego powodu zatruty ołowiem. Z zatrucia się wyleczył, jednak od postrzelenia ma uszkodzone skrzydło i nie będzie już latał. Z kolei dzik miał zapalenie płuc. – Gdy wiozłam go od weterynarza, wtulił się w koc, zrobiło mu się ciepło i zaczął chrapać. Nie sądziłam, że dzik może tak chrapać – mówi Ania. Mimo że dzik dostał kroplówkę, nie udało się uratować. Większość zwierząt trafia jednak z powrotem na wolność.
Ośrodek „Jelonki” zaczął się od dwóch saren i owcy. Ania wydzierżawiła dla nich niecały hektar łąki w pobliżu swojego domu. Potem go kupiła. Tam powstały zagrody i woliery dla dzikich ptaków i ssaków. Nie sądziła, że tak się to wszystko rozrośnie. W ubiegłym roku przyjęła około 150 zwierząt, a ten, jak mówi, będzie rekordowy.
Podjeżdżamy kawałek, aby zobaczyć to miejsce. Po wąskiej kładce, położonej nad rowem, przechodzimy na pole. Z daleka przypatruje się nam klacz Ginger. Trafiła do Jelonek po interwencji – ktoś trzymał konie w złych warunkach. Oprócz niej jest w zagrodzie jeszcze jedna, bardzo wiekowa klacz. Ma już 27 lat i miała trafić do rzeźni. Kiedyś była koniem sportowym, biegała i skakała. Potem rodziła młode. Ania szukała towarzystwa dla Ginger i wzięła ją do Jelonek.
Duża woliera jest przeznaczona dla lisów. Ruda lisica podbiega pierwsza do drzwi. Kiedyś mieszkała u Ani w domu, wraz z psami i kotami. Jest już w zaawansowanym wieku. Gdy trafiła do Jelonek, miała objawy padaczki. Nie chciała jeść. Okazało się, że w żołądku miała sznurek. Kiedy go wydaliła, objawy zniknęły.
Oprócz niej w wolierze są lisy polarne, czyli inaczej pieśce. Były hodowane na futro w nielegalnej hodowli pod Krakowem. Zostały stamtąd zabrane w wyniku interwencji Otwartych Klatek. Ich stan zdrowia był nie najlepszy, oględnie mówiąc. Były wystraszone, miały zniekształcone łapki, a jedna lisica miała stare złamanie łapy, którym trzeba było się zająć. Od czasu, gdy są Jelonkach, ich zdrowie poprawiło się, podobnie jak samopoczucie. Mają teraz znacznie więcej przestrzeni, towarzystwo i możliwość zabawy. Nie muszą już stać na drucianej siatce.
W pomieszczeniu obok mieszka szop. – Masz, możesz go pokarmić – mówi Ania wkładając mi do ręki chrupki dla zwierząt. Szop położył łapki na mojej dłoni i chrupki zniknęły w jego pyszczku. W Polsce szopy to zwierzęta inwazyjne, dlatego też nie będzie można go wypuścić na wolność. Jednym z powodów, dla których szopy zostały przywiezione z Ameryki Północnej do Europy, była również hodowla na futro.
W wolierach obok są dzikie ptaki. Starszy bielik wygląda fatalnie, ma zatrucie ołowiem, również postrzał. Młodszy ma uszkodzone skrzydło i nie będzie latał. Niedawno zostały przywiezione także myszołowy. Jeden z nich ma zaciśnięte szpony, przez co nie może polować. Przyczyną tego jest, jak słyszę, brak witaminy B12. Dalej w wolierze są kolejne lisy i jenot. Są także kuny. U nich pod sufitem podwieszony był hamak z koca. Wchodzą do niego po desce.
Za wolierami znajduje się łąka ze stawem. Tam żyje stado saren, łabędzie, bociany i gęsi. Te sarny zostaną już na stałe w ośrodku, przywykły więc do widoku człowieka. Jedna z nich podbiega do mnie zaciekawiona. Jest to o tyle zaskakujące, że jestem przyzwyczajony do tego, że sarna to zwierzę, które umyka przy spotkaniu z ludźmi. Tu natomiast sarna podchodzi sama z siebie, zainteresowana moją obecnością. Podchodzi tak blisko, że po chwili czuję na dłoni jej mokry nos. Zaraz potem odbiega, podskakując.
Na co dzień Ania Kamińska pracuje w schronisku dla zwierząt w Elblągu, gdzie zajmuje się psami i kotami. Ośrodek Jelonki prowadzi po pracy. Karmi zwierzęta, jeździ z nimi do weterynarza lub po odbiór. Tego dnia, gdy byłem w Jelonkach, zadzwoniła do niej znajoma weterynarz z Warszawy i Ania pojechała do niej, by odebrać małą sarnę do leczenia. Przy okazji zabrała także lisa i siedem małych wiewiórek. Gdy podrosną, zostaną wypuszczone do lasu.