Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Pierwsza wojna światowa i „czerwona panika”: jak USA dławiły demokrację

Woodrow Wilson zapisał się w historii USA jako prezydent, który tłumił wolność słowa, cenzurował prasę i więził przeciwników wojny. Adam Hochschild w rozmowie z Michałem Sutowskim opowiada o mało znanym obliczu amerykańskiej demokracji.

ObserwujObserwujesz
Rozmowa
Kontekst

❌ Woodrow Wilson, mimo wizerunku idealisty i orędownika niepodległości, podczas I wojny światowej wprowadził w USA cenzurę sprzeciwu wobec wojny. Na mocy ustawy o szpiegostwie (1917) zamykano gazety, więziono socjalistów i pacyfistów.

👺 W kraju narastała „czerwona panika” – histeria antylewicowa i antyimigrancka, wspierana przez władze, biznes i obywatelskie milicje.

🗽 Po wojnie represje osłabły, ale ich skutkiem było zniszczenie ruchu związkowego i wzrost nierówności, które ukształtowały Amerykę lat 20.

Michał Sutowski: Autorytarne zapędy władzy to dla Ameryki nie pierwszyzna, podobnie jak ograniczenia praw całych grup społecznych, od segregacji rasowej na Południu po „polowanie na czarownice” senatora McCarthy’ego. W książce American Midnight przywołuje pan jednak czasy słabo u nas znane. Dlaczego prezydent T. Woodrow Wilson – w Polsce kojarzony z zasługami dla naszej niepodległości, na świecie ceniony za inicjatywy pokojowe – próbował od 1917 roku stłamsić wolność słowa i demokrację we własnym kraju?

Adam Hochschild: Bo Wilson był idealistą, ale niekoniecznie demokratą. Uważał, że wie, co jest dobre dla świata, tzn. że wszyscy powinni zapisać się do Ligi Narodów, tam się spotykać i wzajemne spory czy animozje załatwiać przez rozmowy dyplomatów – zamiast przez rzeź w okopach. Wierzył też, że narody Europy Wschodniej, które z różnych powodów nie mają własnej państwowości, zasługują na niepodległy byt. Narody w innych częściach świata już niekoniecznie, ale Polacy, Czesi, Węgrzy czy Bałtowie – jak najbardziej. Natomiast kiedy zdecydował o włączeniu się Stanów Zjednoczonych do I wojny światowej, nie życzył sobie żadnych sprzeciwów w tej sprawie.

A nie wszyscy Amerykanie się do niej garnęli?

Spierano się – dlaczego właściwie mamy iść na wojnę, skoro USA nie zostały bezpośrednio zaatakowane? Oczywiście to prawda, że od początku 1917 roku niemieckie u-booty zaczęły topić amerykańskie okręty, ale to dlatego, że niosły w ładowniach zaopatrzenie wojenne dla Wielkiej Brytanii i Francji. Od początku wojny byliśmy, w sensie gospodarczym, po stronie Ententy.

Czytaj także Opowieść o Ameryce jako najdoskonalszej demokracji świata to jakiś żart Michał Sutowski

Ale to nie był Lend-Lease, jak w II wojnie światowej – po prostu sprzedawaliście im broń i inne rzeczy za twardy pieniądz.

Oczywiście, oficjalnie pozostawaliśmy neutralni, a władze głosiły, że amerykański biznes może handlować z obiema stronami, jak woli. Tyle że z Niemcami i Austro-Węgrami nie było jak handlować, bo brytyjska blokada morska była bardzo ścisła i żaden statek i tak by się nie przedostał. Sprzedawaliśmy więc mnóstwo rzeczy, od broni i amunicji po żywność do Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch i do carskiej Rosji. Wilson cały czas deklarował neutralność, ale w końcu wystąpił do Kongresu o zgodę na wypowiedzenie kajzerowskim Niemcom wojny.

Jest legenda, że to przez zatopienie amerykańskiego statku pasażerskiego „Lusitanii” przez niemiecki okręt podwodny w 1915 roku. Wtedy Amerykanie na dobre znienawidzili Niemców. Są nawet teorie spiskowe, że celowo dopuszczono do śmierci 1200 cywili na morzu, żeby wywołać prowojenne nastroje.

