Muzyka

Bożek: Muzyka z Excela

Są kasa, seks i narkotyki, ale w sumie radości tyle, co u dentysty. Wszystko jakby wymuszone i odegrane. Skąd więc zawrotna popularność tego typu produkcji?

„No weź, ściągnij mi najnowszą Rihannę” – męczyła mnie w zeszłym tygodniu narzeczona. A że skończyły mi się wymówki („A słyszałaś, że Kate Middleton jest w ciąży?”), w końcu się złamałem. Słuchaliśmy Unapologetic w trakcie sobotniego sprzątania, więc niektóre kawałki mieszały mi się z odgłosem odkurzacza, ale z tego, co pamiętam, poza oślizgłym „Nobody’s Business” z Chrisem Brownem, pierwszym dupkiem showbizu, album dałoby się łyknąć bezboleśnie. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś lubi hybrydę czarnego R&B, hip-hopu i Electronic Dance Music (EDM), nowego rave’u dla amerykańskich dzieciaków.

Ten gatunek króluje na listach przebojów dopiero od dwóch, trzech lat, ale wydaje się, jakby był tutaj od zawsze. Z pewnością od lat 90., gdy sukcesy odnosili tacy „mistrzowie” jak ATB, Darude i cała reszta eurodance’owego dziadostwa. Ślady tamtego brzmienia odnajdujemy również w dzisiejszych hitach. Są np. kwadratowe rytmy, przy których raczej nie da się ruszać biodrami, za to doskonale dmucha się w gwizdek i wymachuje rękami. Poza bitem „cztery na cztery” obowiązkowe jest też „puchnięcie”, czyli różne eteryczne plumkania czy natchnione progresje akordów, które wraz z innymi producenckimi sztuczkami sygnalizują, że zbliża się DROP, czyli moment przy którym wszystkie ręce idą w górę. To taka muzyczna kolejka górska, za pierwszym razem nawet ekscytująca, ale w większych dawkach raczej nudna, no i może się zrobić niedobrze. A jednak ta formuła wciąż zapewnia pierwsze miejsca na listach przebojów. Rihanna, Chris Brown, Pitbull, Usher i inni trzymają się jej tak, jak Lewis Hamilton trzyma się toru. Skąd wzięła się jej popularność? I dlaczego ten mariaż jest szkodliwy nie tylko dla naszych uszu, ale też dla całej popkultury?

Naturalnie miks hip-hopu i muzyki tanecznej to nie nowość. Hip-hop od samego początku czerpał inspiracje choćby od robotów z Kraftwerku czy czarnego disco. Pod koniec lat 90. niektórzy raperzy odkryli ecstasy, typowo parkietowy narkotyk. Z tych nieco spóźnionych eksperymentów wyszło parę naprawdę dobrych numerów, np. „4 My People” Missy Elliot. Zresztą ten wyprodukowany przez Timbalanda kawałek był zapowiedzią jego późniejszych, już niemal house’owych, produkcji, takich jak „SexyBack” Justina Timberlake’a czy „Maneater” Nelly Furtado. W 2006 roku w mainstreamie nie było niczego świeższego ani bardziej futurystycznego.

Ale synteza EDM-u z R&B to już zupełnie inna historia. Po pierwsze, zmieniły się proporcje. Wcześniej muzyka taneczna służyła jako przyprawa, która ożywiała zazwyczaj tradycjonalistyczny hip-hop. Dziś to nie przyprawa, ale keczup, którego używa się po to, by wszystko smakowało dokładnie tak samo. I właśnie tak smakuje. Po drugie, trudno nie odnieść wrażenia, że ta muzyka jest wykalkulowana, tak jakby do produkcji bardziej przydawał się tu arkusz kalkulacyjny Excel niż jakieś oprogramowanie do robienia muzyki. Wystarczy posłuchać kilku przebojów ostatnich lat: „If We Ever Meet Again” Timbalanda z Katy Perry czy „Sweat” Snoop Dogga z Davidem Guettą albo naprawdę okropnego „Rest Of My Life” Ludarcrisa i Ushera.

