Wojsko przeciwko ludziom. W USA robi się niebezpiecznie

Naloty na społeczności imigrantów nasilały się w USA od kilku miesięcy. Los Angeles, gdzie prawie połowa mieszkańców ma latynoskie korzenie, zdecydowało, że miarka się przebrała.
Demonstracja przeciwko deportacjom w Los Angeles. Fot. Peg Hunter/Flickr.com

W Los Angeles znikają kucharze, piekarze, znajomi fryzjerzy, rodzice i dziadkowie. Gdy mieszkańcy zaprotestowali przeciwko uprowadzaniu imigrantów przez ICE, Trump posłał tam Gwardię Narodową, a teraz także wojsko.

Naloty na społeczności imigrantów nasilały się w USA od kilku miesięcy. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w Kalifornii, gdzie mieszka największa w kraju liczba Latynosów. Ponad dwa miliony z nich pracuje na czarno – na polach w środkowej części stanu, we wszechobecnych meksykańskich restauracjach, myjniach samochodowych czy salonach masażu. Wszędzie tam pojawiają się teraz przedstawiciele ICE (Immigration and Customs Enforcement) i aresztują każdego, kto nie ma wymaganych dokumentów.

Agenci ICE pojawiają się nawet w sądach, gdzie ludzie próbują uregulować swój status imigracyjny. Deportują także tych, którzy pracują w Ameryce od wielu lat, płacąc podatki, wychowując dzieci albo i wnuki. Tym dzieciom i wnukom, obywatelom USA, nie może się podobać, że dziadek, babcia, wujek czy ciotka nagle znikają z ich życia.

Miasto Los Angeles, gdzie prawie połowa mieszkańców ma latynoskie korzenie, zdecydowało, że miarka się przebrała.

Liberalny porządek stracił panowanie. Żyjemy w czasach wyjątków od reguły

W ubiegły weekend, z 7 na 8 czerwca, wybuchły tam masowe protesty. Większość z nich miała charakter pokojowy, ale nie obyło się bez graffiti na budynkach i podpalonych samochodów. Na protestach stawili się aktywiści, młodzież przebrana jak karnawał (meksykańskie maski śmierci albo paznokcie z wypisanymi literami „fuck ICE”), ale i młodociani bandyci, którzy tylko czekają na konfrontację z policją. Protestujący nieśli plakaty z napisami takimi jak „ICE melts” (lód się topi), „Nikt nie jest nielegalny” albo „Moi rodzice walczyli o moją przyszłość, teraz ja walczę o ich przyszłość”.

Victoriano L., który koniec końców nie zdecydował się podać swojego nazwiska, był jednym z protestujących, którzy zostali pobici przez policję. – Zgłosiłem moje obrażenia do filii American Civil Liberties Union (ACLU) w Południowej Kalifornii, a póki co wyjeżdżam z miasta – powiedział w środę, 12 czerwca.

„Protest przebiegał pokojowo przez kilka godzin” – pisze w mailu pragnąca zachować anonimowość nauczycielka szkoły podstawowej, która protestowała pod głównym więzieniem w centrum miasta. „Gdy pojawił się gaz i gumowe kule, atmosfera zaczęła się podgrzewać”.

Marianna Gatto, dyrektorka włosko-amerykańskiego muzeum w Los Angeles, była właśnie w podróży i wróciła do miasta w niedzielę 8 czerwca, zanim zamknięto prowadzące do niego autostrady. – W mieście panuje strach – mówi. – Mieszkam tu całe życie i nie czułam takiego lęku od czasu, gdy wybuchła pandemia. Wiele sklepów jest zamkniętych [albo zabitych deskami], ludzie odpalają fajerwerki, które trudno odróżnić od prawdziwych eksplozji, są też przypadki prawdziwego wandalizmu. Protesty są ważne, ale niektórzy aktywiści najwyraźniej nie wiedzą, jak protestować.

W reakcji na protesty administracja Trumpa wysłała do centrum miasta Gwardię Narodową, nie mając na to zgody gubernatora Kalifornii Gavina Newsoma, a potem nawet amerykańskich marines. W tej chwili piechota morska broni nie tylko budynków publicznych, ale daje też osłonę agentom ICE, którzy nie przerywają aresztowań mimo apelów gubernatora i kalifornijskich burmistrzów.

Newsom, który zapewne będzie ubiegał się o prezydenturę w 2028 roku, nie tylko oznajmił, że prezydent Trump celowo wysłał wojsko, żeby zaognić protesty, ale też pozwał administrację o łamanie prawa. (W teorii gubernator musi się zgodzić na obecność Gwardii, nie wspominając o wojsku). Po krótkiej przerwie na wprowadzoną z wtorku na środę godzinę policyjną w Los Angeles protestujący wrócili na ulice po tym, jak agenci ICE znowu dokonali aresztowań w trzech różnych punktach miasta.