Ale powody przystąpienia Wilsona do wojny są bardzo czytelne. Po prostu ambasador USA w Londynie przysłał prezydentowi alarmującą depeszę z tezą, że Brytyjczykom i Francuzom kończy się złoto i za chwile nie będą mieli czym płacić za wszystkie te zamówienia zza Oceanu. A do tego zapożyczyli się na potęgę, także u amerykańskich obywateli kupujących ich obligacje, rosyjskie zresztą też, więc jeśli USA nie przystąpiłyby do wojny, to posiadacze tych papierów zostaliby z niczym – ich emitenci poprzez wydatki zbrojeniowe zmierzali prostą drogą do bankructwa.

Posiadacze tych rosyjskich i tak nic nie dostali.

Fakt, ale to już za sprawą bolszewików, którzy po rewolucji odmówili spłaty carskich długów. Tak czy inaczej, Wilson miał dobry powód do wojny z Niemcami. Do niej popychało go również wielkie marzenie o tej Lidze Narodów, do której wszyscy się zapiszą i nastanie trwały pokój.

Do samych Niemców nic nie miał?

Na pewno żywił szczere uczucia do Wielkiej Brytanii, bo stamtąd pochodzili wszyscy czterej jego pradziadkowie. Dlatego sympatyzował z tym krajem, niekoniecznie czując wrogość do Niemców. Ale jak już w kwietniu 1917 roku poprosił Kongres o decyzję, to nie tolerował żadnej opozycji wobec tej wojny – a jednak w Izbie Reprezentantów na 435 członków 50 było przeciw, senatorzy głosowali 90 do 6 za.

To jest przytłaczająca większość.

Tak, ale sprzeciw wybrzmiewał z obydwu partii, do tego była jeszcze działająca lokalnie Partia Socjalistyczna, no i mnóstwo ludzi, niekoniecznie z lewicy, za to z obszarów rolniczych, którzy nie rozumieli, dlaczego mają posyłać synów na wojnę i śmierć nie wiadomo dokąd ani za co. To nie były czasy typowego sprzeciwu wobec służby wojskowej, jak pół wieku później przy okazji Wietnamu. Po prostu na Południu, skądinąd konserwatywnym i przywiązanym do cnót wojennych, wielu ludzi znikało z pola widzenia władz, bo wyjazd do Europy oznaczał brak rąk do pracy w rodzinnym gospodarstwie. Takich stawiających opór demonstracyjnie było ledwie kilkuset, może tysiąc – ale tych, co ich nie można było znaleźć, ponad milion.

Czytaj także Akceleracjonizm: Szybciej, zanim masy ogarną, że prowadzimy je ku technofeudalnej dystopii Patrycja Wieczorkiewicz

Czyli sprzeciw wobec wojny jednak był problemem?

Tak, dlatego Wilson go nie znosił. Po to przeforsował w Kongresie tzw. ustawę o szpiegostwie, która obowiązuje do dziś, choć z wieloma poprawkami. To z niej oskarżono Trumpa o wynoszenie tajnych dokumentów do Mar-a-Lago za pierwszej kadencji. Ale wtedy ustawa posłużyła przede wszystkim cenzurze. Nieformalnej, ale skutecznej.

Ktoś sprawdzał przed publikacją, czy gazeta nie krytykuje wysyłania ludzi na front?

Poczmistrz Generalny USA miał odtąd prawo ogłosić, że dowolna publikacja, gazeta lub czasopismo, jest „niezdatna do wysyłki pocztą” i nie może być tą drogą rozprowadzana po kraju. Oznaczało to koniec dla medium, po prostu nie miało jak dotrzeć do czytelników. A człowiek, który wtedy pełnił to stanowisko, Albert S. Burleson, był skrajnym reakcjonistą, wcześniej kongresmenem z Teksasu, którego rodzina w momencie jego urodzenia zdążyła jeszcze mieć 20 niewolników. Pokochał swą rolę głównego cenzora.

I jemu też tak zależało na wojnie z Niemcami i Lidze Narodów?

