Pod topór może pójść każdy. Na lęku przed utratą pracy się nie kończy, bo niepokornych może też spotkać przemoc ze strony fanatyków MAGA. Ludzie nie protestują, bo boją się odwetu.
Gdy tuż po zakończeniu konwencji konstytucyjnej w Filadelfii w 1787 roku Elizabeth Willing Powell spytała Benjamina Franklina, czy według nowego dokumentu Stany Zjednoczone miały być republiką, czy monarchią, ten podobno odpowiedział: „Republiką – jeśli zdołacie ją utrzymać”.
W pytaniu nie było nic zaskakującego. Wielu ówczesnych Amerykanów nie chciało powrotu do rządów królewskich, ale nie o tytuł i koronę tak naprawdę chodziło. Monarchia była wtedy synonimem despotycznej samowładzy, której kaprysów nic nie mogło powściągnąć.
Wspominam o tej historii na samym początku, bo dziś utrzymywanie republiki idzie Amerykanom dość marnie. A dzieje się to przy milczącej aprobacie lub i aktywnym wsparciu Partii Republikańskiej – i przy zadziwiającej, dziecięcej wręcz nieporadności demokratów. Wystarczyło kilka tygodni, by mit o sile i stabilności amerykańskich instytucji zaczął topnieć, a ze ścieżki, na którą ruch MAGA wepchnął Stany Zjednoczone, zdaje się nie być odwrotu.
Blitzkrieg przeciwko instytucjom i koncentracja władzy
Według wyliczeń „New York Magazine” do chwili powstania tego tekstu pracę w administracji federalnej straciło około 30 tys. osób. W wielu przypadkach są to osoby niedawno zatrudnione, które wciąż były na okresie próbnym.
Cięcia nie ograniczają się do pozornie zbędnych części administracji czy tych, które reakcyjna prawica uważała za pierwsze do zaorania. 10 tys. osób straciło pracę w Departamencie Stanu, który zajmuje się dyplomacją i relacjami międzynarodowymi. Ścięto też zatrudnienie w Departamencie Skarbu, Departamencie Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Departamencie ds. Weteranów.
Jak dotąd masowe zwolnienia nie dotknęły Pentagonu, ale sekretarz obrony Pete Hegseth zapowiedział obcinanie budżetu swojego departamentu o 8 proc. rocznie przez najbliższe pięć lat, czyli w sumie… niemal o połowę. Nie byłoby to pierwsze cięcie wydatków na obronę, ale największe cięcie od 1960 roku było o 15 proc. w ciągu pięciu lat. Jak łatwo się domyślić, już pierwsze plotki na ten temat spowodowały spadki kursów akcji firm Lockheed Martin, Northrop Grumman i General Dynamics.
czytaj także
W przypadku niektórych agencji rządowych czystki oznaczają w istocie paraliż ich działań. Tak jest choćby w Departamencie Zdrowia. Podlegający pod niego Narodowy Instytut Zdrowia stracił 1500 pracowników. 1300 osób, czyli 10 proc. zatrudnionych, straciło jednego dnia pracę w Centrum Kontroli Chorób, amerykańskim odpowiedniku sanepidu. Szef działu Agencji Żywności i Leków zajmującego się bezpieczeństwem żywności podał się do dymisji, twierdząc, że próby jakichkolwiek działań nie mają sensu.
Zwolnienia, choć bolesne, to nie wszystko. Nadzorowanej przez Elona Muska demolce towarzyszy bezkompromisowa koncentracja władzy. W ramach biegunki rozporządzeń Trump podpisał też takie, które są zwyczajną uzurpacją kompetencji innych instytucji – choćby to, które wstrzymało wypłatę grantów i pożyczek udzielanych przez rząd federalny.
W amerykańskim ustroju tylko Kongres może zdecydować, na co przeznaczane są pieniądze z federalnego budżetu. Jest to tzw. władza sakwy, stanowiąca jeden z najważniejszych elementów amerykańskiego trójpodziału władzy oraz systemu „checks and balances”, czyli wzajemnej kontroli instytucji państwa. Rola władzy wykonawczej ogranicza się do wypłacania środków, które Kongres wcześniej zatwierdził. Podobne wątpliwości dotyczą rozporządzenia wstrzymującego pomoc międzynarodową, choć tu prezydent może mieć więcej do powiedzenia, ponieważ to on konstytucyjnie odpowiada za politykę zagraniczną.
Te czystki i uzurpacje przechodzą, ponieważ ekipa MAGA instaluje swoich ludzi na najwyższych stanowiskach w myśl zasady „kadry są wszystkim”. Kryterium jest lojalność – wymuszona bądź prawdziwa. Bodaj najlepszym przykładem tej pierwszej jest sekretarz obrony Pete Hegseth, którego jedyną zaletą jest to, że dobrze wygląda przed kamerą. Poza tym jest mizoginem, alkoholikiem i przemocowcem z napaściami seksualnymi na koncie, które starał się ukryć – trudno o człowieka, którego łatwiej zaszantażować.
