Tam gdzie Biden próbował ratować choćby samą tylko ideę amerykańskiej hegemonii, w sytuacji, kiedy wiedział, że rzeczywistej hegemonii już nie uratuje, Trump oświadczył, że nawet sama idea jest przeżytkiem, i zastąpił ją programem amerykańskiego imperializmu.
Ekstremalny charakter tego, co od pewnego czasu rozgrywa się na naszych oczach na amerykańskiej i światowej scenie, nie powinien wywoływać w nas poczucia, że to Donald Trump jest głównym źródłem ryzyka i problemów współczesnego świata. Nie myślmy, że wystarczyłoby tylko odeprzeć jego konserwatywną rewolucję, powrócić do liberalnego konsensusu lat 90. i dwutysięcznych, a wszystko znów wróciłoby do normy.
W rzeczywistości ani Trump, ani jego bliźniacy na innych kontynentach i w innych krajach nie są przyczyną, a oznaką i akceleratorem zmian, których pierwsze jaskółki pojawiły się, gdy świat próbował otrząsnąć się z kryzysu finansowego i ekonomicznego w latach 2008 i 2009.
Miałem tendencję postrzegać kryzys liberalnego konsensusu i rozkwit narodowego konserwatyzmu w połowie lat 90. jako powrót do etatyzmu i kolektywizmu, które zawłaszczyła autorytarna i ksenofobiczna prawica po tym, jak demokratyczna i międzynarodowa lewica przegapiła okazję do ich ponownego wskrzeszenia. I to właśnie w świetle opozycji między indywidualizmem i kolektywizm, między neoliberalizmem rynkowym i społecznym etatyzmem miało jeszcze sens stosować kategorię „populizmu” dla oznaczenia zjawiska, które mogło przyjmować na siebie formę tak lewicową (uniwersalistyczną), jak i prawicową (nacjonalistyczną). Jednak jest to siatka interpretacyjna, która stała się w ostatnich latach anachroniczna. Dziś populizm to jedynie eufemizm dla skrajnej prawicy.
Miękki populizm nie jest odpowiednią metodą walki z twardym populizmem [rozmowa]
czytaj także
Coraz bardziej widoczne skrzydło libertariańskie i związana z nim retoryka deregulacji podają w wątpliwość nie tylko dawne postrzeganie skrajnej prawicy jako przeciwieństwa neoliberalizmu, ale również samą przydatność tego pojęcia. Liberalizm atakowany przez skrajną prawicę to liberalizm zasad ustalanych i nadzorowanych przez ekspertów u władzy z państwowego namaszczenia. Nie jest to liberalizm wolnego rynku, w żaden sposób przez państwo nieograniczanego. Jeżeli wyraźnie nie odróżniamy od siebie tych dwóch skrzydeł, wówczas zrytualizowana lewicowa ewokacja „złego” neoliberalizmu niewiele wyjaśnia, a raczej wprowadza zamęt.
Jeden ze sposobów, jak je rozróżnić, proponuje francuska filozofka Barbara Stiegler, która przeciwstawia dominującemu anglo-amerykańskiemu uzusowi odnoszenie się do pierwszego skrzydła liberalizmu jako „neoliberalizmu” i nazywanie drugiego „ultraliberalizmem”. Oba skrzydła funkcjonowały od ostatnich dekad poprzedniego wieku jako dwa uzupełniające się oblicza jednej globalnej ideologii.
Zdaniem Stiegler, jeśli lewica ma być przeciwstawiana obu tym skrzydłom, wówczas obecna skrajna prawica co prawda łączy się z drugim skrzydłem przeciwko pierwszemu, jednak nadal nie można jej wyjaśnić jako opozycji między rynkiem a państwem: podważa autorytet i władzę ekspertów w imię wolnej konkurencji, jednak w ich miejsce proponuje silniejszy oligopol największych graczy, którym powierza kluczowy wpływ na funkcjonowanie państwa. I właśnie tego świadkami jesteśmy obecnie w Waszyngtonie: choć Muska nikt nie wybierał, rządzi on Ameryką pospołu z Trumpem.