To go akurat niespecjalnie obchodziło, ale w pracy cenzorskiej odnalazł się doskonale. Pierwszą gazetą, którą zamknął, była socjalistyczna „The Rebel” z Teksasu, krytykująca go za korzystanie z darmowej pracy więźniów na własnej farmie. Zrobił to w pierwszym tygodniu od wejścia ustawy w życie. Przez kolejne dwa lata załatwił w ten sposób około 75 gazet i czasopism, a kilku setkom innych zatrzymywał konkretne wydania. To dotyczyło prasy w wielu językach, bo poza anglojęzyczną wydawano przecież pisma po niemiecku, włosku, holendersku, polsku, w jidysz. Powstał cały departament na poczcie, w którym te obcojęzyczne gazety czytano: raz trafili na materiał w ladino, czyli języku Żydów sefardyjskich. Chwilę im zajęło znalezienie kogoś, kto będzie potrafił to zrozumieć i ocenić – ostatecznie ją przepuszczono.

Prezydentowi to odpowiadało?

Wilson wiedział o tym, miał wielu kolegów intelektualistów i pisarzy – bo wcześniej był wykładowcą prawa, a nawet rektorem Princeton – którzy pisali do niego skargi i zażalenia. Pewna grupa nawet udała się w odwiedziny do Białego Domu, inni napisali list otwarty w sprawie cenzury. Ale on tylko przekazał go Burlesonowi z sugestią, by się zapoznał i zrobił, co uzna za stosowne. Efektu nie było żadnego, a prezydent nie naciskał. Kiedy wojna w listopadzie 1918 roku się skończyła, Wilson zasugerował dyrektorowi poczty, że kraj chyba już nie potrzebuje cenzury, ale tamten się nie przejął i dalej robił swoje. Znów, bez żadnej reakcji ze strony prezydenta. Cenzura prasy trwała aż do marca 1921 roku, czyli do końca jego kadencji.

Czemu taki liberał nie reagował?

Był tak bardzo skupiony na ratowaniu świata z pomocą Ligi Narodów, że wszystko inne było jakąś irytującą przeszkadzajką. No i pamiętajmy, że ostatnie półtora roku jego urzędowania, od jesieni 1919, to jest czas po wylewie. On przez kilka miesięcy w ogóle nie pracował, nie odbyło się żadne posiedzenie jego gabinetu, a później też nie do końca wiadomo, jak wyglądał proces decyzyjny w Białym Domu. Wiele wskazuje na to, że tak naprawdę rządził szef jego administracji, osobisty lekarz i żona – tzn. podejmowali decyzje, a potem dawali mu je do podpisu.

Czytaj także Może minąć 100 lat, zanim USA wróci do demokracji Michał Sutowski rozmawia z Jasonem Stanleyem

A wcześniej, kiedy był na chodzie?

Wcześniej to on naprawdę nie cierpiał socjalistów i całej lewicy. Obok wojny, dotkliwość cenzury wynikała również z zaniepokojenia Rewolucją Październikową w Rosji, ale też wynikiem wyborów lokalnych w USA. Do władz 14 największych miast kraju, w tym Nowego Jorku, w 1917 roku dostało się najwięcej socjalistów w historii, ponad 20 procent. Wilsona to zszokowało, a wiemy z jego korespondencji, że obawiał się podkopania przez nich wysiłku wojennego.

Chodziło tylko o wojnę i pacyfizm, czy o walkę klas również? Zakładam, że niechęć do „patriotycznej” wojny była wygodnym pretekstem do zwalczania lewicy z zupełnie innych powodów.

Oczywiście, w historii USA znajdziemy więcej przykładów fizycznej przemocy wobec związkowców niż w jakimkolwiek innym kraju. Tuż przed I wojną światową w jednym tylko strajku górniczym w Kolorado, tzw. Ludlow Massacre, ponad 70 robotników wraz z dziećmi zostało po prostu zabitych – stał za tym John D. Rockefeller jr, syn twórcy Standard Oil. Wielki biznes nigdy nie kochał socjalistów ani związków zawodowych, zwłaszcza tzw. Wobblies, czyli członków radykalnego Industrial Workers of the World.

Tych, których symbolem był zjeżony kot.

