Wielu ludzi nawet nie wiedziało, że w Rosji były jakieś wybory
„Lepiej nie głosujcie” – sugerowano między wierszami Rosjankom i Rosjanom. „Ale jeśli już musicie, to na Putina” – brzmiała wygłaszana tym razem explicite przestroga. W niedzielę 18 września Rosja poszła do wyborów parlamentarnych, które trzeba zaliczyć do najmniej „poruszających” w ciągu 25 lat, które minęły od rozpadu Związku Radzieckiego.
Frekwencja wyniosła 47%, w dużych miastach – potencjalnie zdolnych do buntu – jak Moskwa, Jekaterynburg, Niżny Nowogród czy Nowosybirsk zatrzymała się na poziomie 20–30%. „Putin” -– to znaczy rządząca partia Jedna Rosja – dostał 51% głosów. Zaskakująco niski wynik uzyskali komuniści (14% w porównaniu do 19% poprzednim razem), a partia liberalno-demokratyczna (nie dajmy się zwieść nazwie) doszła do 13,9%, z kolei Sprawiedliwa Rosja otrzymała 8,1% głosów.
Na wielu poziomach były to wybory pozornie bardziej demokratyczne – obniżono próg wyborczy, umożliwiono udział części opozycji, dopuszczono do rejestracji szeregu ugrupowań biorących udział w powyborczych protestach lat 2012–13. W dzień po tym, jak obywatele Federacji Rosyjskiej wrzucili karty do urn, szefowa komisji wyborczej Ełła Pamfiłowa powiedziała mediom, że wyniki były odmienne od tych, których spodziewała się komisja.
A jednak, wybory poprzedziło 5 lat ciągłego gnębienia opozycji. Ostatnie wybory parlamentarne, które wyprowadziły ludzi na ulice, te z 2011 roku, uruchomiły zorganizowaną przez aparat państwa kampanię nacisków, kompromitowania i rozbijania politycznie aktywnej części społeczeństwa. „Konsensus krymski”, utrzymujący się od 2014 roku, również został wykorzystany do stworzenia atmosfery wojny przeciwko zewnętrznym i wewnętrznym wrogom kraju.
Dwie partie liberalnej opozycji, Jabłoko i PARNAS, nie tylko nie uzyskały żadnego mandatu, ale nawet nie przekroczyły trzyprocentowego progu umożliwiającego otrzymanie państwowej subwencji na kolejne kampanie.
Co dziwne, wyborom naprawdę nie poświęcono wiele uwagi. „Prawybory”, jakie na wiosnę zorganizowała sobie Jedna Rosja Władimira Putina, pochłonęły sporo pieniędzy i władze grały na to, że w jesiennych wyborach nie będzie dużej frekwencji (nie pomyliły się, w Moskwie zagłosować poszło 28,6% uprawnionych). W potencjalnie kłopotliwych Sankt Petersburgu czy Irkucku jednocześnie zalewano mieszkańców i mieszkanki propagandą (dla zmyłki) i wywierano presję na sektor publiczny (dla prawdziwej mobilizacji), jednak w większości regionów w ogóle kampanii nie rozkręcano (bo i po co?). Na prowincji nie było wielu ulotek czy wyborczych wieców. Podobno wiele osób w ogóle nie wiedziało, że w kraju są jakieś wybory.
Podobno wiele osób w ogóle nie wiedziało, że w kraju są jakieś wybory.
Nawoływano jedynie do oddania głosu na bliżej nieokreśloną „stabilizację”, czyli Jedną Rosję Putina. W dobie gospodarczego spowolnienia, stabilizacja dla wielu ludzi spoza stolicy stabilizacja oznacza jednak większą niepewność pracy, rosnącą szarą strefę i wątpliwe perspektywy na przyszłość.
Pomijając już istotną liczbę oszustw wyborczych, fakt, że kampania opierała się wyłącznie na osobowościach kandydatek i kandydatów, a nie ich propozycjach, pokazuje ograniczenia autorytarnego modelu zarządzania – taki reżim może wykazać się pewną elastycznością, ale ciągłe zarządzanie w trybie kryzysowym prowadzi ostatecznie w ślepy zaułek.
Jak na razie, rok 2016 to dalsze staczanie się Rosji po gospodarczej równi pochyłej. Podczas gdy gospodarcze elity podejmują zdwojone wysiłki, by chronić swoje zyski, robotnicy w Rosji protestują – czy to głodujący górnicy w Rostowie, czy strajkujący rolnicy z regionu Kuban – jak pokazują dane za kolejny kwartał tego roku, rosnącym problemem są niewypłacone wynagrodzenia.
Pojawiają się też spekulacje dotyczące ewentualnej presji na Kreml, jaką może chcieć wywrzeć bardziej konfrontacyjna Partia Komunistyczna (KPRF), aby rozwiązano przynajmniej te najbardziej dotkliwe problemy wewnętrzne. Biorąc jednak pod uwagę słabe wyniki komunistów w wyborach, niewielka jest nadzieja, że głos oburzonych Rosjanek i Rosjan przebije się w ten sposób do Dumy (o ile takie coś jest w ogóle możliwe). Natomiast niepokojący skok poparcia dla Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji pokazuje przede wszystkim sukces teatralnych talentów ich lidera, nacjonalisty Władimira Żyrinowskiego.
Rosję czekają wybory prezydenckie w 2018 roku i reżim szukuje się na długą batalię. Uliczny nacjonalizm już jest w Rosji widoczny, a skrajnie szowinistyczne występy podstawionych „przeciwników” reżimu służą za argument dla dalszego trwania przy putinizmie. Putin na ich tle nie tylko wydaje się umiarkowany – jak mówią spin doktorzy – ale wydaje się ostatnim umiarkowanym politykiem, jaki w ogóle się ostał.
Jeśli ten trend się utrzyma, prognozuje Tatiana Stanowa, Kreml może jednak spotkać porażka (czyli zwycięstwo Putina dopiero w drugiej turze). Aby tego uniknąć, partia może chcieć zrealizować pomysł przeniesienia wyborów na wrzesień 2017 roku, kiedy jeszcze Putin wciąż będzie zdolny zdobyć 60% głosów – to wymagać będzie pokornej Dumy, obsadzonej równie pokornymi deputowanymi, chętnymi do objęcia stanowisk w kolejnej administracji Putina.
W nowej dumie zasiądą prokurator generalna Krymu Natalia Pokłonska i znany z homofobicznych ekscesów petersburski polityk Witalij Miłonow. Dmitrij Sablin z „Antymajdanu” też uzyskał mandat. Duma żegna się za to – raczej z ulgą – z Dmitrijem Gudkowem, byłym członkiem Sprawiedliwej Rosji, wyrzuconym z partii w 2013 roku. Po tym, jak na wygnanie udał się Ilja Ponomariow, Gudkow był ostatnim otwarcie krytycznym deputowanym, członkiem opozycji „pozasystemowej”, któremu jakoś udało się odnaleźć miejsce w ramach systemu. Gudkow był też jednym z niewielu deputowanych, którzy nie zagłosowali za aneksją Krymu w 2014 roku, co może go drogo kosztować.
Na południu, to jest na Krymie, przyszło zapoznać się z rosyjską demokracją (czyli wyborami). OBWE odmówiło wysłania obserwatorów do regionu, gdzie Rosja nie ma prawa przeprowadzania wyborów. Tatarzy krymscy wzywali do ich bojkotu.
Tak jak w 2011 roku, autonomiczne republiki mogą popisać się wysoką frekwencją – Baszkiria 64%, Tatarstan 88%, a Tuwa 91% (na Jedną Rosję głosowało tam odpowiednio 59, 88 i 84%). Szczególnie widać to na północnym Kaukazie, gdzie lokalni watażkowie traktują wysoką frekwencję jako gest lojalności wobec Moskwy. W Czeczenii Ramzan Kadyrow został po raz kolejny wybrany z wynikami 97% na niego samego i 96% na Jedną Rosję przy blisko stuprocentowej frekwencji. W sąsiednim Dagestanie udział w wyborach wzięło 87% uprawnionych, z których 89% oddało głos na Jedną Rosję. Nie powinno dziwić, że to właśnie w tych regionach pojawiły się najbardziej bezczelne fałszerstwa przy urnie.
„Bliska zagranica” też zagłosowała. Lokale wyborcze zostały otwarte w Abchazji i Osetii, terytoriach de facto gruzińskich, gdzie większość mieszkańców to obywatele Rosji. Rosjanie w Naddniestrzu, separatystycznym państwie wydartym Mołdawii, też poszli głosować. Kiszyniów i Tblisi wystosowały odpowiednie protesty.
Pomysł, że wybory były jakąś „szansą” dla niezależnej polityki, jest fałszywy. Tak naprawdę ujawniają one po prostu kolejną fazę „tworzenia reżimu”. Gazeta „Kommiersant” chwilę po ogłoszeniu wyborczych wyników zapowiedziała powołanie nowego ministerstwa bezpieczeństwa, które powstanie na bazie istniejących Federalnych Służb Bezpieczeństwa, a w jego skład wejdą również służby wywiadowcze i Federalna Służba Ochrony Federacji Rosyjskiej.
To właśnie ta wiadomość zdaje się wskazywać najbliższą przyszłość kraju, szczególnie z partią Jedna Rosja u władzy i dysponującą konstytucyjną większością.
**Dziennik Opinii nr 266/2016 (1466)