Tymczasem protesty rozlały się na inne miasta – od Nowego Jorku i Chicago po Seattle, gdzie też już są dziesiątki aresztowanych. W czwartek w samym LA FBI skuło kajdankami i rzuciło na glebę amerykańskiego senatora Alexa Padillę, gdy próbował zadać pytanie na konferencji prasowej Kristi Noem, szefowej Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która zawiaduje także siłami ICE. „Położyli łapy na senatorze reprezentującym USA” – oświadczył przywódca demokratów w Senacie Chuck Schumer i zażądał wyjaśnień.

– W tym tygodniu byliśmy świadkami nalotów i ataków na protestujących – powiedział dyrektor wspomnianej wyżej ACLU. – Ale atak na najważniejszego latynoskiego przywódcę [w Kongresie] dobrze obrazuje, że rząd zachowuje się jak banda autokratów i pozwala sobie na coraz więcej.

Oprócz protestów na ulicach trwa polityczna przepychanka między republikańską administracją a demokratami w Kongresie, którzy wezwali na przesłuchanie Sekretarza Obrony Pete’a Hegsetha, kwestionując obecność marines na ulicach amerykańskich miast.

Prezydent ma prawo wysłać wojsko na ulice miast w sytuacji napaści na kraj albo zbrojnego powstania. Fakt, że protestujący w Los Angeles paradowali z meksykańskimi flagami, administracja traktuje jako oznakę inwazji obcego kraju, a czy będzie insurekcja – „poczekamy, zobaczymy”, powiedział Trump.

To niestety dopiero początek kłopotów na ulicach. W sobotę 14 czerwca przypadają urodziny Trumpa, a tak się składa, że ten dzień to również 250. rocznica uformowania armii amerykańskiej. Planowana jest więc wielka parada wojskowa; tysiące żołnierzy przemaszerują ulicami Waszyngtonu, czołgi będą się toczyć, helikoptery będą ryczeć nad głowami, a fajerwerki rozświetlą niebo. Opozycja planuje na ten dzień protest pod hasłem „No Kings”. Weźmie w nim udział 1500 miast i będzie to największy ogólnonarodowy protest od początku prezydentury Trumpa.

Popęda: ICE Barbie jedzie bez trzymanki

Nie wróży to dobrze, zwłaszcza że 79-letni Trump zapowiedział, że opozycja ma w sobotę siedzieć w domu albo będą kłopoty. Parada, co do której już nie wiadomo, czy ma uhonorować amerykańskie siły zbrojne, czy celebrować urodziny prezydenta, będzie kosztować 45 milionów dolarów.

Miasta takie jak Los Angeles czy Nowy Jork do niedawna były dumne z tego, że są azylami dla imigrantów – kto nie popełnił żadnego przestępstwa, nie był niepokojony przez miejskie władze. Teraz jednak przychodzi czas wielkiej zmiany. Będzie to cios w tę Amerykę, która od lat żyje i korzysta z pracy imigrantów przybywających tu bez wymaganych papierów, bo tych ludzi – na polach, na zmywakach i w sektorze budowlanym – nie ma kim zastąpić.

Działania rządu pokazują, że Ameryka Trumpa odwraca się od tradycji symbolizowanych przez Statuę Wolności, która przez dziesiątki lat witała przybywających na statkach imigrantów. Inskrypcja na nowojorskiej statui brzmi: „Przyprowadźcie mi waszych zmęczonych, waszych biednych, wasze stłoczone masy pragnące odetchnąć swobodnie”. To oni – imigranci – zbudowali Amerykę, od rodziny Donalda Trumpa, która przybyła tu z Niemiec, po Elona Muska, który urodził się w Afryce Południowej i sam doświadczył procesu naturalizacji.

Bendyk: Ciemne oświecenie. Kobiety zniknęły z ulic Afganistanu, podobny scenariusz w USA przestaje być fantazją

Wieczorem w czwartek 12 czerwca sędzia federalny podważył decyzję Trumpa o sprowadzeniu do Los Angeles Gwardii Narodowej i wojska. Jeszcze tego samego dnia wieczorem to orzeczenie zostało zablokowane w sądzie apelacyjnym. W chwili, gdy publikujemy ten tekst, nic, nawet sprzeciw gubernatora Kalifornii, nie jest w stanie przeciwstawić się prezydentowi, który posłał wojsko przeciwko ludziom.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Popęda
Agata Popęda
Korespondentka Krytyki Politycznej w USA
Dziennikarka i kulturoznawczyni, korespondentka Krytyki Politycznej w USA.
Zamknij