Przykładem lojalności prawdziwej jest szef FBI Kash Patel, wyznawca bredni spod znaku QAnon, przekonany o tym, że to FBI sprowokowała najazd na Kapitol 6 stycznia 2021 roku, a potem była wykorzystywana do nękania Trumpa. Mimo ich braku kompetencji, przywar i dyskwalifikujących poglądów republikańska większość w Senacie pokornie przyklepała nie tylko ich obu, ale także wszystkich innych nominatów Trumpa – od antyszczepionkowca z konfliktami interesów RFK Juniora na stanowisku sekretarza zdrowia po mówiącą Kremlem wielbicielkę Asada Tulsi Gabbard na stanowisku szefowej wywiadu. Nie było też żadnych protestów, gdy Trump ogłosił w rozporządzeniu, że to on i prokurator generalny – a nie sądy czy Kongres – decydują o tym, co tak naprawdę mówi prawo.
Strach jako narzędzie kontroli
Gdy nazwiska nominatów pojawiły się po raz pierwszy, powątpiewano, czy większość z nich uda się przegłosować. Kandydatury były tak kuriozalne, że podejrzewano, że wysuwając te nazwiska, Trump tylko sprawdza, jak daleko będzie mógł się posunąć. W podobny sposób odczytywano buńczuczne zapowiedzi rozporządzeniowej biegunki. Wiadomo było, że tym razem instytucjonalne bezpieczniki nie zadziałają tak, jak to zrobiły już na samym początku pierwszej kadencji Trumpa, ale mało który z obserwatorów spodziewał się, że republikanie w Kongresie oddadzą walkowerem swoje konstytucyjne uprawnienia i obowiązki.
Tu pojawia się inny element rozwoju wypadków, dobrze znany z krajów autorytarnych. W tekście o przyczynach uległości republikanów magazyn „Vanity Fair” napisał, że są oni, cytuję, „obsrani ze strachu” przed fizyczną przemocą ze strony najzagorzalszych zwolenników Trumpa.
Ekspresowa likwidacja Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej
czytaj także
Po raz pierwszy strach ten padł na nich 6 stycznia 2021 roku, gdy tłum odpowiedział na wezwanie obecnego prezydenta i wtargnął do siedziby Kongresu, aby przerwać zatwierdzanie wyniku wyborów, w których zwyciężył Joe Biden. Gdy kilka dni później przyszło do głosowania nad impeachmentem Trumpa (już drugim!), część osób w obawie o życie i zdrowie swoje i swoich rodzin zdecydowała się zagłosować przeciwko.
Po masowych uniewinnieniach wszystkich skazanych za udział w ataku z 6 stycznia, w tym ludzi odpowiedzialnych za fizyczne ataki na waszyngtońską policję, strach sprzed czterech lat powrócił. Tym razem jednak był dużo silniejszy – republikańscy politycy zwyczajnie bali się, że zostaną wskazani przez Trumpa palcem i trafią na czarną listę, którą podchwycą najzagorzalsi fanatycy MAGA, rozochoceni poczuciem bezkarności. To, jak bardzo uległość weszła republikanom w krew, pokazuje liczba członków Kongresu z tej partii, którzy na pytania o to, czy Rosja napadła na Ukrainę i czy Władimir Putin jest dyktatorem, odpowiedzieli twierdząco przynajmniej raz: było to raptem 17 z 261 osób!
Strach powoduje, że chcemy chronić to, co mamy. Jest skutecznym narzędziem kontroli, ponieważ paraliżuje i powoduje, że ludzie instynktownie unikają konfrontacji. Działa to nie tylko na republikanów. Część działaczy społecznych prywatnie twierdzi, że wielkie protesty to zły pomysł, ponieważ Trump może wykorzystać je jako pretekst do wprowadzenia stanu wyjątkowego. To tłumaczyłoby przynajmniej częściowo, czemu poza Berniem Sandersem, Jasmine Crocket i garstką innych nawet i po tej stronie politycznego spektrum panuje zaskakująca cisza.
Szok, przerażenie i teatr absurdu: Trump zaprowadza nowy porządek
czytaj także
Podobny efekt wywołują masowe zwolnienia: chaos – spowodowany blitzkriegiem na instytucje, jak i tym, że w zasadzie nie wiadomo, kto najskuteczniej Trumpem manipuluje – i groźby kolejnych cięć generują powszechne uczucie niepewności. Zwolnienie generała Charlesa Q. Browna ze stanowiska przewodniczącego Kolegium Połączonych Sztabów – i zastąpienie go Johnem D. Caine’em, człowiekiem, który nie spełnia ustawowych wymogów na to stanowisko, ale jest biały i inwestuje w kryptowaluty – jasno daje do zrozumienia, że pod topór może pójść każdy. Choć pracownicy federalnego sektora publicznego protestują, protesty te są bardzo niewielkie. Ludzie boją się odwetu i strach ten nie jest bezpodstawny.
