Skrajna prawica nie musi wygrywać wyborów. Nawet gdy przegrywa, zyskuje rząd dusz, a tradycyjne partie przejmują jej ksenofobię i autorytaryzm w wersji light. Europa gardziła Trumpem, gdy chciał budować mur, ale sama okazała się znacznie od Trumpa skuteczniejsza we wznoszeniu okrutnych barier na swoich granicach.
Spokojne sierpniowe dni to dobry moment, by zastanowić się nad nadchodzącymi miesiącami. Spoglądam w swój kalendarz na przyszły rok: najważniejsze zapisane w nim wydarzenie to wybory do Parlamentu Europejskiego. Niestety, nie inspirują mnie one tak jak przed pięcioma laty.
W 2019 roku kandydowałem do Parlamentu Europejskiego w Niemczech, a w Grecji startowała osoba z Niemiec. Nasz ogólnoeuropejski ruch DiEM25 chciał przez to pokazać, że europejska demokracja pozostaje fikcją, dopóki nie jest całkowicie transnarodowa. W 2024 roku takie gesty nie będą miały nawet symbolicznego znaczenia.
Moje znużenie na myśl o nadchodzących w czerwcu przyszłego roku eurowyborach nie wynika ani z utraty zainteresowania europejską polityką, ani z niedawnych politycznych porażek, których poniosłem aż nadto. Zapał odbiera mi raczej to, jak bardzo trudno sobie w ogóle wyobrazić, że za mojego życia w Unii Europejskiej wykiełkują ziarna demokracji.
czytaj także
Eurolojaliści mogą mnie za to wziąć pod ostrzał. Jak śmiem opisywać Unię jako strefę bez demokracji, skoro zarządza nią Rada złożona z wyłonionych w wyborach premierów i prezydentów, Komisja wyznaczona przez pochodzące z wyborów rządy państw członkowskich oraz Parlament bezpośrednio wybrany przez narody Europy i posiadający władzę odwołania wyznaczonej Komisji?
W głęboko nierównych społeczeństwach cechą dystynktywną prawdziwej demokracji jest istnienie instytucji zaprojektowanych tak, aby zapobiegać sprowadzeniu wszystkich międzyludzkich interakcji do relacji władzy. Aby uniknąć despotyzmu, uznaniową władzę egzekutywy powinno minimalizować suwerenne społeczeństwo, dysponujące środkami do takiej minimalizacji.
Państwa członkowskie Unii Europejskiej zapewniają swoim społeczeństwom tego typu środki. Jakkolwiek skromne są ich możliwości, obywatele i obywatelki tych państw mają prawo rozliczać polityków i polityczki wybranych do poszczególnych organów z ich decyzji (w narzuconych z góry granicach). Niestety, na poziomie unijnym jest to niemożliwe.
Gdy nasi przywódcy i przywódczynie wracają do domu po spotkaniu Rady Europejskiej, natychmiast zrzekają się odpowiedzialności za niepopularne decyzje. Winią za nie kolegów i koleżanki: „Nic lepszego wynegocjować nie mogliśmy” – twierdzą, wzruszając ramionami.
Funkcjonariusze, doradcy, lobbyści oraz Europejski Bank Centralny dobrze o tym wiedzą. Nauczyli się, że można po przedstawicielach i przedstawicielkach państw członkowskich oczekiwać chodzenia po wymaganej od nich linii. Tamci powiedzą w swoich parlamentach, że choć nie zgadzają się z decyzją Rady, przed oporem powstrzymuje ich „odpowiedzialność” i oddanie „europejskiej solidarności”.
czytaj także
Na tym polega demokratyczny deficyt UE. Kluczowe dokumenty, niepopierane przez większość członków i członkiń Rady, często z łatwością przez nią przechodzą, ponieważ nie ma ciała społecznego, które mogłoby ocenić samą Radę, rozliczyć ją, a ostatecznie nawet w całości odwołać. Gdy Rada osiągnie jakieś ledwie przyzwoite porozumienie (jak na przykład to pomiędzy premierami Hiszpanii i Holandii, Pedrem Sánchezem i Markiem Ruttem, dotyczące reformy paktu fiskalnego UE), łatwo może się ono rozwiać wskutek wyborów w państwach narodowych – nigdy przecież niedotyczących decyzji na poziomie unijnym.
