Kto zastępuję lewicę w świecie bez lewicy? – pyta Cezary Michalski. I sam sobie odpowiada – marionetki kapitalizmu i oligarchii, hi, hi. Czyli kapitalistyczne rządy i instytucje finansowe, bo nie ma dziś innej polityki, wszystko inne to publicystyka.
Nie wchodząc w szczegóły i przykłady, jest to z grubsza rzecz biorąc prawda. I nieprawda zarazem. Zależy, co rozumiemy pod słowem polityka. Nie tak dawno udało mi się rozbawić tutejszą publiczność, przywołując – owszem, z aprobatą – słowa Edmunda White’a, że wszystko, co pisze jest polityczne. Czyli można uprawiać politykę, pisząc powieści o gejach, a co dopiero publicystykę.
Krótko mówiąc, ja rozumiem politykę bardzo szeroko, Cezary – wąsko. I na tym można by skończyć. Albo zobaczyć, co z tego wynika.
Cofnijmy się w czasie, bardzo, ale nie aż tak bardzo, żył już wtedy mój pradziadek. Wielki głód w Irlandii, półtora miliona zagłodzonych trupów. Jest dość żywności, ale rząd brytyjski wycofuje się z działań interwencyjnych, właściciele domagają się opłat dzierżawnych, rządzi czysty wolny rynek. Czy nie istniało wtedy nic takiego jak idea dobra wspólnego? Praw człowieka? Albo chrześcijańskiego miłosierdzia? Jakikolwiek powód, by do tego nie dopuścić? Chyba jakieś istniały, nie miały jednak wystarczającej mocy politycznej. Dziś trudno sobie wyobrazić w Europie coś takiego. I nie tylko dlatego, że połowę żywności wyrzucamy na śmietnik. Jakkolwiek ułomnie działałyby idee postępowe czy lewicowe, dziś mają one pewną moc sprawczą.
Ktoś może powiedzieć, że to nie idee tylko żądania ludu zwanego dziś elektoratem, któremu coś poza korzystaniem z coraz lepszych śmietników trzeba zapewnić. Elektorat niezadowolony nie głosuje, nie chce mu się pracować za półdarmo ani rodzić dzieci, może też wyjechać, ale co z tego? Rząd się jakoś wyżywi. Jednak o ileż łatwiej by się rządziło, gdyby można było sobie pozwolić na parę milionów umierających z głodu. Jednak nie można i na to „nie można” ktoś zapracował i wciąż pracuje. Nie wystarczy, że kiedyś Marks postraszył rewolucją, a Lenin zrobił ją z wiadomym skutkiem – i wtedy już naprawdę zaczęto się bać.
Idee nie mieszkają w niebie, ale w prawie, instytucjach, praktykach społecznych, ideologiach, ludzkich głowach i czynach. Codziennie ktoś musi zamieniać słowo „roszczenia” na „uprawnienia”.
Pracować nad symbolicznym wymiarem protestu, podtrzymywać tę oczywistość, że raczej nie godzi się, aby ktoś umierał z głodu na ulicy albo z braku ubezpieczenia medycznego, że nadmierne nierówności są nieprzyzwoite. MFW nie zastąpi w tym lewicy.
Chociaż, żeby to naprawdę działało, czasem trzeba zapomnieć o lewicowej proweniencji tych postulatów.
Kiedyś przypadkiem (wakacje) spotkałam pewnego Ekonomistę, potem zauważyłam go w ekipie doradców Kaczyńskiego. Już się przyzwyczaiłam, że ludzie, którzy mnie poznają, odczuwają dziwny przymus wypowiadania się na temat feminizmu. Ekonomista też, że ten feminizm do niczego nie jest potrzebny. Zwróciłam mu uwagę, że we wszystkich współczesnych poważnych podręcznikach ekonomicznych pojawiają się kwestie genderowe – nieodpłatna praca kobiet, rynek pracy a kobiety, kobiety inwestorki, różne takie. Zgodził się, ale co to ma wspólnego z feminizmem, zapytał. Po prostu nauki ekonomiczne się (się!) rozwijają.
I tak odczytałam felieton Cezarego. Po prostu „marionetki kapitalizmu” się rozwijają. Same z siebie. Entelechia???