Duński rząd zadba o to, żeby mieszkańcy „25 gett” poznali i przyswoili duńskie wartości. Jak? Zmusi ich do tego prawem.
Problem migracji a potem integracji (zwłaszcza pozaeuropejskich) migrantów i ich potomków z kulturą obywatelską zachodnich społeczeństw to jedna z najbardziej palących kwestii politycznych ostatnich lat. Debata wokół tych zagadnień często jest bardziej gwałtowna i więcej angażuje emocji, niż uzasadniałaby to rzeczywista skala problemów. Spory o migrację i wielokulturowość napędzają jednak sukcesy populistycznej prawicy, a coraz silniej wpływają też na politykę partii głównego nurtu.
Cały ten trend potwierdzają wydarzenia kilku ostatnich miesięcy w Danii, państwie dość powszechnie uważanym za wzorzec progresywnej, solidarnej społecznie demokracji liberalnej.
Przeciw „równoległemu społeczeństwu”
W styczniu, w tradycyjnym noworocznym orędziu duński premier Lars Løkke Rasmussen, zadeklarował, że walka z „równoległym społeczeństwem” i „gettami”, w jakich ma się ono skupiać, będzie priorytetem jego rządu w roku 2018.
Czym dla Rasmussena jest „równoległe społeczeństwo”? Jak można wnioskować ze styczniowego wystąpienia szefa duńskiego rządu, chodzi przede wszystkim o społeczności nie-europejskiego pochodzenia, tworzące „wyspy”. Mają tam nie obowiązywać fundamentalne dla współczesnej Danii wartości: równość kobiet i mężczyzn, prawo do wolności sumienia, przywiązanie do wolności słowa i demokracji, przekonanie, że to ciężka praca jest źródłem indywidualnego i wspólnotowego dobrobytu. „Myślę o dzieciach, dorastających w środowisku, gdzie normą jest, że żadne z rodziców nie pracuje. […] O dzielnicach, gdzie młodzi ludzie są zmuszani do poślubienia osób, których wcale poślubić nie mają ochoty. Gdzie kobiety uważane są za gorsze od mężczyzn” – mówił Rasmussen do rodaków.
Jego gabinet – popierany przez szeroką koalicję liberałów, konserwatystów i socjaldemokratów – pracuje nad zestawem ustaw mających rozbić mury gett „równoległych społeczeństw” i wymusić integrację zamieszkujących je osób z obywatelską kulturą większości. Ustawy skupiają się na 25 szczególnie społecznie zagrożonych obszarach na terenie całej Danii, „gettach” charakteryzujących się wysokim bezrobociem i przestępczością, oraz znacznym odsetkiem mieszkańców nie-europejskiego pochodzenia.
Czas pokaże, które z dyskutowanych projektów wejdą faktycznie w życie, już teraz jednak budzą liczne kontrowersje. Krytycy gabinetu Rasmussena zarzucają mu, że działania rządu nie tylko nie sprzyjają większej spójności społecznej, ale wręcz jej szkodzą, stygmatyzując i pogłębiając społeczne wykluczenie ubogich, pochodzących spoza Europy mieszkańców Danii. Komentujący sprawę w „Time” Amro Ali, socjolog z Amerykańskiego Uniwersytetu w Kairze, porównał język, jakim duńskie władze dyskutują w ciągu ostatnich 7 miesięcy o integracji obywateli pochodzących spoza Europy, z tym, w jakim dziewiętnastowieczni misjonarze opisywali plany „ucywilizowania” „dzikich” ludów Afryki i Azji.
Integracja przemocą
Faktycznie, nawet sensowne rozwiązania wprowadzane są przez Duńczyków w sposób, który może budzić liczne wątpliwości. Przykładem może być przyjęte już przez parlament prawo, stanowiące, iż dzieci ze wspomnianych wyżej 25 szczególnie społecznie zagrożonych obszarów, od pierwszego roku życia mają być obowiązkowo poddane edukacji przedszkolnej w wymiarze co najmniej 25 godzin tygodniowo. Celem ma być m.in. wdrożenie dzieci w „duńskie wartości”.
W samym pomyśle jak najwcześniejszej, obowiązkowej edukacji przedszkolnej nie ma nic złego. Służy ona szczególnie dobrze dzieciom z rodzin ubogich w kapitał kulturowy i społeczny, znacznie zwiększając ich późniejsze szanse edukacyjne i zawodowe. Kłopot w tym, że Duńczycy wprowadzają to rozwiązanie w ramach logiki, jaką nietrudno odebrać jako dyskryminacyjną.
Dzieci z pozostałych części Danii są bowiem objęte obowiązkową edukacją dopiero od 6. roku życia. Jeśli rodzice nie zechcą, ich potomstwo do przedszkola chodzić nie musi. Jak nietrudno się domyśleć, wielu rodziców z „25 gett” uzna nowe przepisy za wyraz protekcjonalnego traktowania ze strony państwa, zakładającego, iż mieszkańcy ubogich dzielnic nie potrafią racjonalnie wychować swoich dzieci na dobrych, duńskich obywateli.
Nawet jeśli w wielu wypadkach byłoby to prawdą, problemowi można było zaradzić w mniej konfrontacyjny sposób. Nic nie stało na przeszkodzie, by podobne rozwiązania sprzedać społeczeństwu kładąc nacisk na szanse, jakie dzieciom daje wczesna edukacja, unikając pouczania i dyscyplinowania migrantów. Integrację trudno jest bowiem wymusić działaniami, które osobom im poddawanym wydają się wrogie, czy wręcz prześladowcze.
Brzydkie słowo na „r”
O ile jednak w wypadku „ustawy przedszkolnej” można mówić o złym sformułowaniu niekoniecznie najgorszego pomysłu, to dalsze – na razie ciągle dyskutowane projekty – trudno uznać za coś innego niż państwową stygmatyzację i kryminalizację zamieszkującej „złe dzielnice”, pochodzącej spoza Europy biedoty.
Jeden z projektów proponuje kary nawet kilkuletniego więzienia dla rodziców z „gett”, którzy wysyłają swoje dzieci na dłuższy czas do rodziny w krajach pochodzenia. Jak argumentuje rząd, podróże te mają faktycznie „reedukacyjny” charakter –„oduczają” młodych ludzi duńskich wartości i utrudniają ich integrację w społeczeństwie. Inna, szczególnie oburzająca propozycja, zakłada, iż mieszkańcy „25 gett” byliby zagrożeni dwukrotnie wyższymi karami za przestępstwa kryminalne niż pozostali obywatele Danii.
Zwolennicy tych rozwiązań zapewniają, iż w żaden sposób nie noszą one znamion dyskryminacji ze względu na kolor skóry lub religię. Nowe prawa nie są przecież skierowane – jak twierdzą – przeciw żadnej konkretnej grupie etnicznej, czy wyznaniowej, skupiają się na wyznaczonych według obiektywnych kryteriów (bezrobocie, przestępczość) obszarach Danii.
Nie sposób poważnie potraktować tych tłumaczeń. Jest oczywiste, że jeśli duński parlament przyjmie takie przepisy, będą one uderzać głównie w nie-białą, najczęściej muzułmańską ludność, wprowadzając w praktykę duńskiego państwa faktycznie rasistowskie kryteria. Nie sposób bowiem uzasadnić na gruncie równości wobec prawa, dlaczego podróż dziecka do rodziny w Afryce Północnej albo Azji Południowej, miałaby być traktowana jako przestępstwo rodziców, a podróż do rodziny np. we Francji czy Kanadzie już nie.
Tak nie rozwiążemy problemu
Pod hasłem obrony „liberalnego minimum” przed zagrożeniem ze strony „równoległego społeczeństwa” duńskie władze mogą w ten sposób wyrzucić do kosza podstawowe instytucje liberalne, na czele z równością wobec prawa i zasadą niedyskryminacji ze względu na światopogląd i pochodzenie etniczne.
Jak donosi „New York Times”, propozycje rządu spotykają się z bardzo dobrym odbiorem, zwłaszcza w białych dzielnicach niższej klasy średniej. Rozmawiający z amerykańskimi reporterami Duńczycy i Dunki mówią o migrantach i ich dzieciach: „płacimy za ich mieszkanie, edukację, ubrania, a oni się nie integrują, nie pracują, nie uczą się, nie chcą dać społeczeństwu niczego od siebie”.
czytaj także
Utrzymanie żywotności liberalno-demokratycznej umowy społecznej w ramach wielokulturowego społeczeństwa jest realnym wyzwaniem. Dania tymczasem przestała być niemal zupełnie jednorodnym etnicznie i kulturowo społeczeństwem w bardzo krótkim okresie, bo przez cztery dekady. Jak podaje „Quartz”, jeszcze w 1980 roku na terytorium Danii żyło zaledwie 50 tysięcy osób pozaeuropejskiego pochodzenia, dziś jest ich prawie pół miliona – ponad 8 proc. populacji. Taka sytuacja musi rodzić wiele problemów społecznych i politycznych.
Żaden progresywny rząd nie może ich ignorować. Nie można jednak godzić się na język moralnej paniki i stygmatyzacji, jaki skrajna prawica w kwestiach migracji i wielokulturowości narzuca coraz silniej głównemu nurtowi. Wyzwania „25 gett” Dania i żadne inne państwo nie rozwiąże, jeśli nie potraktuje ich mieszkańców nie tylko jako problem, ale i jako część jego rozwiązania.