Żyjemy w rzeczywistości wymyślonej przez Zajdla. Janusz Zajdel, kultowy w pewnych kręgach pisarz science-fiction, był zajadłym antykomunistą (stworzył nawet antykomunistyczną wersję „Ojcze nasz”, bo oryginalna Modlitwa Pańska wydawała mu się zbyt mało wyrazista i aktualna politycznie). Można się domyślać, że to jego miał na myśli Sapkowski, kiedy szydził z pewnego autora, co to chodzi w kółko po pokoju, zaciera rączki i chichocze: „napisałem o zielonych ludzikach, żeby czerwone ludziki się nie połapały”.
Mimo to prognozy Zajdla w dużej mierze się sprawdziły. Ziemią rządzi bezosobowa, tajemnicza władza, która kontroluje finanse, biznes, politykę oraz kolor naszych gaci. Kamery na każdej ulicy, a miliard ludzi na Facebooku udostępnia megakorporacjom za darmo swoje życie prywatne. Zajdel pomylił się tylko w jednym. Jako antykomunista uważał, że takie kuku zrobią nam politycy. A zrobił je kapitalizm. Ukochani kosmiczni przyjaciele, którzy zawsze mają rację, Proksowie, w rozumieniu Zajdla mieli być Ruskami. A są rynkami finansowymi i agencjami ratingowymi. I ci Proksowie są o wiele bardziej kosmiczni niż Ruscy. Rządzą nami właśnie jakby z Kosmosu, ogarniając z góry cały glob, a na Ziemi trudno ich znaleźć, nie bardzo wiadomo, do kogo się zwrócić. Zielone dolarowe ludziki zakasowały czerwone.
Jedną z potwornych wizji Zajdla był minutaż lekarski. Minutaż lekarski wygląda tak: w trosce o oszczędność i rentowność systemu medycznego służba zdrowia wprowadza limit minut przysługujących pacjentowi podczas wizyty lekarskiej. Powiedzmy: dwie minuty. To wszystko upraszcza, również dlatego, że w ten sposób lekarz każdemu pacjentowi mówi mniej więcej to samo: zrobić aaa, dziękuję, witaminki łykać, jeśli pan pali, to przestać, do widzenia.
No i okazuje się, że i pod tym względem rzeczywistość zaczyna dorastać do wizji Zajdla. Dziecko ma ponad 41 stopni gorączki. Pogotowie odmawia przyjazdu, każe dzwonić do lekarza. Lekarz odmawia przyjęcia dziecka do szpitala i udziela przez telefon mądrej rady: chłodne okłady. To już nie Zajdel, to Molier i jego wieczne: „Kataplazmy, krwi puszczanie”. Jak widać XXI wiek tym się różni od XVII, że szarlatańskich porad udziela się telefonicznie. Wreszcie rodzicom udaje się ubłagać pogotowie, żeby przyjechało. Pogotowie przyjeżdża, ale nie odjeżdża, bo po drodze karetka się zepsuła i trzeba czekać na następną. No farsa, slapstick, komedia pomyłek po prostu – tyle, że dziecko umiera.
Teraz czytam długie artykuły i wywiady w Wyborczej o tym, jak źle się dzieje w naszej służbie zdrowia. Że każda interwencja kosztuje i że karetka też kosztuje. Że pogotowie nie chce jeździć do ludzi, bo tak jest oszczędniej, bo lepiej nie generować kosztów, bo jak ktoś generuje koszty, to go wywalą. I że system jest chory, że nie można przeliczać ludzkiego życia na grosze, że służba zdrowia nie może na zdrowiu oszczędzać, że w tym systemie pacjent jest stratą, a tak być nie może… Pięknie, ale pisze to ta sama gazeta, która publikuje Balcerowicza, Gadomskiego i innych takich, co przez cały czas powtarzają tę samą mantrę: obniżyć podatki, skomercjalizować i sprywatyzować wszystko, co się rusza, a co nie jest rentowne, niech umiera.
No cóż, najwyraźniej mała Dominika nie była rentowna. Elżbieta Cichocka w swoim komentarzu zastanawia się, dlaczego dziewczynka musiała umrzeć. Niech zajrzy na strony ekonomiczne swojej własnej gazety, tam jej kolega Gadomski wszystko wyjaśni. Szukając winnych, dziennikarze „Wyborczej” powinni zastanowić się nad własną odpowiedzialnością: przez ponad dwadzieścia lat wbijają ludziom do głowy dogmatyczne i nieprzemyślane przekonanie, że wszystko, co państwowe, to złe. Teraz też w oburzonych komentarzach publicystów pojawia się stwierdzenie: głównym problemem nie jest brak pieniędzy (???), głównym problemem jest – ach, no tak, jakie to proste – biurokracja.
Przepraszam bardzo: jaka, do cholery, biurokracja? Między dyspozytorem pogotowia a małą chorą dziewczynką nie ma dziesięciu urzędów, co najwyżej tak zwany „e-WUŚ”. Tym, co powstrzymało karetkę, nie było rozmycie odpowiedzialności i decyzyjności, formalności i papierki. Było to zwykłe ludzkie skąpstwo. Skąpstwo szefów i strach ich podwładnych. To nie biurokracja, to kasokracja: żądza pieniądza i rządy pieniądza. Cichocka naśmiewa się z Arłukowicza, który powiedział, że rozważa powrót do czasów, kiedy ratownictwo medyczne było służbą państwową. Przecież państwowe ratownictwo medyczne jest państwowe, jak minister może o tym nie wiedzieć – poucza Cichocka. A jednak Arłukowicz ma rację: państwowe ratownictwo medyczne, w swoim obecnym skomercjalizowano-dusigroszowskim wcieleniu nie jest służbą państwową, bo nie jest służbą.
Ale może ja niepotrzebnie staram się wstrząsnąć sumieniem Cichockiej? Może ona działa w pełnej i świadomej zgodzie ze swoim kolegą Gadomskim? W tej całej dziennikarskiej wrzawie można usłyszeć pewien ton na „n”, neoliberalny i nihilistyczny. Zaczyna się od rytualnego narzekania na biurokrację. Potem się woła: patrzcie, nawet Owsiak zwątpił w państwową służbę zdrowia. Potem jeszcze publikuje się wywiad z szefem prywatnego pogotowia, który obnaża słabość swojej państwowej konkurencji (mam tu ten sam problem z przymiotnikiem, co Arłukowicz: może o takich pseudosłużbach należy mówić, że są pseudopaństwowe?). Nawet stwierdzenie: „Pacjent nie powinien być stratą dla systemu” ma sens rozdwojony jak język węża. Można z niego wyciągnąć taki wniosek: „Pacjent powinien być zyskiem dla systemu, więc bierzmy tylko tych, którzy są zyskowni. Tylko tych, którzy płacą od ręki za interwencję”.
No i wtedy dopiero ludzie zaczną umierać. Ciekawe, czy „Wyborcza” będzie o tym pisać na stronach ekonomicznych?