Proszę Państwa, cała Polska żyje sprawą dachu. Jak to jest, że skonstruowany za grube pieniądze dach zasuwa się wtedy, kiedy nie pada, a nie można natomiast go
Proszę Państwa, cała Polska żyje
sprawą dachu. Jak to jest, że skonstruowany za grube pieniądze
dach zasuwa się wtedy, kiedy nie pada, a nie można natomiast go
zasunąć, kiedy pada? Ja mam na to wytłumaczenie, nie tylko
logiczne, ale i podnoszące na duchu (Tomasz Piątek: podnosi na
duchu w sprawie dachu). Po prostu my, Polacy, stworzyliśmy pierwszy
na świecie antydach. To epokowe odkrycie, coś jak antymateria.
Oczywiście, możliwe są inne podnoszące na duchu wytłumaczenia.
Na przykład takie, że na dachu (a może i na duchu) zaczaili się
Żydzi, a dokładnie wysłali na dach swojego skrzypka. Mało jest
rzeczy równie dezorganizujących, jak ten perfidny żydowski
wynalazek – skrzypek na dachu. Wynikałoby z tego, że rację miał
krakowski taksówkarz, którzy urządził dwóm Żydówkom
antysemicki wykład z wyciem i efektami hydraulicznymi typu wrzucanie walizki do kałuży
(tym incydentem żyje z kolei cały Kraków). Ja czekam na
taksówkarza moich marzeń, który przyzna się do tego, że
nienawidzi nie tylko Żydów. Czekam na taksówkarza, który przyzna
się do tego, że nienawidzi wszystkich ludzi.
Ale do rzeczy, bo nie jest moim
zamiarem dzisiaj zajmować się taksówkarzami ani skrzypkami na
dachu. Doświadczyłem bowiem czegoś o wiele bardziej
dezorganizującego niż nawet najbardziej skrzypiący dachowy
skrzypek. Proszę Państwa, naprzeciwko cmentarza żydowskiego w
Warszawie jest sobie pewne centrum handlowe (cóż za gustowna
lokalizacja dla centrum handlowego, zresztą zapewne nieprzypadkowa –
Joanna Tokarska-Bakir mogłaby napisać o niej kolejną książkę:
skoro zdaniem Polaków obraz Żyda z pieniążkiem przynosi
powodzenie finansowe, to co dopiero cały cmentarz). Tam w
delikatesach kupiłem mini-kiść mini-bananów z Kostaryki, które
są oczywiście sporo droższe od zwykłych bananów, ale zachciało
mi się spróbować. I dostałem za swoje.
Mini-banany były tak bardzo mini, że
łatwo było o nich zapomnieć. I tak też się stało. Skrupulatnie
włożyłem wszystkie zakupy żywnościowe do lodówki, za wyjątkiem
właśnie bananów.
Reklamówkę, o której sądziłem, że
jest pusta, włożyłem do wiklinowego kosza, w którym trzymam
rzeczy do recyclingu. Ten kosz nie stoi pod zlewem, tylko w kącie
pokoju. Z tej przyczyny, że kiedy recyclingowe śmieci nie są na
widoku, łatwo jest zapomnieć o ich wyrzucaniu i pewnego dnia
odkrywa się, że koło rury i kolanka powstał zbity gniot
składający się z około tysiąca plastikowych toreb. Coś takiego
już nieraz przerabiałem (nie używam wielokrotnie plastikowych
toreb, bo są na to za słabe: już przy trzecim razie urywają im
się uszy; może powinienem kupić sobie wielorazowe torby
materiałowe, ale zawsze jak stoję przy kasie, to o tym zapominam).
W nocy coś trzeszczało, były to
jakby odgłosy pękania czegoś dojrzałego i niemałego. Budziłem
się parę razy, ale uspokajałem się, mówiąc sobie, że to
trzeszczy instalacja hydrauliczna i znowu zasypiałem. Kiedy
definitywnie obudziłem się rano, cała podłoga pokryta była
ogromnymi, szarobiałymi larwami. W pierwszej chwili nie bardzo
uwierzyłem w to, co widzę. Larwy wyglądały, jak larwy much, ale
były kilkakrotnie większe. W Polsce nie ma takich much. Siedziałem
na łóżku nie bardzo mając jak z niego zejść, bo naokoło łóżka
panoszyła się blada, pełzająca biologia. Najwięcej tego było
przy wiklinowym koszu z reklamówkami, tam było centrum larwowe
(larwowe jak handlowe). W Polsce nie ma takich much, powtórzyłem
sobie. Kostaryka.