Dokładnie. A fakt, że akurat byli przeciwnikami wojny, dawał świetną wymówkę, by zdławić te ruchy siłą. Socjalistyczny przywódca i kandydat na prezydenta Eugene Debs został skazany na 10 lat więzienia za tylko jedną mowę, jaką wygłosił w parku w Ohio. Powiedział tam, że ta wojna to wielka tragedia, w której amerykańscy chłopcy nie powinni ginąć. Co ciekawe, on sam w 1916 roku nie wystartował w wyborach do Białego Domu, bo wierzył, że Wilson dotrzyma wypowiedzianej nie wprost obietnicy, że będzie trzymał USA z dala od wojny. Uznał, że to ważniejsze od pokazania się w kampanii jako socjalista.

Czyli polityka tłamszenia pacyfistów dla dużego biznesu była okazją do zdławienia związków zawodowych?

Formalne oskarżenie dotyczyło zazwyczaj poglądów antywojennych, ale władze z radością cenzurowały i zamykały do więzienia socjalistów i związkowców. A przemoc wymierzona w świat pracowniczy trwała dalej po wojnie. Rok 1919 był wyjątkowo krwawy, do tego wciąż zamykano ludzi w więzieniach. Za złamanie ustawy o szpiegostwie groziło do 20 lat pozbawienia wolności lub 10 tysięcy dolarów grzywny – robotnik pracowałby na to przez dekadę.

To były decyzje administracji państwowej?

Nie, sądów. Ponad tysiąc Amerykanów spędziło w odosobnieniu więcej niż rok, a wielu więcej krótszy czas – za to, co gdzieś napisali lub powiedzieli. Zarzut był prawie zawsze ten sam: szkodzenie wysiłkowi wojennemu. Ale to nie była tylko sprawka władz federalnych. Około połowa z tych najdłużej więzionych siedziała w więzieniach lokalnych lub stanowych, bo stany same wprowadzały prawa analogiczne do ogólnokrajowej ustawy o szpiegostwie. Ich legislatury były przecież kontrolowane przez lokalne grupy interesu, które miały własne porachunki z działaczami związkowymi w danym stanie czy nawet mieście.

A to już z wojną nie miało wiele wspólnego?

Oczywiście, choć ten pretekst był zawsze użyteczny. Nawet w kalifornijskim Berkeley, gdzie mieszkam, a więc miejscu całkiem postępowym, też wprowadzono takie prawo. A z kolei w New Hampshire stanową wersję ustawy o szpiegostwie dosłownie napisał człowiek z wilsonowskiego Departamentu Sprawiedliwości.

Czytaj także Arrighi: Dynamika globalnego kryzysu, czyli jak USA straciły wiarygodność jako strażnik wolnego świata Giovanni Arrighi

Czy reszcie społeczeństwa to się podobało? Dławienie wolności słowa, działalności związkowej – i to z takich powodów, jak chęć wysłania setek tysięcy ludzi na wojnę?

Poparcie było dość szerokie, bo przystąpienie do wojny wywołało entuzjazm na granicy histerii i to pomimo faktu, że USA nie zostały napadnięte. Takie nastroje narastały od dłuższego czasu, bo mimo neutralności dziesiątki tysięcy młodych Amerykanów pojechało do Kanady, by tam ochotniczo wstąpić do armii walczącej w Europie. Niewielką grupę szkolono też na pilotów, którzy udali się do Francji, by latać w eskadrze im. Lafayette’a – na cześć liberalnego francuskiego generała, który zanim wziął udział w rewolucji francuskiej, dowodził wojskami w amerykańskiej wojnie o niepodległość. Moja matka dobrze pamiętała nastroje na Princeton, gdzie jej ojciec, a mój dziadek, wykładał – młodzi mężczyźni z radością zaciągali się do wojska, zwłaszcza do prestiżowych sił powietrznych. Rewersem tego entuzjazmu była obsesja antyniemiecka. Mój ojciec, który pochodził z niemieckojęzycznej rodziny żydowskiej, bał się mówić w tym języku na ulicy, aby nie zostać pobitym. Dla niego to był przerażający okres.

To była histeria odgórna, inspirowana? Czy raczej spontaniczna?