Jest „puchnięcie”, są kasa, seks i narkotyki, ale w sumie radości tyle, co u dentysty. Wszystko jakby wymuszone i odegrane, wizyty w klubach przypominają raczej szychty w kopalni. Wszyscy czekają, żeby wyjść i wziąć prysznic. Skąd więc zawrotna popularność tego typu produkcji?

Ponieważ trudno mi to zrozumieć, piszę do Philipa Sherburne’a, jednego z moich ulubionych krytyków muzycznych, który pisze do magazynu „Spin”. Ale Philip jest bezradny. „Wszyscy wiedzą – pisze – że większość komercyjnego R&B poszła w EDM, ale nie spotkałem się jeszcze z dobrym wyjaśnieniem takiego stanu rzeczy. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to gigantyczny sukces Davida Guetty i Black Eyed Peas, ale to chyba zbyt proste wytłumaczenie”.

Też mi się tak wydaje. Podpinanie się pod sukces innych artystów, to stara popowa tradycja. Ta strategia przynosi jednak zazwyczaj przychody, które z roku na rok topnieją, a EDM-owy balonik jakoś rośnie i rośnie i wcale nie chce pęknąć. Drążę dalej, tym razem pytam Simona Reynoldsa, być może najważniejszego krytyka piszącego obecnie o muzyce pop. Simon to chyba miły facet, bo odpisuje szybko. W dodatku daje mi kilka hipotez do wyboru. Pierwszą – „jazdę na trendzie” – już przerobiliśmy. Druga jest kryzysowa. W czasach trudności ekonomicznych ludzie nie chcą słuchać niczego skomplikowanego. Wystarczy, że ktoś da im obietnicę dobrego życia, żeby mogli zapomnieć, że do klubu przyjechali autobusem nocnym, a nie ferrari. Wszystko świetnie, ale nie do końca mnie to przekonuje. Trudno byłoby w ten sposób tłumaczyć popularność punka i grunge’u w latach 80. i wczesnych 90. A przecież ta mało hedonistyczna muzyka znajdowała się na ciągłej rotacji MTV i mniej lub bardziej komercyjnych rozgłośni radiowych. Na pewno wsparcie dużych wytwórni płytowych miało tu duże znaczenie, ale liczna i zaangażowana baza słuchaczy była chyba ważniejsza. Trzecie wyjaśnienie jest strukturalne. Ponieważ rynek muzyczny przechodzi kryzys – chociaż w sumie kiedy rynek muzyczny nie jest w kryzysie? – amerykańscy artyści zaczęli szukać fanów za granicą. „Czy tego chcemy, czy nie, banalny eurohouse jest brzmieniem globalnego mainstreamu – odpisuje Simon – ta muzyka jest popularna w Ameryce Południowej, Azji i na całej planecie”. Przypomina mi się, że jeden z singli Pitbulla nazywa się „International Love”.

Tłumaczyłoby to też bezdennie głupie teksty. Skoro songwriterzy piszą dla globalnej publiczności, słowa nie mają dużego znaczenia, liczy się raczej ich rytm i to, jak układają się z podkładem. To znowu nic nowego, w czarnej muzyce przynajmniej od czasów „Cold Sweat” Jamesa Browna. Ale i tak jest to bolesne. Refreny z piosenek Rihanny („Come on, rude boy, boy, can you get it up / Come on, rude boy, boy, is you big enough?”, „Na-na-na-na COME ON”,  „Oh, na-na, what’s my name?”) albo Nicki Minaj („Boom, badoom, boom / boom, badoom, boom / bass / yeah, that’s that super bass”) przypominają wyliczanki dla dzieci uzupełnione fantazjami o seksie godnymi 15-latków. Wszystko to jest rysowane grubą kreską i napisane z myślą o globalnym słuchaczu, który być może nie najlepiej zna angielski, ale zachodnią popkulturę ma w małym palcu.