Skala zwolnień jest ponadto tak wielka, że tradycyjne schronienia dla osób dotkniętych zwyczajową wymianą personelu po zmianie władzy – think tanki, firmy lobbingowe czy kancelarie prawnicze – nie są w stanie zabsorbować wszystkich. A nawet jeśli będą w stanie przechować część osób dotkniętych czystkami, to same mogą stać się celem wrogich działań administracji MAGA.
To zresztą się dzieje. Dobrym przykładem jest firma Covington, reprezentująca Jacka Smitha, specjalnego prokuratora prowadzącego śledztwa przeciw Trumpowi. Gdy Trump dowiedział się, że firma zaczęła go reprezentować, jednym podpisem odebrał jej pracownikom poświadczenie bezpieczeństwa i nakazał administracji zerwanie z nią wszelkich kontraktów. Wiele wskazuje na to, że żadnych kontraktów nie było, ale chodziło przecież o wywołanie strachu i pokazanie, jak daleko Trump jest gotów się posunąć.
Instrumentalizacja prawa i ignorowanie sądów
Takie metody zastraszania okazują się skuteczne, bo ludzie zaczynają rozumieć, że prawo nie będzie stać po stronie ofiar nadużyć władzy ani tych, którzy będą ofiar bronić. W połowie lutego Tom Homan, wyznaczony przez Trumpa na szefa akcji deportacyjnej, zasugerował, że Departament Sprawiedliwości prowadzi dochodzenie w sprawie utrudniania egzekwowania prawa przez Alexandrię Ocasio-Cortez. Posłanka miała zawinić tym, że organizowała sesje informacyjne dla imigrantów na temat przysługujących ich praw (co, żeby była pełna jasność, jest całkowicie legalne).
Z kolei prokurator federalny w Waszyngtonie Ed Martin wszczął postępowanie przeciwko Chuckowi Schumerowi, liderowi demokratów w Senacie, w związku z rzekomymi groźbami wobec pracowników DOGE. Ten sam Martin odmówił postawienia zarzutów kongresmenowi Cory’emu Millsowi z Florydy w związku z fizyczną napaścią Millsa na jego dziewczynę (nie żonę) – tak się jednak składa, że Mills jest oddanym trumpistą.
W jeszcze bardziej skandaliczny sposób postąpiono z zarzutami wobec Erika Adamsa, burmistrza Nowego Jorku podejrzewanego o korupcję: prokuratorzy federalni wycofali zarzuty po tym, jak Adams obiecał pomóc Trumpowi w realizacji planu deportowania imigrantów.
czytaj także
Instrumentalizacja prokuratury to niejedyny przykład niszczenia rządów prawa, które znamy całkiem dobrze z polskiego podwórka. Celem ataków ze strony Trumpa, Elona Muska i J.D. Vance’a stali się również sędziowie, gdy w dwóch odrębnych decyzjach sądy federalne nakazały wypłatę grantów i pożyczek oraz przywrócenie wypłacania pomocy międzynarodowej. Trump nazwał tę pierwszą decyzję haniebną, Vance zasugerował, że „sędziowie nie mogą kontrolować” działań prezydenta, a jakiś czas później Musk zatweetował coś o tyranii sądownictwa. Te wypowiedzi należy odczytywać jako przygotowywanie gruntu pod otwarte ignorowanie decyzji sądów (bo niepełne ich realizowanie już ma miejsce).
To właśnie w tym kontekście należy umieścić decyzję przewodniczącego Sądu Najwyższego Johna Robertsa o tym, że administracja Trumpa nie musi niezwłocznie wznawiać przelewów na pomoc międzynarodową. Sąd Najwyższy jest najpotężniejszą instytucją w amerykańskim ustroju, ale jego siła opiera się tylko na tym, że politycy dobrowolnie uznają decyzje sędziów. Otwarte zignorowanie decyzji Sądu Najwyższego byłoby więc nie tylko afrontem, ale z ustrojowego punktu widzenia przede wszystkim okrzykiem, że król jest nagi – i pokazanie, że prawo można ignorować bez żadnych konsekwencji.
