To dosyć oczywiste, że prawica nie lubi Kongresu Kobiet. I niekoniecznie mam w tym wypadku na myśli konserwatywnych konserwatystów: baba ma siedzieć w domu, i już. Nie mam też na myśli mizoginów mówiących: poprzewracało się kobitkom w głowach i świat cały chcą na głowie postawić. Prawica, która przynajmniej część postulatów Kongresu mogłaby poprzeć, i tak nigdy tego nie zrobi, bo buduje swoją tożsamość na podziale, w którym wszystko, co choćby z lekka pachnie feminizmem, jest fe. Jest lewacką feminazistowską liberalną ideologią. Oczywiście, gdzieś tam na świecie, istnieje chrześcijański feminizm, nawet z odłamem Catholics for Choice, ale takie sztuczki to nie u nas. Nie warto nad tym zbyt długo się rozwodzić. Ciekawsze jest, czemu lewica tak się na KK dąsa, bo też się dąsa.
Zazwyczaj chodzi o to, że nie jest on dość klasowo słuszny i próbuje znaleźć wspólny mianownik dla rozmaitych kobiet, a tu przecież walka klasowa wre. Rzecz w tym, że nie wre i jakoś zawrzeć nie chce. Nawet jeśli istnieje obiektywny konflikt interesów między kapitałem i pracą, to subiektywnie, nie tylko kobietom, udało wmówić się, że w zasadzie wszyscy jedziemy na jednym wózku. Zresztą poza tym podziałem jest wiele innych, które dotyczą na równi kobiet i mężczyzn: młodzi – starzy, biali – kolorowi, wierzący – niewierzący, z miasta – ze wsi, liberałowie – konserwatyści, hetero – homo, zdrowi – chorzy… Długo tak można wymieniać. Oraz udowadniać, że podmiot kobiecy nie istnieje. Jesteśmy w stanie łączyć się i dzielić na wiele rozmaitych sposobów.
A jednak, w moim głębokim przekonaniu, wszystkie kobiety coś łączy, a przynajmniej może łączyć. Chociażby doświadczenie życia w kulturze, która kobietom nie sprzyja. Albo doświadczenie macierzyństwa i rozmaitych kłopotów, które są z tym związane. Dotyczy to ogromnej większości kobiet. Może łączyć je też solidarność. Tę jednak trzeba budować, a w interesie patriarchatu – od prawej do lewej – jest, żeby zbudować się nie dało.
Dziś nie jest mi już potrzebny żłobek ani przedszkole, a jeszcze nie potrzebuję podjazdów dla wózka, natomiast młode kobiety zagrażają mi na rynku pracy – niech lepiej siedzą w domu. Mimo to popieram te niepotrzebne mi postulaty. Równie niepotrzebny jest mi postulat większego udziału kobiet w radach nadzorczych i zarządach spółek. Nie lubię kapitalizmu, ale sama w nim żyję i niektóre z jego mechanizmów wykorzystuję dla własnej egoistycznej wygody, jak absolutna większość z nas. Trudno, póki istnieją różne korpo, to niech i kobiety coś z tego mają.
Natomiast część lewicy i lewicowych feministek zajmuje się podważaniem tej solidarności. Teoretycznie to rozumiem, praktycznie – uważam za szkodliwe. Bo nawet jeśli istnieje sprzeczność między feminizmem ogólnokobiecym a walką o sprawiedliwość społeczną, to na razie trudno mi jest wskazać punkt, w którym realnie musiałabym wybierać. Realnie, a nie teoretycznie.
Zresztą, jaka sprzeczność? Feminizm, czy, szerzej, ruch kobiecy, z natury rzeczy jest lewicowy. Kobiety domagając się równości, siłą rzeczy muszą domagać się aktywnej roli państwa, osłon socjalnych, interwencji na rynku pracy. Część to postulaty, które mają wyrównać szanse kobiet i mężczyzn, to też jest sprawiedliwość społeczna. Część jest po prostu dla wszystkich. Żłobki i przedszkola potrzebne są przecież rodzicom, a nie tylko kobietom. Wszystkim też przydałaby się edukacja uwzględniająca obie płcie czy równość w rodzinie. I jeśli pod takimi postulatami podpisują się także przedsiębiorcze bizneswomen – to świetnie! Nie znajduję wśród dziesięciu postulatów Kongresu żadnego, którego nie mogłabym poprzeć, nawet jeżeli nie wszystkie są mi równie bliskie.
I czy naprawdę mamy odczuwać lewicową schadenfreude, jeśli żadnego z nich nie uda się osiągnąć? Niby dlaczego? Bo wszystko trzeba było zrobić inaczej? Może, ale na razie ktoś zrobił to właśnie tak.
Kiedyś brałam udział w panelu poświęconym kwestiom równościowym. Z sali odezwała się Prawdziwa Lewica. I powiedziała, że to wszystko nie tak, że zbyt akademicko i należy zaprzyjaźnić się z kobietami z supermarketów. Chętnie się zgodziłam: to zróbcie tak! Dziś widzę moich ówczesnych polemistów tam, gdzie zawsze było ich miejsce – w telewizji i na akademickich seminariach o gender.
My, feministki, przez lata marzyłyśmy o powstaniu bardziej masowego ruchu kobiecego. I nie miałyśmy wątpliwości, że będzie on inny od nas. Nie będzie składał się z akademiczek i etatowych feministek z rozmaitych fundacji. I taki jest Kongres, inny. Mainstreamowy, zbliżony do liberalnego skrzydła PO. Dla kobiet z klasy średniej lub przynajmniej do niej aspirujących. Dla kobiet, które nie mają czasu ani ochoty zastanawiać się, czy kobiecy podmiot istnieje, bo to po prostu wiedzą.
Część feministek uczestniczy w pracach i obradach Kongresu. Ja tego nie robię. To, co się unosi w Sali Kongresowej, to współczesny, wypracowany w dużej mierze przez prasę kobiecą, wzór kobiety sukcesu, który mnie po prostu osłabia. Kwestia smaku. Nie mam ochoty oglądać mizdrzącego się do ewentualnego elektoratu Tuska i lepszej połowy Komorowskiego, bo ta ekipa nigdy nic tak naprawdę dla kobiet nie zrobiła i pewno niewiele zrobi. Ale wywieranie na nią stale nacisku, edukowanie, przyzwyczajanie, że pewne postulaty istnieją, uważam za bardzo chwalebne.
Dlatego popieram kongres Kobiet, chociaż za nim nie przepadam.