Jest też kolejny strukturalny czynnik związany z rynkiem muzycznym – popularność festiwali i dużych koncertów. Chociaż sprzedaż płyt spada, muzyka na żywo ma się dobrze jak nigdy dotąd. W Wielkiej Brytanii rynek festiwali muzycznych wzrósł o 20 proc. w ciągu 2 lat, w Stanach Zjednoczonych sprzedaż biletów wzrosła trzykrotnie od 1999 do 2009 roku. Czarni muzycy też chcieliby uszczknąć coś z tego tortu, stąd rosnąca popularność „stadionowego hip-hopu” skierowanego do szerokiej publiczności.

Być może nie warto wyjaśniać tego trendu. W końcu trend to trend – kiedyś wreszcie się zestarzeje i przeminie, prawda? Sam mam taką nadzieję, ale mimo wszystko obawiam się, że tym razem nie będzie tak łatwo. Mariaż R&B i EDM, zwany czasem pieszczotliwie „sieczką”, jak dotąd skutecznie opiera się wszystkim konkurencyjnym trendom, w tym nawet rzewnej i balladowej muzyce Adelle (podobno jej smutne zawodzenie wzbudzało strach we wszystkich studiach, w których nagrywano R&B). W tym roku z czymś nowym starały się przebić Lana del Ray oraz Jessie Ware. Obie dość sprawnie czerpały z muzyki tanecznej – Lana zatrudniła do remiksów Moodymanna i Joya Orbisona, nagrywała też z A$AP Rockym, a Jessie współpracowała z Julio Bashmorem, młodym brytyjskim producentem house’owym – ale czy to wystarczy do zatrzymania fali? Chciałbym, żeby tak było, ale raczej nie dam sobie ręki uciąć, że w przyszłym roku coś się zmieni.

Dlaczego warto się tym martwić? Do tej pory hip-hop i R&B otwierały słuchaczy na inne muzyczne światy. Najpierw poprzez sampling, a potem przez rytmiczne innowacje producentów, takich jak choćby The Neptunes, Dilla czy Timbaland. Hip-hop mógł pełnić rolę okna na świat dla nieco bardziej eksperymentalnej muzyki, ponieważ znajdował się na styku popu i alternatywy. Tę muzykę nakręcały przecież dwa sprzeczne impulsy: awangardowa przekorność i popowy głód podboju list przebojów. Dlatego echa skomplikowanych, futurystycznych bitów Timbalanda można było znaleźć zarówno w świecie alternatywy (np. na pierwszej płycie Junior Boys) i na pierwszych miejscach amerykańskiego Top 40 (np. świetne „I’m A Slave 4 U” Britney Spears). Obecnie te dwa światy jakby się rozjechały. Po raz pierwszy od dawna mogę powiedzieć, że na listach przebojów nie znajduję dla siebie żadnych ciekawych propozycji. Wystarcza mi to, co znajduję w sieci, na blogach, albo w niezależnych sklepach, takich jak Boomkat czy Juno. Niestety widzę też, że alternatywa niekoniecznie szuka już kontaktu z mainstreamem. Najciekawsze albumy i single tego roku są chyba nieprzetłumaczalne na język popu.

Trochę mnie to martwi, bo sądzę, że najbardziej interesujące rzeczy zawsze powstają na styku gatunków i scen. Być może „nie dla sławy i nie dla pieniędzy”, ale też nie tylko do szuflady. Po drugie chciałbym też, żeby w roku 2013 miliony słuchaczy nie objadało się muzycznym fast-foodem, jaki fundują nam czarni biznesmeni i muzyczne wytwórnie. Nowy Rok to dobry moment na zmianę diety.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Bożek
Jakub Bożek
Publicysta, redaktor w wydawnictwie Czarne
Publicysta, redaktor inicjujący w wydawnictwie Czarne, wcześniej (do sierpnia 2017) redaktor prowadzący w Wydawnictwie Krytyki Politycznej. Absolwent Centrum Kształcenia Międzynarodowego Politechniki Łódzkiej i socjologii na Uniwersytecie Łódzkim. Redagował serwis klimatyczny KP. Otrzymał drugą nagrodę w konkursie w Koalicji Klimatycznej „Media z klimatem!”. Współtworzył Klub Krytyki Politycznej w Łodzi.
Zamknij