Ukraińską sceną polityczną wstrząsnął potężny skandal: opublikowano dowody na przekupywanie opozycyjnych deputowanych przez przedstawicieli władzy. Nie wyciągnięto jednak wobec nikogo żadnych konsekwencji. Komentarz Miłana Lelicza.
Namawianie deputowanych, by przeszli z jednej siły politycznej do drugiej, to stara i niedobra tradycja ukraińskiej polityki, jeden z przejawów korupcji, która od lat zżera państwo. W większej czy mniejszej skali zjawisko to występowało we wszystkich kadencjach Rady Najwyższej. Po raz pierwszy ujawniono ten fakt powszechnie na początku 2007 roku, kiedy przedstawiciele opozycyjnych frakcji Blok Julii Tymoszenko i Nasza Ukraina zaczęli przechodzić na stronę tak zwanej „antykryzysowej koalicji”, którą sformowała Partia Regionów, partie socjalistyczna i komunistyczna.
Faktycznym liderem tej koalicji był obecny prezydent Wiktor Janukowycz, którego wybrano na premiera. Jej celem było stworzenie większości 300 deputowanych (w Radzie Najwyższej jest ich wszystkich 450), co umożliwiłoby zmianę konstytucji i pozbawienie władzy ówczesnego prezydenta Wiktora Juszczenki. Ostatecznie Juszczenko rozwiązał parlament, a w konsekwencji przeciągającego się kryzysu politycznego odbyły się przedterminowe wybory parlamentarne, we wrześniu 2007 roku. Nieznaczną przewagę zdobyli w nich „pomarańczowi”: blok Nasza Ukraina-Ludowa Samoobrona i Blok Julii Tymoszenko.
Już pod koniec 2007 roku kilku deputowanych z BJuT oświadczyło, że proponowano im do dziesięciu milionów dolarów za sabotowanie rządu Julii Tymoszenko i zrujnowanie „pomarańczowej” koalicji. Na dowód pokazali nakręcone telefonem komórkowym wideo, na którym przedstawiciele Partii Regionów proponują im łapówkę. Wideo było jednak bardzo niskiej jakości i nie można było usłyszeć słów, więc historia utonęła w burzliwym morzu następnego politycznego kryzysu.
Masowe odejścia
Po dojściu do władzy Wiktora Janukowycza na początku 2010 roku rozpoczął się proces przechodzenia deputowanych z opozycji do prezydenckiej większości na nieznaną dotąd skalę. Barwy polityczne zmieniło kilkudziesięciu przedstawicieli BJuT i NU-LS. Odchodzili nawet ci, których uważano za oddanych współpracowników Julii Tymoszenko, jak Roman Zabzaluk. Informacja ta była szokiem dla opinii publicznej. Zabzaluk namiętnie bronił Tymoszenko, i w parlamencie, i poza nim, szczególnie podczas procesu byłej premier w Sądzie Peczerskim w Kijowie. Brał udział w przepychankach z milicją i był jednym z kierowników namiotowego miasteczka zwolenników Tymoszenko, które już ponad pół roku stoi pod ścianami sądu.
(Nie)wierny współpracownik
Zabzaluk wstąpił do grupy parlamentarnej Reformy dla Przyszłości, której przewodzi Ihor Rybakow (był pierwszym, który porzucił BJuT, jeszcze za czasów premierostwa Tymoszenko w 2008 roku). Ten nowy twór parlamentarny zebrał w swoich szeregach ponad dwadzieścia „tuszek” – jak obraźliwie przezywa się przechodzących na stronę władzy deputowanych – którzy z pewnych przyczyn nie chcieli jawnie wstępować do Partii Regionów (albo nie chciano ich tam widzieć). Deklarujący niezależność członkowie tej grupy tak naprawdę wspierają swoimi głosami proprezydencką większość.
Sam Zabzaluk znikł i był absolutnie niedostępny dla mediów i swoich dawnych partyjnych kolegów. Ci z kolei bezradnie rozkładali ręce, w żaden sposób nie umiejąc wytłumaczyć dziennikarzom jego zachowania. Prasa musiała się więc opierać na niepewnych pogłoskach. Najczęściej mówiono, że Zabzaluk bardzo potrzebował pieniędzy na leczenie w Izraelu ciężkiej choroby; partyjni koledzy mieli jakoby odmówić mu pomocy, a niezbędną kwotę przekazał lider „tuszek” Rybakow. Dlatego konferencja prasowa ogłoszona przez Zabzaluka na początku lutego pod wymownym tytułem „Dlaczego odszedłem z BJuT” wywołała ogromne podniecenie.
Szczodre „wsparcie”
Chyba nikt się nie spodziewał, że będzie to kolejna zmiana frontu. Zabzaluk mówił, że przejście do „tuszek” było z góry zaplanowaną „operacją specjalną”, a on sam był, jest i będzie wiernym opozycjonistą. W kuluarach dla nikogo nie było sekretem, że deputowani odchodzą z opozycji, kierując się wyłącznie korzyściami materialnymi. Mówiono nawet o konkretnych sumach – od pół miliona do 10 milionów dolarów – ale nikt nie mógł tego udowodnić. Zabzaluk, razem z przewodniczącym frakcji BJuT Andrijem Kożemiakinem i prawą ręką Julii Tymoszenko Ołeksandrem Tuczynowem, postanowili takowe dowody zdobyć.