Do pewnego stopnia inspirowana, bo państwo uprawiało intensywną propagandę przeciwko państwu niemieckiemu. Ale niektóre stany poszły dalej i np. zakazywały mówienia po niemiecku w miejscach publicznych czy rozmów w tym języku przez telefon. Nagle się okazało, że to jest język wroga, co było o tyle zaskakujące, że w domach posługiwało się nim kilka milionów Amerykanów, w tym część żydowskiego pochodzenia. Profesorowie uczelni pisywali w gazetach, że to jest mowa barbarzyńców, nawet tradycyjne frankfurterki przemianowano na hot-dogi. I tak to trwało aż do końca wojny, kiedy Niemca jako wroga zastąpił „czerwony” Rosjanin.

Chwilę wcześniej Rosja była sojuszniczką USA.

Tak, ale nie „czerwona”, tylko carska. To przejście było zresztą o tyle płynne, że w USA bardzo dobrze wiedziano, że to Niemcy wsadzili Lenina z towarzyszami w pociąg ze Szwajcarii do Finlandii, żeby robił tam rewolucję. Czyli żywy dowód, że Kajzer i Lenin to tak naprawdę jedna sitwa. Konserwatywni Niemcy zrobili to po to, by bolszewicy zasiali ferment w Rosji i wycofali ją z wojny. Tyle że dla Amerykanów to znaczyło, że z frontu wschodniego na zachodni można przerzucić kolejne setki tysięcy Niemców, żeby zabijali brytyjskich, francuskich, a potem amerykańskich chłopców.

A ta „czerwona panika”, którą lepiej chyba kojarzymy z latami 50., wynikała z obaw, że bolszewicy zrobią rewolucję także w Stanach Zjednoczonych?

Tak, stąd należało być czujnym. Wszędzie wisiały plakaty, najpierw przestrzegające przed szpiegami niemieckimi, a potem komunistami. Na marginesie, jeszcze w czasie wojny pewnego pisarza zgarnięto z nadmorskiej plaży za to, że miał ze sobą maszynę do pisania – ktoś uznał, że odblaski słońca na metalu to tajemne znaki przesyłane do… niemieckich łodzi podwodnych. Zdarzały się pogromy, jak w Elaine w stanie Arkansas, tak naprawdę na tle rasowym, ale uzasadniane rzekomym zagrożeniem komunistycznym. Po rewolucji w Rosji ludzie zaczęli robić karierę na tej histerii: świetnym przykładem jest A. Mitchell Palmer, wilsonowski Prokurator Generalny w latach 1919-1921. Ciągle powtarzał, że na 1 maja 1920 roku szykowane jest wielkie komunistyczne powstanie. Chciał startować na prezydenta i miał nadzieję, że faktycznie do tego dojdzie – wtedy nie dość, że będzie tym, co je przewidział, to jeszcze je zdławi jako szef Departamentu Sprawiedliwości.

Czytaj także W całej historii Stanów nie było równie odrażającej postaci Jan Smoleński

Komuniści faktycznie byli wtedy silni?

W ogóle nie. Partia Socjalistyczna została zgnieciona przez aresztowania licznych członków, zamykanie gazet itp. A kiedy w 1919 roku powstała w USA partia komunistyczna, to od razu w dwóch odsłonach. Za to świetnie nadawała się na obiekt do wzbudzania paniki.

W swojej książce wymienia pan, obok cenzury i zamykania w więzieniach, jeszcze jeden element tamtego zwrotu autorytarnego, czyli milicje obywatelskie, które wspomagały wojsko i policję w egzekwowaniu represji. One powstały spontanicznie?

Największa z nich to tzw. Amerykańska Liga Obrony. Zalążki takiego ruchu dostrzegł pewien spec od reklamy z Chicago, niedługo przed tym, jak USA przystąpiły do wojny. Udał się do Waszyngtonu i uzyskał coś w rodzaju licencji Departamentu Sprawiedliwości na jego oficjalne zorganizowanie. Chodziło o to, by zaspokoić pewną psychologiczną potrzebę mężczyzn, niemal wyłącznie białych, najczęściej po czterdziestce, a więc powyżej wieku poborowego, którzy mieli wielką ochotę walczyć za swój kraj. Mogli nosić odznaki w takim samym kształcie, co policjanci czy strażacy. Obok logo APL mieli na nich właściwy stopień – kapitana, porucznika czy zwykłego szeregowego – i napis „wydane przez Departament Sprawiedliwości USA”.

Na froncie chwały nie zdobędzie, to chociaż sobie w mundurze pochodzi?