Suwerenna wola przeciwko regułom
Wspomniany sojusz nacjonalizmu z libertarianizmem podważa z jednej strony dychotomię państwa i wolnego handlu, z drugiej – dychotomię kolektywizmu i indywidualizmu. Wraz z dojściem Trumpa do władzy nie zwyciężyło pierwsze nad drugim. Kult wolnych i silnych jednostek nie wyklucza się, a wręcz stanowi dopełnienie kultu wolnego i silnego narodu: na poziomie indywidualnym i kolektywnym zwycięzcy cieszą się estymą, a pokonani mogą liczyć tylko na pogardę. Celebruje się egoizm i suwerenność przynależne takim mocarzom jak Musk czy mocarstwom jak Ameryka.
Amerykańska historyczka Jennifer Mittelstadt przypomniała niedawno, że na poziomie polityki zagranicznej postawę Trumpa najlepiej oddaje właśnie ów suwerenizm, a nie – izolacjonizm. Przeciwieństwem izolacjonizmu jest interwencjonizm, w tym imperializm, natomiast przeciwieństwem suwerenizmu jest multilateralizm.
Z perspektywy drugiej ze wspomnianych opozycji nie ma znaczenia, czy dany kraj zaangażuje się w to, co dzieje się za jego granicami państwowymi i regionalnymi, ale raczej to, w jaki sposób się zaangażuje: czy jako suwerenny podmiot, który rozlicza się sam przed sobą, czy też jako członek organizacji międzynarodowych i długotrwałych sojuszy opartych na wzajemnych zobowiązaniach. Trump wybrał pierwszą z tych dróg. Jak w polityce krajowej, tak w międzynarodowej suwerenność wykonawcza woli i działania ma być zapewniana wbrew zasadom strzeżonym przez władzę ekspercką i sądowniczą.
Trump to najbardziej widoczny symptom znacznie głębszych zmian w sposobie zachowania państw, zwłaszcza tych o ambicjach regionalno-hegemonicznych, które od drugiej połowy poprzedniej dekady każdą decyzję próbują mierzyć własnymi interesami, przymykając oko na sojusze i zinstytucjonalizowane zasady. W taki sposób od połowy drugiej dekady XXI wieku zachowuje się na przykład Turcja Erdoğana, kiedy przestała ograniczać zasięg swoich działań zobowiązaniami przyjętymi na siebie w ramach NATO, czy Arabia Saudyjska, która jesienią 2022 roku pozostała głucha na prośby swego wieloletniego sojusznika i obrońcy, USA, dotyczące zwiększenia strumienia ropy płynącego na światowe rynki.
Mediator, sojusznik, rywal – jaką rolę odgrywa dziś Turcja w wojnie Rosji z Ukrainą? [rozmowa]
czytaj także
Owo podejście transakcyjne, którym kierują się poszczególne podmioty wyłącznie z myślą o maksymalizacji własnych korzyści, nie oglądając się na obowiązujące porozumienia, reguły i obyczaje, stwarza sytuację powszechnej niepewności, która jest korzystna dla graczy o dużej sile wojskowej i ekonomicznej. Bez wzajemnego zaufania budowanego przez konsekwentne przestrzeganie reguł przez jak największą liczbę podmiotów ostatecznie wszyscy są zmuszeni ograniczać swoje strategiczne cele do maksymalizacji krótkotrwałych korzyści, co pozwala silniejszym rosnąć w siłę i ściągać słabszych na dno. System oparty na powszechnym przestrzeganiu zasad dawał każdemu szanse na poprawę własnej sytuacji (nawet jeśli ten postulat pozostawał w sferze ideałów i nigdy się nie urzeczywistnił), natomiast dżungla, w której każdy pilnuje czubka własnego nosa, pozwala silnym zwyciężać, nie dając tym słabym cienia szans na przetrwanie.