Ponadto posiadana oficjalnie przez Parlament Europejski (wciąż niemający prawa do inicjowania ustaw) możliwość wylania Komisji w całości jest nie bardziej użyteczna niż sprezentowanie greckiej marynarce wojennej bomby atomowej, by mogła sprzeciwić się tureckim groźbom przejęcia jakiejś przybrzeżnej wysepki.
Tematy nie są nowe. Ale dziś jestem nimi bardziej zmęczony, ponieważ trzy nowe wydarzenia niemal podeptały ideę Unii jako skutecznie działającej siły dobra w Europie i poza nią.
Zacznę od tego, że straciliśmy wszelką nadzieję, iż uwspólnienie długu zadziała jak hamiltonowski klej, który spoiłby europejską konfederację w coś bliższego zwartej federacji demokratycznej. Tak, pandemia wreszcie sprawiła, że Niemcy zaakceptowały emisję wspólnych europejskich papierów dłużnych. Jak jednak wówczas ostrzegałem, polityczne warunki przepływu funduszy są spełnieniem marzeń eurosceptyka. Skutek? Zamiast stać się pierwszym krokiem ku niezbędnej unii fiskalnej, popandemiczny fundusz europejskiej odbudowy NextGenerationEU wykluczył hamiltonowską federację.
Po drugie, wojna w Ukrainie zabiła europejskie aspiracje strategicznej autonomii od Stanów Zjednoczonych, które – pomimo oficjalnej kurtuazji po porażce Donalda Trumpa w 2020 roku – wciąż uważają Unię za przeciwnika, którego należy trzymać pod kontrolą. Niezależnie od tego, jakie zapisy traktatu pokojowego pomiędzy Ukrainą a Rosją uważamy za niezbędne, dyskusji nie podlega fakt, że Unia Europejska nie będzie się liczyła w procesie dyplomatycznym, który doprowadzi do jego podpisania.
czytaj także
Po trzecie, nikt już nie udaje, że Unia przedstawia sobą bezkompromisowy kosmopolityzm. Europejczycy gardzili okrzykami „zbudować mur!”, gdy słyszeli je na wiecach Trumpa, ale ich własna Unia okazała się znacznie od Trumpa sprawniejsza we wznoszeniu barier. Na granicy Grecji z Turcją, w marokańskiej enklawie Hiszpanii, na wschodnich granicach Węgier i Rumunii, na libijskiej pustyni, a teraz w Tunezji, UE finansowała budowę urągających ludzkiej przyzwoitości murów, których Trump może jej tylko pozazdrościć. Nie słychać też ani słowa na temat bezprawnych działań naszych strażników przybrzeżnych, pracujących pod przykrywką Frontexu (straży granicznej UE), które bez wątpienia przyczyniły się do tysięcy zgonów na Morzu Śródziemnym.
Po eurowyborach w 2019 roku liberalna prasa odetchnęła z ulgą, że europejskiej skrajnej prawicy nie powiodło się tak dobrze, jak się obawiano. Media zapomniały, że w przeciwieństwie do międzywojennych faszystów nowa skrajna prawica nie musi wygrywać wyborów. Jej wielką siłą jest to, że zyskuje władzę, nawet gdy przegrywa, skoro tradycyjne partie, jedna po drugiej, przejmują od niej ksenofobię w wersji light, potem autorytaryzm light, a wreszcie totalitaryzm light. Innymi słowy, autokratyczni przywódcy europejscy, tacy jak węgierski premier Viktor Orbán, nie muszą kiwać palcem, by ich szowinistyczne przekonania rozpowszechniały się po całej Unii i w samej Brukseli.
Klapek, szorty, szalik na wodzie prowadziły nas do tych, którzy utonęli
czytaj także
To nie są rozmyślania eurosceptyka, któremu się zdaje, że demokracja europejska jest niemożliwa, bo niemożliwy jest europejski demos. Jest to lament euroentuzjasty, przekonanego, że europejski demos jak najbardziej jest możliwy, ale UE odeszła od niego w zgoła przeciwną stronę. Widzimy, jak równolegle postępuje uwiąd gospodarczy Europy i pogłębiają się jej demokratyczne i etyczne deficyty.
Pomimo złych przeczuć podjąłem decyzję o kandydowaniu w najbliższych eurowyborach – tym razem w Grecji, z ramienia MeRA25 – właśnie dlatego, że obawy te muszą podczas kampanii wybrzmieć. Paradoks polega na tym, że zanim zdołam przekonać kogokolwiek innego, że polityka wyborcza UE jest warta zachodu, muszę przekonać samego siebie.
**
Copyright: Project Syndicate, 2023. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.