Prawda? Ile dumy ze służby dla kraju! Do końca 1917 roku Liga miała 250 tysięcy członków, a jej głównym zadaniem były tzw. łapanki obiboków – slacker raids. Chodziło o osoby, które odmawiały poboru, ale to mogli być po prostu młodzi ludzie poruszający się bez odpowiednich papierów. To wyglądało w ten sposób, że kilka setek członków Ligi zjeżdżało do miasta, byli dogadani z wojskiem i policją i po prostu zatrzymywali młodych mężczyzn na ulicach, a w Chicago wtargnęli nawet na plażę nad jeziorem Michigan. Tam zwijali tych, którzy nie mogli się wylegitymować – a to byciem w wojsku, np. na urlopie, a to powołaniem na określony termin, ewentualnie legalnym zwolnieniem ze służby. Jak ktoś nie miał dokumentów, to groził mu tzw. areszt obywatelski, czyli trwające nawet kilka dni przetrzymanie do czasu przybycia policji lub pojawienia się rodziny z odpowiednimi dokumentami. Tak naprawdę bardzo mały odsetek tych młodzieńców trafiał od razu do wojska, niemniej ludzie z Ligi czuli się przez to panami na ulicach.

Ale jak wojna się skończyła, to chyba przestali być potrzebni?

Departament Sprawiedliwości faktycznie podziękował im grzecznie za pracę i formalnie rozwiązał, ale Ligowcy za dobrze się odnaleźli w swojej roli, więc odtąd skupili się – za pieniądze przedsiębiorców – na zwalczaniu liderów związkowych.

Wojna w takim kraju jak USA to dla biznesu dobry czas – zamówienia rządowe, a za nimi pieniądze płyną szerokim strumieniem. Musieli jeszcze do tego zwalczać związki zawodowe?

Lata wojenne to był wspaniały czas dla wielkiego biznesu w USA. Później, już w latach 30., powołano nawet komisję śledczą w Senacie pod przewodnictwem senatora Nye, która badała skalę i sposoby osiągania zysków przez gospodarkę na styku z państwem w czasie I wojny światowej. Ale też trzeba pamiętać, że w roku 1919 Stany Zjednoczone doświadczyły największej liczby strajków w historii – w pewnym momencie strajkowało łącznie aż 5 milionów Amerykanów. To wtedy członkowie dotychczasowej milicji APL przemianowali się na grupy lokalne, np. Obywatelska Liga Minneapolis czy Stowarzyszenie Ochrony Nowego Jorku, które szły na służbę wielkich korporacji.

Skąd wtedy te strajki? To nie jest, przynajmniej w pamięci potocznej, czas głębokiego kryzysu.

Cztery miliony mężczyzn wychodzą z wojska – połowa wraca z Europy, druga połowa była jeszcze w kraju. Wyszkolono ich, ale przestali być potrzebni, bo się wojna skończyła. Wszyscy oni trafili na rynek pracy, tymczasem fabryki działały w trybie wojennym, produkowały czołgi, aeroplany i pancerniki, a nie tak łatwo przestawić się z dnia na dzień na produkcję cywilną. Dodatkowe napięcie spowodował napływ Afroamerykanów z Południa do dużych miast przemysłowych, który w czasie wojny tylko przyspieszył. Czarni i biali konkurowali więc o mniejszą liczbę miejsc pracy.

Czarni też walczyli na wojnie?

Tak, choć kierowano ich do posegregowanych rasowo oddziałów. Większość pracowała fizycznie za linią frontu, część w piechocie. Ale po wojnie równie, a może bardziej desperacko potrzebowali pracy. Bo fabryki wolały zatrudniać białych, no chyba że wybierały czarnych za niższą stawkę. Czasem wprost jako łamistrajków, ponieważ to była jedyna robota, jaką mogli dostać.

A co z kobietami? W czasie I wojny światowej one po raz pierwszy poszły masowo do fabryk.

To też był istotny czynnik, który mężczyzn wracających z frontu często oburzał. W jednym z czasopism związku zawodowego kierowców autobusów i maszynistów znalazłem nawet wiersz, w którym podmiot liryczny wyraża szok i przerażenie widokiem kobiet w kabinie kierowcy czy motorniczego, co wydaje mu się wywróceniem do góry nogami naturalnego porządku rzeczy.

