Egipcjanie nie chcą władzy Braci, ale nie chcą też powrotu dyktatury wojskowych. Brakuje trzeciej siły politycznej, która wyłoniłaby się z ruchu demokratycznego.
Skala protestów w Egipcie zaskoczyła wszystkich – zarówno egipską elitę polityczną, jak i zewnętrznych obserwatorów. Wkroczenie wojska może być interpretowane na dwa sposoby: armia albo stanęła po stronie ludu, albo stara się ten lud spacyfikować. Ja jestem tu dość sceptyczny, wbrew entuzjastycznym komentarzom. Kiedy się wsłuchać w różne głosy, można by wysnuć nawet analogię, że po egipskiej rewolucji lutowej w 2011 roku – protesty rzeczywiście doprowadziły do obalenia Mubaraka w lutym – mamy teraz egipską rewolucję październikową odbywającą się w lipcu. Zrewoltowane masy miałyby dokończyć proces zapoczątkowany obaleniem Mubaraka.
Moim zdaniem jednak obecne wydarzenia nie wpisują się w ten scenariusz. Mamy oczywiście olbrzymią, właściwie bezprecedensową w swej skali mobilizację obywateli. Protestującym masom i wspierającej je pstrokatej koalicji organizacji i ruchów politycznych brakuje jednak jakiegokolwiek pozytywnego programu. I to jest chyba wytłumaczenie łatwości, z jaką armia egipska po raz kolejny narzuciła społeczeństwu swoją wolę.
Oczywiście tak potężny ruch nie da się łatwo uciszyć wojskowym. Ze środowisk skupionych w Narodowym Froncie Ocalenia, koalicji ugrupowań opozycyjnych, która powstała jesienią zeszłego roku, słychać protesty przeciw antydemokratycznym działaniom wojska. Niemniej słabość organizacyjna sił skupionych w NFO, która kontrastuje z siłą demonstracji ulicznych (a kontrast ten stanowi cechę charakterystyczną procesów rewolucyjnych w Egipcie), będzie sprzyjała armii.
A najnowsza historia Egiptu dowodzi, że armia nie jest rzecznikiem rozwiązań demokratycznych.
Według egipskich rewolucjonistów ostatnie wydarzenia pokazały, iż demokracja to nie tylko wybory raz na kilka lat, że poza wrzucaniem kartek do urn obywatele mają inne, bardziej bezpośrednie sposoby oddziaływania na władze, a także coś znacznie więcej – że masowe mobilizacje uliczne stanowią formę demokratycznego samostanowienia ludu. Zgadzam się z tym podejściem, ale wkroczenie armii radykalnie zmienia dynamikę i układ sił. Kieruje protesty i niezadowolenie społeczne na stare, mało obiecujące tory.
W ciągu dwóch dni nowym władzom udało się zamknąć za kratkami kluczowych działaczy Bractwa Muzułmańskiego, organizacji, której reprezentacja polityczna, Partia Sprawiedliwości i Wolności – jak by na to nie patrzeć – ma poparcie ponad 30 procent egipskiego elektoratu. Jednym z koronnych argumentów przeciw Mursiemu były oskarżenia o autorytarne zapędy, nieliczenie się z przeciwnikami politycznymi, tolerowanie aresztowań uczestników strajków i demonstracji przez służby bezpieczeństwa. Teraz jednak armia zrobiła z Bractwem Muzułmańskim to, czym Mursi nigdy nawet nie odważył się grozić swoim przeciwnikom.
Na Bractwo spadły represje. Nie po raz pierwszy zresztą – kilkakrotnie próbowano się z nimi brutalnie rozprawić w przeszłości, ale nie udało się to ani Naserowi, ani Sadatowi, ani Mubarakowi. Wątpię, by udało się to teraz tej dość dziwnej koalicji, której jedynym wspólnym mianownikiem jest sprzeciw wobec Bractwa, a której de facto, choć samozwańczo, przewodzi armia.