Istnieje więc prawdopodobieństwo, że Sąd Najwyższy będzie wydawać decyzje korzystne dla Trumpa – lub unikać wydawania jakichkolwiek decyzji, co w sumie na jedno wychodzi – tylko po to, żeby utrzymać pozory rządów prawa. Wtedy jednak będziemy mieli do czynienia de facto ze zmianą ustrojową, w której uprawnienia prezydenta wykraczałyby daleko poza to, co litera i duch konstytucji amerykańskiej przewidują.
czytaj także
Fundamentem intelektualnym dla tych działań jest wyłożona w Mandacie przywództwa teoria jednolitej egzekutywy, zgodnie z którą to wódz może być tylko jeden. Opiera się ona na jednym zdaniu z artykułu drugiego amerykańskiej konstytucji, według której to prezydent sprawuje w USA władzę wykonawczą. Skoro tak, twierdzą miłośnicy tej teorii, to wszystkie instytucje administracji – które z definicji są częściami władzy wykonawczej – podlegają bezpośrednio prezydentowi i muszą wykonywać jego polecenia. Dotyczy to również powołanych przez Kongres niezależnych instytucji kontrolnych, ustawowo zabezpieczonych przed ingerencjami prezydenta.
W forsowanej przez MAGA ekstremalnej wersji tej teorii prezydent może nakazać podwładnym zignorowanie prawa czy wyroków sądów, w tym Sądu Najwyższego. To oczywiście byłoby pogwałceniem równowagi władz zapisanej w artykule pierwszym i trzecim konstytucji, ale – o to właśnie chodzi.
Warto pamiętać, że aby zmienić amerykański ustrój, nie trzeba skreślać ani dodawać w konstytucji nawet słowa. Wystarczy, by Sąd Najwyższy zmienił wykładnię, interpretując na nowo sens konstytucyjnych zapisów, a właśnie to może być celem rozporządzeniowej biegunki.
Nie będzie odwrotu?
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wszystkie te zmiany to w zasadzie jednokierunkowa droga do autorytaryzmu. Istnieje możliwość, że MAGA nie będzie chciała oddać władzy. Trump już raz tego próbował. Nie wyszło mu to tylko dlatego, że część ludzi z jego własnej partii nie chciała brać w tym udziału.
Tym razem sytuacja jest o tyle inna, że zwolennicy kłamstw o zwycięstwie Trumpa w 2020 roku okupują pozycje władzy, rządzą w instytucjach państwa i w Partii Republikańskiej. W 2021 roku wiceprezydent Mike Pence ryzykował dużo więcej niż tylko dobre relacje z Trumpem, gdy odmówił nieuznania wyniku wyborów, choć jako odpowiednik naszego marszałka Senatu mógł to zrobić. Trudno sobie wyobrazić, by koniunkturalista J.D. Vance miał postąpić podobnie. Tak naprawdę, być może nie musiałby tego nawet robić, bo może się okazać, że wybory w 2028 będą dla demokratów nie do wygrania: wyborcy mają krótką pamięć, a pro-MAGA oligarchowie kontrolują część tradycyjnych mediów i media społecznościowe. Demokraci mogą nie mieć wystarczających kanałów, by dotrzeć do wyborców.
czytaj także
Nawet jednak gdyby obecna ekipa uznała swoją przegraną w 2026 lub 2028 roku, to demokraci przejęliby instytucje kompletnie zdewastowane i ogołocone z pieniędzy. Ich odbudowa wymagałaby nie tylko dużo więcej czasu, niż zajęła ich demolka, ale też – i przede wszystkim – dużych zasobów. Tych z kolei raczej nie będzie, biorąc pod uwagę pomysły na kolejne cięcia podatków dla najbogatszych przy równoczesnym podnoszeniu deficytu.
Zresztą, tych podatków nie będzie komu ściągać, bo już teraz amerykańskiemu fiskusowi przetrącono nogi. Zdobycie środków na odbudowę państwa wymagałoby wyszarpania ich tym, którzy na odbudowie państwa najwięcej by stracili. To z kolei możliwe byłoby tylko wtedy, gdyby demokraci po dojściu do władzy zdecydowali się być tak samo bezwzględni jak republikanie obecnie.
A gdyby i tak się stało, warto pamiętać o jednej rzeczy. Współcześni amerykańscy reakcjoniści przynajmniej pod jednym względem są podobni do właścicieli niewolników z połowy XIX wieku. Południowcy uważali, że niewolnictwo i jego ochrona są fundamentem amerykańskiej konstytucji, zaś współcześni reakcjoniści są przekonani, że ich przywileje są kwintesencją amerykańskości. (Kto wątpi, czy tak jest, niech zerknie na oświadczenie Jeffa Bezosa o cenzurze w „Washington Post”).
W XIX wieku takie nastawienie doprowadziło do secesji Południa, zanim jeszcze znienawidzony przez nich Abraham Lincoln został zaprzysiężony. Skoro przywileje bogatych są kwintesencją amerykańskości, to ich obrona jest ważniejsza nawet od jedności kraju, nawet od „utrzymania republiki”. W końcu wybory wyborami, ale władza musi być po naszej stronie.