One zostały stamtąd na powrót wypchnięte?

W dużej mierze tak, bo poczucie, że miejsce pracy w pierwszej kolejności należy się weteranowi wojennemu, było dość rozpowszechnione. Wiele jednak zostało, a do tego liczni pracodawcy odkryli, że w niektórych typach zawodów, zwłaszcza w biurach, sekretariatach itd. kobiety zwyczajnie lepiej się sprawdzają, można na nich bardziej polegać. W ten sposób zdobyły przyczółek rynku pracy, którego wcześniej nie miały, przy czym to się zbiegało ze wciąż trwającym ruchem ludności z rolnictwa do miast.

Czytaj także „Dziwki” i „czarownice”: narodziny kapitalizmu i obniżenie wartości prac kobiet Silvia Federici

Ameryka z tego okresu – cenzury, uwięzień, represji, panoszenia się upolitycznionych milicji lokalnych – wyszła po roku 1921. W jaki sposób właściwie, skoro za tym ruchem autorytarnym stały tak potężne i zgodne siły?

W dużej mierze dlatego, że represje osiągnęły swój cel. Zdławiono Partię Socjalistyczną, a także związkowych Wobblies. Z drugiej strony nie doszło do żadnej rewolucji bolszewickiej w USA, przepowiednie Palmera w ogóle się nie sprawdziły, było jasne, że to humbug. Następcą Wilsona został William Harding, często uważany za jednego z gorszych prezydentów w historii. Miał nieślubne dziecko, co było wówczas skandalem, sporo ludzi z jego otoczenia było skorumpowanych. Ale równocześnie był dość przyzwoitym człowiekiem, który zanim poszedł do polityki, był wydawcą gazet. Nie wierzył w sens cenzury i zastopował ją od razu, gdy objął urząd. Ludzi z więzień zaczęto wypuszczać już pod koniec kadencji Wilsona, a Harding tylko przyspieszył ten proces.

Czy kiedy polityczni wyszli z więzień, zaczął się też okres prosperity? Bo chyba najbardziej znany obraz tamtej epoki to Wielki Gatsby – powieść między innymi o różnych frakcjach elit prestiżu i pieniądza, które mają ich tyle, że trochę nie wiedzą, na co to przepuścić…

To jest czas prosperity w tym sensie, że po 1921 roku, gdy już gospodarka przestawi się na tryb pokojowy, mamy z grubsza pełne zatrudnienie. Ale ponieważ związki zawodowe zaliczyły bardzo poważne ciosy, to nie tylko fortuny, ale i nierówności rosną w niespotykanym tempie – najwyższego pułapu wskaźnik Giniego dobije w roku 1929. Innymi słowy, to jest epoka niesłychanych sukcesów, ale przede wszystkim dla posiadaczy wielkich majątków oraz nowobogackich, niekoniecznie robotników pozbawionych siatki bezpieczeństwa.

Dla Europy Wschodniej ważny w tamtej epoce był jeszcze jeden rok, czyli 1924. To wtedy Amerykanie zablokowali możliwość względnie swobodnej migracji do tego kraju. Dlaczego tak się stało?

Presja na taki krok narastała od dłuższego czasu. Tak naprawdę silne nastroje antyimigranckie mogliśmy obserwować w USA od początku, a na pewno przez ostatnie półtora wieku. Schemat był zawsze podobny: ludzie, których przodkowie przybyli do USA 2-3 pokolenia wcześniej, mają pretensje do ludzi przyjeżdżających teraz, zwłaszcza jeśli są z innych rejonów świata niż przodkowie tamtych. Pierwsze gwałtowne wybuchy takiego resentymentu nastąpiły w połowie XIX wieku, w formie zamieszek antykatolickich, wymierzonych głównie w Irlandczyków. Potem była fala agitacji antyżydowskiej, po tym jak do USA zaczęli zjeżdżać Żydzi z Europy Wschodniej, uciekający z kolei przed pogromami po zamachu na cara Aleksandra II. Fala reakcji skłaniała ich do wyjazdu z Cesarstwa Rosyjskiego.

Czytaj także Sefton Delmer – człowiek, który próbował oszukać Hitlera Peter Pomerantsev

Tyle że Ameryka niekoniecznie na nich czekała? I na Polaków z Galicji?