Zabzaluk twierdzi, że skontaktował się z liderem „tuszek” Rybakowem i zaproponował mu współpracę, oczywiście w zamian za szczodre finansowanie. Za przejście do Reform dla Przyszłości Rybakow przekazał mu 450 tysięcy dolarów, obiecał comiesięczną „pensję” w wysokości 20 tysięcy dolarów, a potem, w podzięce za wierną „służbę”, jeszcze pół miliona. Wszystkie te rozmowy Zabzaluk nagrywał na swój telefon komórkowy. Na nagraniach (na razie udostępniono niecałe cztery minuty z trzech godzin materiału) słychać, jak ktoś o głosie podobnym do Rybakowa określa stawki i kolejność „wypłat”. W zamian Zabzaluk miał głosować tak, jak rozkaże Rybakow.
Na nagraniach opisano też w detalach – i używając niecenzuralnych słów – mechanizm, według którego mają zostać sfałszowane wybory parlamentarne w październiku: „Okręgi jednomandatowe oddamy im [kandydatom z partii władzy – przyp. autora]. Cała władza, jaka jest: gubernator, przewodniczący administracji dzielnicowych, Służba Bezpieczeństwa, prokuratura – wszystko będzie dla nich. Cały adminresurs. Będzie tak ostro, że ochujeją”.
Ofiarne „tuszki” i brudne pieniądze
Zabzaluk zapowiedział, że nie odda nagrań Prokuraturze Generalnej, ponieważ jest przekonany, że jest ona pod całkowitą kontrolą Janukowycza i nie przeprowadzi niezależnego śledztwa. Stwierdził, że całą nadzieję pokłada w wyborach parlamentarnych, które opozycja planuje wygrać, a potem pozbawić prezydenta kontroli nad prokuraturą. Otrzymane od Rybakowa 450 tysięcy dolarów chciał przekazać na partyjną działalność BJuT.
Gdy minął początkowy szok, Rybakow ze współpracownikami przeszli do kontrataku. Nagrania Zabzaluka nazwali fałszywymi, a pieniądze kazali zwrócić. Według ich wersji chodziło nie o 450, a o 100 tysięcy dolarów, które członkowie Reform dla Przyszłości jakoby przekazali Zabzalukowi na leczenie. Aby zebrać konieczną sumę, „tuszki” miały ofiarować na ten cel swoje miesięczne pensje. Próbowali nawet pociągnąć Zabzaluka do odpowiedzialności karnej, jednak sami nie byli w stanie powiedzieć za co.
Wkrótce Rybakow zmienił stanowisko – już nie chciał zwrotu pieniędzy, ale domagał się, żeby BJuT przekazał je na cele charytatywne i potwierdził to odpowiednimi dokumentami. Chociaż przedstawiciele BJuT oświadczyli, że nie zgadzają się na żadne ultimatum, to w rzeczywistości na nie przystali – pieniądze przekazano jednemu z dziecięcych szpitali w centrum Kijowa. Przedstawiciele Partii Regionów starali się trzymać z daleka od tej historii, ale jeśli już, to sugerowali, że odpowiedzialność ponoszą obaj: Rybakow za to, że dał łapówkę, Zabzaluk za to, że ją wziął.
Przestępstwa nie było?
W tym czasie spiker Rady Najwyższej Wołodymyr Łytwyn zwrócił się do Prokuratury Generalnej, żeby wszczęła śledztwo. Zabzaluk został w końcu zmuszony do przekazania jej swoich nagrań. Ostatecznie jednak w całej sprawie nie dopatrzono się przestępstwa. W ten sposób wyciszono podejrzenia dotyczące łapówkarstwa w parlamencie i przygotowań do sfałszowania nadchodzących wyborów parlamentarnych.
Opozycja wprawdzie nalega na utworzenie komisji śledczej, ale jest to z góry skazane na porażkę. Nawet jeśli większość parlamentarna poprze ten pomysł, to komisja śledcza de facto nie ma możliwości ani uprawnień, by przeprowadzić prawdziwe dochodzenie. Opozycja ma jeszcze jeden problem: jakiekolwiek tajne nagranie (obraz czy dźwięk) według prawa nie może być dowodem w sprawie kryminalnej – chyba że sąd udzieli wcześniej zgody na przygotowanie takiego materiału. Oczywiście takiego pozwolenia Zabzaluk nie miał.
Polityk jak chleb
I tak o skandalu określonym przez dziennikarzy mianem „tuszkogate” słychać coraz rzadziej. Winni przekupywania deputowanych (a są podstawy, by wierzyć w prawdziwość nagrań Zabzaluka) zapewne nie poniosą żadnej odpowiedzialności, ewentualnie ucierpi ich wizerunek. Ukraińcy dobrze jednak wiedzą, że deputowanych kupuje się i sprzedaje jak chleb w sklepie, i niepotrzebne są im na to żadne dowody.
*Miłan Lelicz – dziennikarz agencji informacyjnej Niezawisimoje Biuro Nowostiej
Przełożył Paweł Pieniążek