A potem zdałem sobie sprawę z tego,
że to wcale nie muszą być muchy (w końcu wszystkie larwy są
mniej więcej do siebie podobne). To mogła być jakaś inna jadowita
forma życia z Ameryki Środkowej. Trochę zbladłem, ale udało mi
się sięgnąć po sandał. Pod sandałem było kolejne gniazdo czy
też kłębowisko moich egzotycznych gości. Pac. Nic z tego. Te
larwy były pancerne. Pancerne, a zarazem przemyślne. Porządnie
walnięte sandałem zwijały się tylko w kulkę, przez chwilę
udawały, że nie żyją, a potem znowu zaczynały się poruszać tym
swoim uroczym ruchem wijąco-drżącym. Musiałem przyłożyć
naprawdę mocno, żeby rozgnieść pierwszą ich porcję. Już nie
pac, a bach. Bach! Bach! Bach! Stopniowo wyrąbywałem sobie drogę
do łazienki przez gąszcz larw na podłodze. I znowu bach. Zabiłem
ich chyba kilkaset, zanim oczyściłem podłogę. A potem jakiś
dobry albo zły duszek szepnął mi, żebym zajrzał pod materac. O
ja jebię!
Nawet teraz, gdy wspominam to po paru
dobrych godzinach, ten okrzyk powraca na moje pobladłe usta. To, co
zobaczyłem pod materacem, to już nie było gniazdo, to nie było
kłębowisko, to było larwowe pandemonium. Tym bardziej, że
niektóre larwy przywarły do materaca i dopiero w chwilę po
podniesieniu zaczęły spadać na dół, niczym brudny, tłusty
śnieg.
Zabiłem wszystkie, do których
dotarłem. Za pomocą specjalnej szpachelki próbowałem je wygrzebać
spod pralki i zlewu, ale tam ich o dziwo nie było. Kurewskie robale
wolały materac i dywaniki w łazience. Teraz, kiedy piszę te słowa,
zastanawiam się, czy gdzieś w jakimś kącie nie zachowały się
jakieś liczne skłębione niedobitki, które mogą znowu rozleźć
się po mieszkaniu i z obawą myślę o powrocie do domu. Bo jestem w
firmie. Po zabiciu wszystkich widocznych larw wziąłem się w garść
i pojechałem do firmy obsługiwać czterech klientów naraz (nie
Polska, nie wakacje i nawet nie larwy, tylko firma jest
najważniejsza, tak jest).
Oczywiście, ostrzegłem kolegów w
pracy przed bananami z Kostaryki. Moja przygoda wprawiła ich w szał
radości. „Musisz zamówić sprzątaczkę i wyjść na długi
spacer – mówili. – Wracasz, a sprzątaczka melduje: wszystko
pozamiatane, pozmywane, a larwy nakarmione, teraz śpią".
Kiedy ochłonąłem i pomyślałem o
tym wszystkim chłodniej, od razu przyszedł mi do głowy
Niesiołowski. Nie dlatego, że kojarzy mi się z larwą, broń Boże
(jak mogliście o tym pomyśleć?!). Dlatego, że jest on jedynym
znanym mi entomologiem. Pytanie więc do Niesiołowskiego i jego
kolegów po fachu: co to za tropikalny gatunek, który tak szybko
wykluwa się i rośnie? Gdybym ich od razu nie pozabijał, teraz
pewnie byłyby wielkie jak pekińczyki (dlatego właśnie myślę z
grozą o niedobitkach).
A wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom
zadaję inne pytanie. Podobno są w Polsce kontrole, instytuty
jakości i higieny, inspektoraty i inspekcje, a przede wszystkim
Sanepid, ponoć bardzo srogi dla firm. No więc pytam: gdzie on jest?