W pismach Wilsona znajdziemy dużo uwag o koszmarnym napływie ludzi ze wschodniej i południowej Europy – chodziło też o Włochów, których nie lubiano z powodu katolicyzmu. Tak czy inaczej, presja na prawne ograniczenie migracji narastała i ostatecznie ustawy przyjęto w roku 1924. One niemal zupełnie zatrzaskiwały drzwi przed migrantami na kolejne 40 lat. Co więcej, zostały bardzo sprytnie – z punktu widzenia tych bigotów – pomyślane, bo kiedy ogłaszano projekt, mowa była o „sprawiedliwych” ograniczeniach. Sprawiedliwość oznaczała tyle, że będą kwoty imigrantów z każdego kraju proporcjonalne do tego, ilu już jest w Ameryce ludzi, którzy mają w nim przodków. Tyle że nie wykorzystano danych z najnowszego spisu ludności, z roku 1920, tylko 30 lat wcześniejszego.

Zanim ci ludzie z Cesarstwa Rosyjskiego, z Galicji, z południowych Włoch zdążyli zjechać za Ocean?

Dokładnie, to była mocno zachodnioeuropejska Ameryka, z przewagą potomków Anglików, Holendrów czy Niemców.

Czyli pracodawcy pobili związki zawodowe, a w zamian dali robotnikom zamknięcie granic, żeby nie narzekali tak bardzo na konkurencję?

Tak, choć efekt był dość paradoksalny. Bo za sprawą tych ustaw robotnicy stali się z czasem mniej różnorodni etnicznie, religijnie i językowo. Wcześniej, jak Wobblies organizowali wiec, to trzeba się było na nim dogadać w kilku bardzo odmiennych językach, tymczasem przez kilkanaście lat, do połowy lat 30., przez brak dopływu nowych przybyszów w zasadzie wszyscy mówili już po angielsku. Wiadomo, że pracodawcy lubili rozgrywać różnice pochodzenia, animozje. Czasem wręcz celowo zatrudniali pracowników mówiących obcymi dla siebie językami.

Rozumiem, że teraz łatwiej było znów założyć związek zawodowy?

Tak, choć najważniejsze były oczywiście zmiany prawa i wola polityczna. Kiedy Roosevelt doszedł do władzy na początku roku 1933, trwał Wielki Kryzys. On sam nie był wielkim fanem związkowców, choć w innych sprawach był postępowy. Za to senator Robert Wagner z Nowego Jorku, który sam był imigrantem z Niemiec, wyrastał w strasznej biedzie i to on przepychał wczesne ustawodawstwo Nowego Ładu w pierwszych miesiącach administracji demokratów. Wśród nich były niepozorne przepisy, które uruchomiły nową falę tworzenia się związków zawodowych – bo chroniły założycieli związków przed zwolnieniem i represjami. Potem, gdy po wyborach śródokresowych demokraci zyskali więcej mandatów, udało się przeforsować tzw. Ustawę o Ogólnokrajowych Stosunkach Pracy, tzw. ustawę Wagnera. A ona już zapewniała bardzo dużo instrumentów ochrony związkowców. Historycy są dość zgodni, że to jedyny okres w historii USA, kiedy jakaś bardzo duża ustawa przechodzi przez Kongres mimo tego, że biznes zjednoczył się w oporze przeciw niej. Z czasem udało im się to częściowo odkręcić – ale nie w całości i dopiero w 1947 roku.

**

Adam Hochschild – amerykański pisarz, dziennikarz i wykładowca. Aktywnie uczestniczył w ruchu na rzecz praw obywatelskich i protestach przeciw wojnie w Wietnamie. Autor licznie nagradzanych książek historycznych: Duch króla Leopolda, The Mirror at Midnight i The Unquiet Ghost. Jako dziennikarz współpracował między innymi z lewicującymi „Ramparts” i „Mother Jones”, a także z „The New Yorker”, „Harper’s Magazine”, „The Atlantic”, „The Times Literary Supplement”, „The New York Review of Books”, „The New York Times Magazine” i „The Nation”. Większość jego publikacji dotyczy tematów związanych z ochroną praw człowieka i sprawiedliwości społecznej.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie