W warunkach jednostronnej – prowadzonej przez prawicę – wojny kulturowej zwolennicy emancypacji będą ignorowani tak długo, jak długo nie mają się do kogo zwrócić.
„Jak długo jeszcze PO będzie ignorować głos społeczności LGBT+ w Polsce?” – pytają autorzy profilu Artykuł 18, walczący o prawa mniejszości seksualnych w Polsce. Przyczynkiem do pytania był Marsz Wolności, gdzie grupę demonstrantów z tęczową flagą i hasłem „nie ma wolności bez równości” ochrona Grzegorza Schetyny i Ewy Kopacz nie dość, że zatrzymała na bezpieczny dystans do liderów PO, to jeszcze opluto ich, wyzywając od „marginesów”.
Czy można mieć o to do PO pretensje? Z perspektywy zwykłej przyzwoitości – oczywiście. Związki partnerskie i świeckie państwo to standard głównego nurtu myśli liberalnej na świecie, ale także dla brytyjskich Torysów, którzy w Parlamencie Europejskim zasiadają na prawo od Platformy i dla chadecji niemieckiej, na której siostrzeństwo PO lubi się powoływać. Wielu polityków PO „prywatnie nie ma nic przeciwko”, Schetyna w sumie też. Problem zawsze w tym, że „czas” (czyt. naród) nie dojrzał. Opowieść, że będą związki partnerskie, jak społeczeństwo będzie do nich przekonane – bo modernizacja ma być zachowawcza, raczej krok za (wyobrażoną) opinią społeczną niż „inżynieryjna” i „dzieląca” Polaków – słyszymy od wielu lat („rząd nigdy nie będzie opresyjnym modernizatorem w imię doktryn nowoczesności”, pisał pod koniec 2014 roku Bartłomiej Sienkiewicz).
Schetyna do Sierakowskiego: Celem PO jest odsunięcie PiS od władzy
czytaj także
Diagnoza społeczeństwa jako immanentnie konserwatywnego może być samospełniającą się przepowiednią; elity polityczne z obawy przed fobiami wyobrażonego ludu usuwają z debaty i z programów politycznych hasła i postulaty uznane za nazbyt radykalne, w efekcie czego głosy zwolenników zmian są niereprezentowane – i koło się zamyka. W warunkach jednostronnej – prowadzonej przez prawicę – wojny kulturowej zwolennicy emancypacji będą ignorowani tak długo, jak długo nie mają się do kogo zwrócić. A skoro jawna mizoginia PiS, i wyraźne przyzwolenie tej partii na ekscesy ekstremy wobec mniejszości nie pozwalają (?) uznać, że PiS i PO to same shit, drżąca o swych strasznych mieszczan Platforma nie będzie skłonna iść na szczególne koncesje. Elektorat „wolnościowy” w sprawach kultury i praw człowieka (szerzej rozumianych niż wolność od rządów PiS) będzie zatem osierocony; w obecnej sytuacji zagłosuje raczej z musu na PO i niewiele przy tym uzyska – poza nadzieją na minimum świętego spokoju.
Co ciekawe, przez kordon do Schetyny nie musieli w sobotę przebijać się związkowcy z ZNP, których lidera zaproszono na scenę. Edukacja to dla PO dość wygodny temat, zwłaszcza że w czasach PiS na bok schodzi kwestia Karty Nauczyciela, a wybijają się sprawy treści, ideologii i metod nauczania – w opozycji dużo łatwiej o sojusz „fajnopolaków” z zorganizowaną „klasą średnią sektora publicznego” niż w czasach, gdy Platforma rządziła Polską i za oświatę (także finansowo) odpowiadała.
Te dwie sytuacje – potraktowanie z buta aktywistów LGBT+ przy jednoczesnym włączeniu w swój przekaz nauczycielskich związkowców – to dość problematyczne memento dla lewicy. Oto mamy dwa środowiska, które liczą na to, że PO im coś załatwi. ZNP nie ma dobrej alternatywy (silnego sojusznika politycznego na horyzoncie), ale ma siłę masy swych członków i struktur, więc będzie (przynajmniej do czasu) słuchany przez PO. Ruch na rzecz mniejszości nie ma nie tylko alternatywy, ale też własnych zasobów organizacyjnych, więc i słuchać go nie ma po co.
Nawet jeśli prawa związkowe potocznie szufladkuje się jako „bazę” (interesy), a wolność i równość jako „nadbudowę” (światopogląd), to przecież jedni i drudzy głosują na opcję polityczną, która będzie w stanie im coś załatwić, albo przynajmniej nie zaszkodzić. Jedni i drudzy szukają siły: aparatu państwa, który ich obroni przed przemocą (nawet, jeśli nie uzna ich równouprawnienia) i rządu, który przywróci rudymenty liberalnej cywilizacji w szkole (nawet jeśli nie będzie to fiński standard nauczania). To samo – może w jeszcze większym stopniu – dotyczy tzw. elektoratu socjalnego. Tego realnego, a więc Polaków i Polek, dla których transfery socjalne, płaca minimalna, standardy pracy, jakościowe usługi publiczne to sprawa egzystencjalna, a nie teoretyczne koncepty.
Niektórzy twierdzą, że w najbliższych wyborach chodzi o demokrację i cywilizację; inni – że o zwykłą decyzję polityczną w ramach normalnego systemu. Rzecz sporna. Na pewno jednak tym środowiskom, na które powinna liczyć lewica, chodzi o zmianę warunków życia, a nie o dawanie czemuś świadectwa. Oni wszyscy: uzwiązkowiony sektor publiczny, grupy walczące o równouprawnienie, korzystający z transferów socjalnych, mieszkańcy zaniedbanej prowincji – potrzebują reprezentacji zdolnej współrządzić albo wywierać na rządzących wpływ. Najsilniejsza tożsamość, słuszność ani nawet samosterowność w tym nie pomogą. A na słabych, rozproszonych i niezorganizowanych – silni i samozadowoleni pluć będą zawsze.