Koalicję tę tworzą ruchy liberalne, naserowskie, studenckie, młodzieżowe, grupy i partie związane z obalonym reżimem Mubaraka – a także ruchy lewicowe i pracownicze. Warto w tym miejscu podkreślić, że protesty robotnicze od początku odgrywały olbrzymią rolę w egipskiej rewolucji. Ruch 6 Kwietnia, główna siła stojąca za protestami w 2011 roku, odwołuje się w swej nazwie do daty wielkiego strajku i powstania robotniczego w zagłębiu egipskiego przemysłu tekstylnego – El Mahalli w roku 2008. Trzeba też pamiętać, że Bracia Muzułmanie są zwolennikami skrajnego neoliberalizmu – to ich jedyny program społeczno-ekonomiczny.
I właśnie skrajny neoliberalizm Bractwa, a właściwie jego społeczne skutki, to bodaj najważniejsze punkty zapalne napędzające masową rewoltę przeciw ich rządom.
Przyglądając się dynamice strajków w ostatnich miesiącach i nerwowym reakcjom ekipy Mursiego, można było zaobserwować, jak narasta delegitymizacja jego rządu. Niestety nic nie wskazuje na to, aby armia, liberałowie czy postmubarakowcy w jakikolwiek pozytywny sposób odpowiedzieli na postulaty robotników, kolejarzy (w kwietniu zorganizowali oni największy w historii Egiptu strajk na kolei) czy nauczycieli walczących o płacę minimalną i eliminację zatrudnienia na umowy śmieciowe, które w Egipcie są prawdziwą plagą, nie tylko w usługach, ale także w przemyśle.
Teraz szykuje się przemeblowanie sceny politycznej, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ale bez Bractwa, ciągle mającego poparcie jednej trzeciej społeczeństwa i będącego jedyną dobrze zorganizowaną siłą zdolną nie tylko do zwoływania demonstracji, ale także codziennego działania, trudno budować w Egipcie jakąkolwiek demokrację. W ostatnich latach Bractwo wyszło z podziemia, zaakceptowało reguły demokratyczne, wyrzekło się politycznej przemocy, którą wcześniej co najmniej tolerowało. I teraz zostało za to poniekąd ukarane. Jego liderzy mogą z tego wyciągnąć różne wnioski. Można się spodziewać scenariusza z przemocą w tle.
Przemoc nie jest też wykluczona w razie bardzo prawdopodobnej konfrontacji ruchu protestu z rządami armii. Tak było po obaleniu Mubaraka i jest to wielce prawdopodobne dziś. Ludzie w Egipcie nie chcą władzy Braci, ale nie chcą też powrotu dyktatury wojskowych. Problemem zasadniczym jest jednak brak zorganizowanej trzeciej siły politycznej, która wyłoniłaby się z potężnego i bardzo dynamicznego ruchu demokratycznego w tym kraju.
Zastanawiając się nad możliwymi reakcjami otoczenia międzynarodowego na wydarzenia Egipcie, trzeba podkreślić, że rządy bliskowschodnie nigdy nie były specjalnie przychylne Braciom. Nie tylko świeckie autokracje, ale także takie kraje jak Arabia Saudyjska, która dzięki morzu petrodolarów jest w stanie wspierać różne inicjatywy w regionie nie przepadały za tą organizacją. Jedynym państwem przyjaznym Mursiemu był Katar. Odejście Bractwa w Egipcie, a wcześniej w Tunezji, region powita więc raczej z ulgą. Zadowoleni będą zwłaszcza świeccy autorytarni przywódcy naciskani przez opozycję, w tym lokalne odnogi Braci w swoich krajach – np. król Jordanii czy prezydent Syrii. Izrael także z satysfakcją powita powrót do władzy generałów, którzy przecież przez lata współpracowali z nim choćby w blokowaniu Strefy Gazy. Stany Zjednoczone i Europa Zachodnia na razie raczą nas ezopowymi ogólnikami.
notował Jakub Majmurek
Przemysław Wielgosz – redaktor naczelny polskiej edycji „Le Monde Diplomatique”