Nie „polonizujmy” sprawy ukraińskiej.
Michał Sutowski: Na konferencji prasowej po swej wizycie w Kijowie Catherine Ashton poinformowała, że prezydent Ukrainy chce podpisać umowę o stowarzyszeniu z Unią Europejską. Po czym dodała, że „tak przynajmniej powiedział”, podając w wątpliwość jego intencje. W co naprawdę gra Wiktor Janukowycz?
Aleksander Kwaśniewski: Przede wszystkim chce utrzymać władzę, to znaczy wygrać wybory prezydenckie w 2015 roku. Żeby tego dokonać, musi w pierwszej kolejności uporządkować dramatyczną sytuację gospodarczą kraju i nie utracić trzonu swego „prorosyjskiego” elektoratu. Stąd biorą się wszystkie jego wolty – z Catherine Ashton rozmawia tak, jak ze wszystkimi innymi politykami na ten temat, to znaczy zapewnia, że chce podpisać umowę, po czym nie podpisuje, kiedy przychodzi do konkretów.
Może chce uzyskać więcej? Premier Mykoła Azarow mówił ostatnio o potrzebie „planu Marshalla dla Ukrainy” o wartości 20 miliardów dolarów…
Przygotowanie umowy stowarzyszeniowej trwało dobrych parę lat. Teksty dokumentów dotyczących wolnego handlu i stowarzyszenia przedłożono już wiosną 2012, a od tamtego czasu minęło przecież półtora roku. Do czasu szczytu w Wilnie trwało wypełnianie poszczególnych warunków i wtedy też był czas na rozmowę o ewentualnych wątpliwościach strony ukraińskiej – ale do takiej dyskusji nie doszło. Trzeba zresztą podkreślić, że poza ustawą o prokuraturze i sprawą Julii Tymoszenko właściwie wszystkie najważniejsze wymogi umów zostały spełnione. Oczywiście jest mnóstwo czynników, które zbliżeniu nie sprzyjają: wciąż silne uzależnienie Ukrainy od związków z gospodarką rosyjską, powtarzające się kryzysy ostatnich lat, wysokie ceny gazu w efekcie umowy z 2009 roku – za którą to umowę siedzi w więzieniu Tymoszenko, do tego brak postępów modernizacji w wielu obszarach, zwłaszcza decentralizacji państwa. Wreszcie szalejąca korupcja…
Można tak dalej?
Pod koniec 2013 roku gospodarka ukraińska znalazła się blisko stanu niewypłacalności, stąd ta nerwowość i gwałtowne ruchy. Dlatego właśnie – tu dochodzimy do owych 20 miliardów dolarów – władze Ukrainy grają na obie strony. Najchętniej wzięłyby pieniądze od obydwu. Mogłyby wtedy załatać dziury, dać pieniądze wszystkim potrzebującym, dalej radośnie prowadzić „dwuwektorową” politykę zagraniczną i na końcu wygrać wybory. To oczywiście niemożliwe, choć trzeba podkreślić, że Rosja ma w tym układzie więcej możliwości manewru, zwłaszcza po uprzednim nałożeniu na Ukrainę sankcji. Wystarczy je przecież zdjąć, nie dokładając do interesu ani kopiejki; można wpuścić ukraiński towar stojący na granicy; można wreszcie pozwolić na odłożenie spłat za dostawy gazu. Na zasadzie: teraz już możecie nie płacić legalnie, oddacie później – jeśli nie po wyborach, to przynajmniej po zimie.
Nie ma natomiast żadnych informacji o tym, żeby Rosjanie mieli uruchomić dla Ukrainy większą linię kredytową czy udzielić jej pomocy w innej formie.
Choć może czegoś takiego dowiemy się 17 grudnia w czasie kolejnego spotkania Putin-Janukowycz.
A jak na tym tle wygląda Zachód? Co ma do zaoferowania?
Na Zachodzie podmiotem, który może udzielić długookresowego kredytu, jest Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W rozmowach padała suma 15 miliardów dolarów, co jakoś zbliża się do właściwych potrzeb Ukrainy. MFW, jak wiadomo, formułuje jednak warunki, z których najtrudniejszy dotyczy dochodzenia przez Ukrainę do rynkowego poziomu cen gazu dla konsumentów. Sądzę zresztą, że akurat w tej sprawie Fundusz powinien dopuścić większą elastyczność, bo przecież podwyżka cen rzędu 40 procent jest dla każdej władzy trudna do przeprowadzenia politycznie, a już zwłaszcza przed wyborami. Na dłuższą metę jest ona o tyle konieczna, że byłby to impuls do inwestycji w efektywność energetyczną tej szalenie przecież energochłonnej gospodarki.
Możliwe są też inne formy pomocy: sam premier Azarow mówi o inwestycjach zagranicznych, korzyściach z otwarcia dla Ukrainy europejskich rynków. I faktycznie, w konsekwencji umowy stowarzyszeniowej powinny na Ukrainę popłynąć szeroką falą inwestycje. Tylko żeby to mogło nastąpić, Ukraina musiałaby wprowadzić i respektować szereg przepisów i zwalczyć korupcję. To jest największa bariera dla inwestycji, bo na wszystkich niemal poziomach trzeba płacić. Niektóre firmy rozwiązują to w ten sposób, że wynajmują specjalną kancelarię w Kijowie, która wszystko to za nie załatwia – ale to dalej jest zwyczajna korupcja. Konkludując: Europa ma dużo trudniejsze zadanie niż Rosja, bo z jej strony każda pomoc kredytowa czy inwestycyjna oznacza wyłożenie realnych pieniędzy, a nie tylko zdjęcie sankcji czy tolerowanie niektórych zachowań ukraińskiego partnera.
Czy Janukowycz w pełni autonomicznie wyznacza linię Ukrainy? A może jest od kogoś zależny?
Rządzi, aczkolwiek inaczej niż przywódcy Białorusi czy Rosji. W strukturach władzy Ukrainy z pewnością jest bardzo silny: milicja na pewno nie idzie na Majdan bez jego wiedzy. Podobnie rząd nie podejmuje sam żadnych decyzji. Część eurooptymistów na Ukrainie miała nadzieję, że skoro Janukowycz był akurat z delegacją w Wiedniu, a rząd w Wilnie, to może to rząd zadecydował bez jego wiedzy o niepodpisywaniu umowy – ale to oczywiście nieprawda. Rząd i Partia Regionów są wobec niego lojalne, choć w partii zaczęły się ostatnio pewne procesy dezintegracyjne. Janukowycz musi się oczywiście liczyć z interesami politycznymi i ekonomicznymi największych oligarchów, które mogą być rozbieżne…
Co to znaczy?
Wewnątrz Ukrainy część oligarchii to szeroko rozumiana rodzina Janukowycza, więc stanowi ona zwyczajną konkurencję. Ale są też i głębsze przyczyny: najwięksi z oligarchów dochodzą do przekonania, że nadeszła pora na ucywilizowanie ukraińskiego kapitalizmu. Dlatego bardziej niż krótkoterminowy zysk interesuje ich zagwarantowanie bezpiecznego obrotu gospodarczego, jasne reguły, państwo prawa, niezawisłość sądów – zwłaszcza tych gospodarczych, a także utrzymanie możliwości wyjazdów na Zachód, gdzie kształcą swoje dzieci i trzymają majątki. To wszystko każe im myśleć o zbliżeniu z UE. To nie dotyczy mniejszych graczy, czyli właścicieli zakładów produkujących wyłącznie na rynek rosyjski, dla których zerwanie z Rosją oznacza albo definitywny koniec, albo konieczność przeprowadzenia drogiej i bardzo ryzykownej modernizacji. Nie wiadomo przecież, czy ktoś w Europie Zachodniej zechce kupować traktory produkowane wyłącznie na rynek rosyjski. Niektórzy się jednak przestawiają, jak choćby Pinczuk i jego Interpipe, który ostatnio zaczął szukać nowych rynku zbytu na produkowane przez siebie rury i znalazł je w zupełnie nowych obszarach, jak Brazylia, Ekwador czy Kolumbia. Bolesna rosyjska blokada handlowa uświadamia coraz większej liczbie przedsiębiorców, że po prostu trzeba dywersyfikować rynki zbytu.
A gdzie w tym wszystkim jest społeczeństwo?
Janukowycz nie może lekceważyć jego rozdwojenia – pamiętamy, że orientacje na Rosję albo na Europę naprawdę dzielą ukraińskie społeczeństwo. Nie wystarczy zapewnić sobie 30 procent poparcia na wschodzie, bo trzeba jeszcze zdobyć 20 procent w centrum i na zachodzie kraju. Dlatego musi wciąż balansować. Do tego dochodzą tamtejsze media, które bywają wobec obozu władzy bardzo krytyczne, choć próbuje się je przekupić, przejąć czy prostu zastraszyć. Pamiętajmy też, że Ukraina to dużo bardziej od Rosji czy Białorusi rozwinięte społeczeństwo obywatelskie, z licznymi organizacjami pozarządowymi i szerokimi kontaktami ze światem. Wreszcie czynnikiem ograniczającym jakoś Janukowycza jest sytuacja w jego własnej partii, której ludzie dbają o różne interesy – w tym sensie prezydent Ukrainy sporo zaryzykował, przestawiając w pewnym momencie kurs partyjny na Europę. Wywołał w niej duże napięcia – i to prawdopodobnie obawa przed dezintegracją własnego ugrupowania, oczywiście obok nacisków rosyjskich, mogła go skłonić do gwałtownego zwrotu. Nie ma jednak wątpliwości, że na co dzień jest bardzo silnym prezydentem, władnym podejmować kluczowe decyzje, brać odpowiedzialność za sytuację i to jego obowiązkiem jest wyprowadzić kraj z kryzysu politycznego – oczywiście jeśli będzie tego chciał.
Czy Rosja jest bardzo zdeterminowana, żeby walczyć o Ukrainę?
Bardzo. Dla Rosji, ale i osobiście dla Putina, to zadanie o historycznym wymiarze. Stosunek Rosji do Ukrainy jest dwuznaczny: z jednej strony widzą w niej kolebkę swej państwowości, to znaczy dawną Ruś Kijowską, ale z drugiej strony sama nazwa Okraina wskazuje, że przecież chodzi o peryferia, o kresy. Rosja nie ma zatem dla Ukrainy takiego szacunku, jaki powinien wynikać choćby z przypisywanej jej historycznej roli. Zarazem nie uważa jej za część obcą. Przychodzi mi do głowy show polityczny Kisielowa w rosyjskiej telewizji, w którym brałem udział w okolicach Pomarańczowej Rewolucji. Prowadzący powiedział mi wtedy, że dwie rzeczy są dla Rosjan nie do pomyślenia: po pierwsze, że Krym, gdzie spędzali wakacje jako dzieci, pionierzy, ojcowie rodzin czy weterani, nie jest już częścią ich kraju – bo, jak wiadomo, Chruszczow przekazał Krym Ukrainie w 1954 roku; po drugie, że Dynamo Kijów, 34-krotny mistrz ZSRR, z którym zdobywali Puchar Europy, jest dziś klubem zagranicznym. To tylko anegdota, ale pokazuje pewną mentalną barierę, na którą nakłada się jeszcze poczucie wyższości i lekceważenie wobec Ukraińców, tych chochłow – co Ukraińcy oczywiście czują i rozumieją, a co wzmacnia ich poczucie własnej tożsamości.
Rosyjska elita władzy podziela te poglądy?
Tak jak dla Rosjan Ukraina to część ich wspólnej historii, tak dla Putina to kluczowy element Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej, której stworzenie jest przedmiotem bardzo intensywnych zabiegów. Kazachstan nieco się jej obawia, bo zależy mu na unii celnej, ale niekoniecznie na związkach politycznych – co nie powinno zresztą dziwić, skoro kraj z 16 milionami mieszkańców miałby się związać z krajem ze 140 milionami; do tego kilka milionów z tych 16 to Rosjanie. Ofertę wejścia do tej struktury ma właściwie cała Azja Środkowa, z Turkmenistanem włącznie; zapewne wejdzie do niej Armenia, Azerbejdżan już niekoniecznie, bo jest wystarczająco silny ekonomicznie, żeby sobie pozwolić na niezależność. Z pewnością będą trwały naciski na Gruzję, zwłaszcza w nowej konfiguracji politycznej. Nie wiadomo, jak będzie z Mołdawią, na którą Rosja może machnąć ręką – tak jak na kraje bałtyckie, ale może jeszcze powalczyć, choćby dzięki prorosyjskiej partii komunistycznej Woronina. Ale najważniejsza w tej układance jest Ukraina.
Bez niej Unia Eurazjatycka nie powstanie?
Powstanie, ale o zupełnie innej wadze. Ukraina to sprawa numer jeden, stąd też Rosja stosuje cały arsenał środków – od twardej blokady gospodarczej, po miękką propagandę i akcję informacyjną mediów rosyjskich.
Jestem zdania, że Unia Europejska nie doceniła wagi tego czynnika, szczególnie od lata tego roku, kiedy Rosjanie wprowadzili sankcje. Nie można z Ukrainą dyskutować wyłącznie o reformie prawa, a jednocześnie zapominać, że w tle toczy się batalia, która przyniosła ten nieszczęśliwy zwrot.
Nie twierdzę, że można mu było zapobiec, ale należało przynajmniej tę woltę Janukowyczowi utrudnić, na przykład przyspieszając podpisanie umowy, a wcześniej przedyskutować ewentualne kwestie finansowe na najwyższym szczeblu.
Ale skoro nie ma wyraźnej perspektywy członkostwa – którą miała Polska – czy są w ogóle szanse na przeciągnięcie Ukrainy z powrotem? Na zrównoważenie rosyjskiej presji?
Tego właśnie zabrakło. Nikt nie oczekiwał przecież wyznaczenia kalendarza integracji Ukrainy z członkostwem w finale. Można było jednak zaprezentować członkostwo jako pewien horyzont, jako perspektywę! Trzeba jednak pamiętać, że Polsce łatwiej było nie tylko dlatego, że dostała wyraźne zaproszenie do klubu – ważne było też to, że u nas panował w tej sprawie ponadpartyjny konsensus elit. Rysy tak naprawdę pojawiły się wtedy, kiedy już weszliśmy do Unii, bo i ryzyko wyraźnie się zmniejszyło. Taki eksperyment jak IV RP mógł być podjęty, bo wiadomo było, że przecież nas nie wyrzucą z Unii. Na szczęście trwał on tylko dwa lata. I choć mnóstwo było przy nim nieciekawej retoryki, to byliśmy już po tej drugiej stronie rzeki – w pewnym sensie mogliśmy sobie na to pozwolić.
Czy Unia ma nad Dnieprem jakieś prawdziwe atuty?
Największym atutem Europy jest postawa Ukraińców; jestem przekonany, że w uczciwie przeprowadzonym referendum wygrałyby siły europejskie. Zresztą wybory 2015 roku będą plebiscytem właśnie tej sprawie – i sądzę, że wola społeczeństwa będzie dojrzewać w tym kierunku, że będzie ono zmierzało ku Europie. Niezależnie od mglistości perspektywy członkostwa już samo stowarzyszenie byłoby bardzo poważnym mechanizm zmian i dostosowywania kraju do zachodnich standardów. Co prawda Ukraińcy mogą sobie pluć w brodę, że się z tym nie pospieszyli, bo powinni byli to załatwić w roku 2005, zaraz po Pomarańczowej Rewolucji, kiedy Unia Europejska nie znajdowała się w kryzysie i nie była tak bardzo zajęta sama sobą. Nie zmienia to faktu, że najważniejsze czynniki leżą po stronie ukraińskiej, która musiałaby wypracować szerszy, ponadpartyjny kompromis, tak żeby kraj nie miotał się ze Wschodu na Zachód po każdych kolejnych wyborach.
Czy w takim razie trwały zwrot na Zachód jest możliwy z Janukowyczem u władzy?
Do niedawna wydawało się, że tak, ale teraz stał się niewiarygodny – a wiarygodność, budowaną nieraz latami, traci się bardzo łatwo. Z drugiej strony pamiętajmy, że niemal każda przyjęta, także za czasów Janukowycza, ustawa zgodna z europejskimi standardami wprowadza w tym kraju głębokie zmiany; one mogą być ważniejsze od aktualnie rządzącej ekipy. Dobrze widać to na przykładzie kodeksu postępowania karnego, który wreszcie porządkuje kwestię zatrzymań; niemal z dnia na dzień w Ukrainie mamy o 40 procent mniej aresztowanych. Nie rujnuje się już ludziom życia. Dotąd „tymczasowo” aresztowani siedzieli nieraz po siedem, osiem lat, czekając na rozprawy i wyroki. Gdyby udało się wreszcie wprowadzić planowaną ustawę o prokuraturze, która zmniejszyłaby jej kompetencje, nastąpiłaby zmiana niemal cywilizacyjna. Przed sądem pojawiałyby się wreszcie dwie równoprawne strony. Bo teraz w Ukrainie 96 procent wyroków zapada tak, jak sobie prokurator zażyczy. Jeden z doradców Janukowycza powiedział mi, że prokuratura ukraińska to państwo w państwie, niczym wojsko w Turcji przed reformami Erdogana. Może kreować polityków i może ich niszczyć.
Takie zmiany krok po kroku dają wymierny i głęboki efekt. Największa słabość Wschodu – związana także z mentalnością, która wymaga chyba zmiany pokoleniowej – to wciąż szacunek do państwa prawa i do demokracji jako wartości, a nie mniej lub bardziej użytecznych procedur. W obszarze postradzieckim wartością jest przede wszystkim władza, demokracja to mniej lub bardziej skuteczne narzędzie jej sprawowania. To się na szczęście zmienia – w tym względzie jestem optymistą.
W sprawie rozwiązania obecnego kryzysu politycznego też?
Ponoć dobrze poinformowany optymista to po prostu pesymista, a ja w sprawach ukraińskich jestem poinformowany nie najgorzej. Chyba największy kłopot polega dziś na tym, że wszystko odbywa się w warunkach całkowitego braku zaufania. Jeśli poziom niechęci i nienawiści, jaki znamy z konfliktu PO z PiS, czy personalnie Kaczyńskiego z Tuskiem, wynosi 3 albo 4 w skali do 10, to niechęć między Julią Tymoszenko i Janukowyczem wynosi jakieś 9 na 10, a może już wyszła poza skalę. Trudno w takiej sytuacji siadać do stołu i wierzyć, że uda się coś wspólnie osiągnąć – stąd też szukanie mediatora czy gwaranta przebiegu rozmów z zewnątrz, co byłoby nie do pomyślenia na przykład w Polsce w roku 1989.
Odpowiedzialność za wyjście z kryzysu zawsze jest po stronie władzy; przy takim konflikcie ani ulica i demonstranci, ani opozycja polityczna nie są źródłem pomysłu na wyjście z kryzysu – chyba że nastąpi rewolucja i władza zostanie całkowicie obalona.
W obecnej sytuacji to władza musi uznać fakt, że kraj znajduje się w poważnym kryzysie, a następnie znaleźć pomysł – może bolesny i kosztowny dla niej – jak go z tego kryzysu wyprowadzić. I powiem szczerze: nie wiem, czy Janukowycz jest już na to gotowy. Z drugiej strony opozycja musi być gotowa do dialogu; niestety obok nieufności wobec władzy, jakoś przecież zrozumiałej, cierpi ona na brak konkretnego projektu. Oczekiwania ludzi robią się coraz bardziej radykalne i daleko idące – i nie mówię tu o nacjonalistach i Swobodzie, ale o generalnym braku wiary w jakichkolwiek polityków.
Mówi Pan: „oczekiwania ludzi”. Ale kto właściwie reprezentuje stronę społeczną? Skoro nie ma ona zaufania do polityków, także opozycji?
Majdan jednak uznał, że jakoś reprezentują go liderzy trzech największych partii: Jaceniuk z Batkiwszczyny, Kliczko z Udaru i Tiahnybok ze Swobody; wśród nich najpopularniejszy jest Kliczko, choć niekoniecznie oznacza to, że najbardziej wpływowy. Ruch uliczny nie ma jednak niekwestionowanych liderów, zdolnych mu przewodzić tak, jak Julia Tymoszenko i Wiktor Juszczenko w 2004 roku.
Tymoszenko z więzienia wzywa, żeby z tą władzą nie rozmawiać.
Sama Tymoszenko ma ku temu powody – pobyt w kolonii karnej, a teraz w szpitalu, doprowadziły ją do krańcowej nieufności wobec Janukowycza; dlatego nakłaniania ludzi, żeby wytrwali w oporze jak najdłużej. Musimy jednak wziąć pod uwagę polityczne realia. Skoro stworzenie długotrwałego, powszechnego ruchu w całej Ukrainie, który obaliłby rząd, jest dziś niemożliwe; skoro Janukowycz jest legalnie wybranym prezydentem z legalną większością w parlamencie popierającą rząd, a dla Europy Zachodniej te fakty są nie bez znaczenia – to osobiście rozumiejąc powody takiej postawy Julii Tymoszenko i jej radykalizm, radziłbym jednak opozycji sformułowanie postulatów, które byłyby realne, i podjęcie rozmów z władzami.
Nie ma na to wiele czasu – za chwilę w Ukrainie nastąpi dramatyczny kryzys finansowy. I nie wiemy, co się stanie, kiedy ludzie zaczną wybierać oszczędności z banków, a hrywna poleci na łeb na szyję.
Czy w efekcie jeszcze więcej Ukraińców wyjdzie na ulicę? Czy Janukowycz nie wprowadzi stanu wyjątkowego? I czy jego państwo w ogóle jest w stanie to zrobić? Bo ja akurat w to wątpię.
A co składałoby się na „realistyczny” pakiet postulatów?
Warunek przedwstępny mógłby polegać na tym, że zasiadamy do rozmów po odesłaniu oddziałów milicji i wojska zwiezionych obecnie do Kijowa. Do tego należałoby ukarać winnych brutalnej napaści na studentów sprzed dwóch tygodni i wypuścić ludzi z aresztów. To postulaty proste do spełnienia, a pokazywałyby gotowość Janukowycza do ustępstw. A potem? Przychodzą mi do głowy co najmniej dwa tematy. Po pierwsze – co robimy z umową stowarzyszeniową? Skoro prezydent Janukowycz mówi Catherine Ashton, że chce ją podpisać, to niech komisarz Barroso przyjedzie choćby jutro do Rady Najwyższej z dokumentami! Oczywiście nie wiemy, jaka byłaby reakcja, ale warto taki postulat przedyskutować. Druga kwestia mogłaby dotyczyć dalszego rozwoju politycznego sytuacji. Jeśliby uznać, że „plebiscytem” w sprawie kierunku polityki zagranicznej Ukrainy mają być wybory 2015, to może na ten czas powołajmy rząd – może nie „porozumienia narodowego”, bo to brzmiałoby raczej szyderczo, ale jakiś „rząd dialogu” czy „rząd kompromisu”? Rząd z udziałem obecnej większości i mniejszości parlamentarnej i jakimś autorytetem – pytanie kim? – na czele, który miałby zapanować nad bieżącą sytuacją gospodarczą i zadbać o uczciwe przeprowadzenie wyborów.
Ale mówił Pan, że władza chce przede wszystkim utrzymać władzę. Zgodzi się na wspólny rząd z opozycją?
I dlatego właśnie nie jestem w tej sprawie wielkim optymistą. Podkreślę jeszcze raz – wszędzie na świecie odpowiedzialność w takiej sytuacji spoczywa na władzy. Tak było w PRL pod koniec lat 80., tak było w RPA w 1992 roku, tak było ostatnio w Birmie. To z tej strony musi wyjść propozycja kompromisu. To tam potrzeba odwagi i otwartości na nowe rozwiązania.
Czy w polskiej polityce powrócił konsensus w sprawie Ukrainy? Na Majdanie byli posłowie PO, był też Jarosław Kaczyński.
Ten konsensus panował, moim zdaniem, przez cały czas. Akurat w sprawie Ukrainy mamy wspólnotę poglądów, choć intencje i rozkład akcentów są z pewnością różne. Dla niektórych polska polityka ma być odpowiedzią na europejskie aspiracje Ukrainy, dla innych wyrazem przeciągania liny z Rosją. Jak określił to jeden z publicystów: część z nas chce był adwokatem Ukrainy, a inna część raczej prokuratorem Rosji… Ten konsensus zaczyna jednak brzmieć fałszywie, kiedy się go wykorzystuje w polityce wewnętrznej: kto pierwszy pojechał, kto lepiej przemawiał i kto dostał większe brawa. Tu mały wtręt osobisty: kiedy Jarosław Kaczyński, który siedem lat nie był na Ukrainie, nagle mnie wzywa do przyjazdu, to mam ochotę zapytać – po 27 wizytach, które służyły przygotowywaniu umowy stowarzyszeniowej, w kraju, gdzie ludzie rozpoznają mnie na ulicy – co mam jeszcze udowadniać na Majdanie? Dobrze, że jadą tam parlamentarzyści, bo oni niejako wypowiadają opinię wyborców; władze są nieco bardziej powściągliwe i dyplomatyczne – i słusznie, bo muszą zachować możliwość kontaktów w przyszłości.
Niepokojące jest natomiast co innego, a mianowicie niewielka obecność parlamentarzystów i polityków z innych krajów. Rosjanie próbują narzucić opinii publicznej przekaz, że to po prostu spór dawnych imperiów Polski i Rosji, kto wydrze większy kawałek dla siebie. Dla znawców tematu to oczywiście absurd, ale do ludzi, którzy się nie orientują, ten przekaz jakoś trafia. Musimy być więc aktywni w sprawie ukraińskiej, ale nie możemy sprawy ukraińskiej „polonizować”.
Na kogo możemy liczyć?
Sojuszników jest coraz więcej. Obok tradycyjnej Szwecji, Bałtów i Słowacji włączyli się również Niemcy; także Holendrzy mogą służyć wsparciem z racji swego wyczulenia na kwestie praw obywatelskich. Trudniej jest oczywiście w krajach zwróconych w stronę Morza Śródziemnego, ale bądźmy szczerzy – w Polsce z kolei mało kto orientuje się roli Maroka dla Unii Europejskiej.
Tak czy inaczej: jeśli chcemy skutecznie popierać europejskie aspiracje to Ukrainy, to możemy jej pomóc, mówiąc językiem posłanki Pawłowicz, raczej pod szmatą europejską niż flagą biało-czerwoną.