Podważanie rządów zasad i prawa najbardziej opłaca się tym największym, ponieważ pozwala im potwierdzać i wzmacniać posiadaną przez siebie pozycję monopolisty lub oligopolisty. Dlatego tak trudno jest zrozumieć alians oligarchów z państwami pod hasłem deregulacji jako kontynuację projektu ultraliberalnego. Tego typu sojusze nie rozwijają konkurencji rynkowej, a jedynie zwiększają przywileje oligarchów.
Konkurencję mogą zagwarantować wyłącznie reguły obowiązujące wszystkich, reguły, których wprowadzanie i egzekwowanie jest możliwe tylko z pomocą nadrzędnej władzy. Na poziomie krajowym taką władzę stanowi bezstronne państwo, na poziomie międzynarodowym – mocarstwo o statusie hegemona lub, w świecie idealnym, zbiorowa władza państw zjednoczonych w ramach ponadnarodowej organizacji. Państwo na scenie krajowej i ponadpaństwowa władza na poziomie międzynarodowym gwarantują powszechne obowiązywanie zasad, a tym samym budują zaufanie poszczególnych podmiotów, które wiedzą, że jeżeli będą przestrzegać tych zasad, nie poniosą strat z powodu tego, że inni je naruszą.
Nadrzędna władza, ograniczając najsilniejszych, daje nadzieję na poprawę pozycji również słabszym, natomiast korzyści przynosi w długim okresie także tym pierwszym. W efekcie zatem obiecuje, choć bez stuprocentowej gwarancji, każdemu poprawę sytuacji.
Między imperializmem a hegemonią
Dlatego wbrew tendencji lewicy i liberalnej prawicy, by rozróżniać polityczne wizje według tego, czy maksymalizują, czy minimalizują interwencję państwa w gospodarkę, należałoby zadać pytanie, w jaki sposób, w jakim celu i w czyim interesie państwo w ogóle w tę gospodarkę ingeruje. Idąc tym tropem, można rozróżnić dwa modele mocarstwowego zachowania, którym odpowiadają dwa typy międzynarodowego systemu.
W schematycznym skrócie można powiedzieć, że w ciągu ostatnich trzech wieków system ten oscylował między imperializmem a hegemonią: między okresem ostrej mocarstwowej walki o bezpośrednią kontrolę nad zasobami terytorialnymi lub naturalnymi a okresem supremacji jedynego mocarstwa, które dzięki kontroli nad światowymi morzami gwarantowało przestrzeganie zasad pokojowej współpracy.
Opozycji między tymi dwoma występującymi naprzemiennie epokami można przeciwstawić opozycję dwóch typów mocarstw stworzonych przez geopolitykę na przełomie XIX i XX wieku: odpowiednikiem imperialistycznego stosowania siły wojskowej do bezpośredniego zawładnięcia cudzego terytorium wraz z jego ludnością i zasobami był idealny typ mocarstwa „kontynentalnego” (i jego empiryczne prototypy w postaci Niemiec czy Rosji), zaś odpowiednikiem hegemonistycznej kontroli morskich szlaków handlowych, która pośrednio zmuszała również inne podmioty, niekontrolowane przez dominujące państwo do tego, by podporządkowały się jego regułom, był idealny typ mocarstwa „morskiego”, którego empirycznym prototypem była Wielka Brytania.
Polityka merkantylistyczna polegająca na sprawowaniu bezpośredniej kontroli nad zasobami i ochronie celnej gospodarki narodowej, typowa dla początków XVIII wieku, doprowadziła do całej serii ogólnoeuropejskich wojen, począwszy od wojny siedmioletniej (1756–1763) po wojny napoleońskie (1803–1815). Z wojen jako zwycięska wyszła Wielka Brytania, która dzięki swojej pozycji hegemona na światowych morzach zdołała zagwarantować Pax Britannica, obowiązujący przez kolejnych 50 lat.
W ciągu ostatnich dwóch dekad XIX wieku w miejsce względnej stabilności i pokoju pojawiła się intensywna konkurencja europejskich mocarstw o przejęcie nieskolonizowanych jeszcze terytoriów nieeuropejskich (Scramble for Africa), a kiedy te zostały już podzielone, mocarstwa rzuciły się sobie do gardeł w dwóch wojnach światowych, które w zasadzie można uznać za jedną wojnę trzydziestojednoletnią (1914–1945). Po długim okresie imperializmu nadszedł okres hegemonii USA, których supremacja nad kapitalistyczną połową świata wraz z upadkiem ZSRR objęła całą planetę.
Od początku XXI wieku w liberalnym hegemonizmie zaczynają coraz częściej pojawiać się także elementy merkantylistycznego imperializmu. Początkowo przejawiało się to w tym, jak marginalizowane państwa typu Wenezuela, Iran czy Rosja zaczęły wykorzystywać swoje zasoby ropy i gazu w celach politycznych. Równocześnie zaczął wzrastać popyt na ważne metale, takie jak miedź, nikiel, kobalt, a później także lit, na których eksport państwa kontrolujące ich wydobycie zaczęły nakładać ograniczenia.
Od 2009 roku w państwach zachodnich coraz większy niepokój zaczęła wywoływać praktycznie monopolistyczna kontrola wydobycia i przetwarzania rzadkich minerałów przez Chiny. Zwłaszcza że Chiny stały się w 2011 roku drugą co do wielkości gospodarką na świecie, a wraz z objęciem władzy przez Xi Jinpinga opracowały projekt jedwabnego szlaku, polegający na stworzeniu globalnej infrastruktury transportowej między innymi przez wybudowanie nowych portów od Pakistanu przez Grecję aż do Panamy. W ciągu minionej dekady mocarstwa zaczęły na wyścigi zabiegać o obecność swoich wojsk wzdłuż strategicznych morskich arterii komunikacyjnych, o czym świadczy choćby fakt, że w Dżibuti swoje bazy wojskowe mają Amerykanie, Francuzi i Chińczycy.
Potężny jak Mao, zaczytany w Stalinie i skromny. Taki naprawdę jest Xi Jinping [rozmowa]
czytaj także
Stopniową zmianę kursu na merkantylizm przyspieszył kryzys covidowy. Podczas pandemii nawet mainstream uświadomił sobie ryzyka związane z uzależnieniem firm konsumpcyjnych od globalnych łańcuchów dostaw i przetwarzania, pozostających poza kontrolą państw. Aby ograniczyć związane z tym zagrożenie, rządy zaczęły zachęcać przedsiębiorstwa do przesuwania inwestycji z powrotem do kraju lub regionu, do którego przynależą. W reakcji Międzynarodowy Fundusz Walutowy jako główny strażnik liberalnego globalizmu bije od 2023 roku na alarm, mówiąc o geofragmentacji, gdzie optymalizację, dzięki której koszty i ceny towarów spadają, zastępuje deglobalizacja, której efekt jest dokładnie odwrotny.
Od końca pierwszej dekady XXI wieku stopniowej transformacji ogólnoświatowego systemu gospodarczego towarzyszy osłabienie amerykańskiej hegemonii, czego odzwierciedleniem jest coraz większa polityczna asertywność Chin, zwrot Rosji w stronę neoimperializmu i pierwsza prezydentura Trumpa w latach 2017–2020. Urzędujący przez ostatnie cztery lata w Białym Domu Biden musiał poskromić swoje próby kolejnego wskrzeszenia dominacji USA i ograniczyć się do retoryki globalnej „walki demokracji z autokracją”. Jednak w obliczu postępującego upadku amerykańskiej władzy zmuszony był zachować cła nałożone przez Trumpa na Chiny, oddać ponownie władzę teokratycznemu Talibanowi w Afganistanie (2021), wycofać się z otwartego konfliktu z autokratyczną Rosją o Ukrainę (2022) i dostarczać przez 15 miesięcy amunicję rządowi Izraela, który z jej pomocą zabił dziesiątki tysięcy palestyńskich kobiet, osób starszych i dzieci i zniszczył podstawowe warunki zbiorowej egzystencji Palestyńczyków w Gazie (jedna z przesłanek normatywnych definiujących pojęcie ludobójstwa).
Przez krzykliwy rozziew między retoryką walki o demokrację i prawo międzynarodowe a jednoczesnymi ustępstwami wobec jawnie je naruszających państw i rządów Biden przyczynił się do osłabienia pozycji Stanów Zjednoczonych, a jego słowa straciły na wiarygodności. Z tej perspektywy trumpowska konserwatywna rewolucja, której właśnie doświadczamy, nie jest radykalnym zwrotem w dotychczasowym rozwoju, a jedynie jego konsekwencją. Najlepiej widać to na przykładzie konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Najpierw Biden przez nieprzerwany strumień dostarczanej amunicji umożliwił Izraelczykom zniszczenie większości domów mieszkalnych i infrastruktury w Gazie, po czym Trump skonstatował, że w Gazie nie da się mieszkać i zaproponował „dobrowolne” przesiedlenie Palestyńczyków.
Wbrew faktycznemu wsparciu Izraela w niszczeniu Gazy, co osłabiło jeszcze bardziej już i tak ledwo tlącą się nadzieję na rozwiązanie dwupaństwowe, Biden w swojej retoryce wciąż przywoływał tę wizję, w której realizacji Stany Zjednoczone miały pośredniczyć jako hegemonistyczne mocarstwo. Trump odrzucił rolę pośrednika i ogłosił plan wysiedlenia Palestyńczyków, po czym Gaza ma przejść na własność USA, które przerobią ją na „Bliskowschodnią Riwierę”. Tam, gdzie Biden próbował ratować choćby samą tylko ideę amerykańskiej hegemonii, w sytuacji, kiedy wiedział, że rzeczywistej hegemonii już nie uratuje, Trump oświadczył, że nawet sama idea jest przeżytkiem, i zastąpił ją przez program amerykańskiego imperializmu. Jego uwagi na temat Gazy, Kanady, Grenlandii czy Kanału Panamskiego wyraźnie podważyły moc prawa międzynarodowego w imię prawa siły USA.
Od hipokryzji do konsekwencji
Generalnie można powiedzieć, że konserwatywna rewolucja Trumpa stanowi zwieńczenie zmian, które rozgrywały się w ciągu ostatnich 15 lat, kiedy to liberalny kapitalizm pośredniej władzy gospodarczej, zapewniający kumulowanie zysków przez hegemoniczne wprowadzanie i egzekwowanie reguł, był coraz częściej wypierany i zastępowany przez kapitalizm merkantylistyczny bezpośredniej kontroli wojskowo-politycznej nad terytoriami, zasobami i węzłami transportowymi. Taka akumulacja zysków, w sposób znacznie bardziej skuteczny, niż umożliwiała to liberalna alternatywa, pozwoli bogatym wzbogacić się i wzmocnić władzę tym, którzy mają moc, podczas gdy ubodzy i bezsilni będą upadać na coraz głębsze dno. Hegemoniczny pokój zastąpi dżungla, silne prawo zastąpi prawo siły.
To oczywiście hiperbola. Realnie istniejące systemy są zawsze systemami mieszanymi. Chodzi raczej o to, która z tych zasad ma w danej epoce większe znaczenie i jak jest interpretowana przez dominujący dyskurs. Nawet w erze swojej globalno-liberalnej hegemonii Ameryka naruszała międzynarodowe prawo, np. bombardując Jugosławię w 1999 roku (a następnie wspierając niepodległe Kosowo, które powstało właśnie dzięki nielegalnej amerykańskiej interwencji) lub okupując Irak w 2003 roku. Jednak takich aktów było stosunkowo niewiele, a powszechny konsensus usprawiedliwiał je jako wyjątki od reguły, konieczne dla ochrony tychże reguł przed tymi, którzy naruszają je programowo i systematycznie. Trump identyfikuje się właśnie z tą drugą grupą: chce zdemontować ład oparty na regułach, aby na oczyszczonym w ten sposób polu wielcy mogli utwierdzić się w swojej wielkości kosztem małych w sposób znacznie bardziej jawny i brutalny, niż miało to miejsce w czasach hegemonicznego pokoju.
Jest to zwrot, który uwalnia amerykańską politykę zagraniczną od sprzeczności targających poprzednimi administracjami, kiedy to w imię prawa międzynarodowego USA biczowały Putina za okupację Ukrainy i przyklaskiwały Międzynarodowemu Trybunałowi Karnemu, że ten ściga go za popełnione zbrodnie wojenne, jednocześnie zaś rozpościerały parasol ochronny nad Netanjahu, który kontynuował zasiedlanie nielegalnie okupowanych terytoriów, i krytykowały ten sam trybunał za ściganie tego ostatniego za zbrodnie wojenne.
Za Bidena owa sprzeczność, odziedziczona przez prezydenta po poprzednikach, jeszcze bardziej uwidoczniła się i zaostrzyła. W swojej książce Hundred Years (Palestyna. Wojna stuletnia, polskie wydanie w czerwcu 2025 – przyp. red.) Rashid Khalidi przekonująco wyjaśnia, że wszystkie amerykańskie administracje, które od czasów Jimmy’ego Cartera stawiały się w roli mediatora w załagodzeniu konfliktu izraelsko-palestyńskiego, w rzeczywistości występowały jako adwokat silniejszej strony – Izraela. Clinton czy Biden musieli chociaż stwarzać pozory, że mierzą obie strony jedną miarą, tymczasem Trump już nic takiego robić nie musi: on przecież nigdy nie twierdził, że Ameryka ma dążyć do prymatu prawa i sprawiedliwości nad siłą i przymusem. Przeciwnie, Trump uważa, że Ameryka ma bronić prawa silnych do tego, by mogli w pełni wykorzystywać swoją przewagę nad słabszymi w realizacji własnych interesów.
Krótko mówiąc, Trump nie ma ambicji zaprowadzania sprawiedliwości, w której silni i słabi będą traktowani jednakowo, zgodnie z zasadami wykraczającymi poza obszar sporów o własne interesy i władzę. Trump nie uznaje konieczności żadnej tego typu obrony wartości, niezależnej od sfery faktów. Z jego perspektywy nie ma różnicy między tym, co jest, i tym, co powinno być: bo przecież o tym, co jest, decydują ci, którzy mają władzę pozwalającą im przeforsować to, co ich zdaniem być powinno. Ponieważ rzeczywistość kształtowana przez akty mocarzy stanowi jedyną miarę sprawiedliwości, słabi tracą prawo do tego, by w momencie porażki ktoś zadbał o ich interesy.
Z tej perspektywy trudno się dziwić, że tuż po pierwszej oficjalnej rozmowie telefonicznej z Putinem 12 lutego Trump wspomniał o potrzebie przywrócenia pozycji Rosji w grupie G7 i zasugerował, że być może odwiedzi Rosję, a Putin – Amerykę. Następnie jego minister obrony niezwłocznie wyjaśnił europejskim ministrom obrony, że oczekiwanie, iż Rosja wycofa się ze wschodniej Ukrainy, jest „nierealistyczne”, podobnie zresztą jak to, by w ramach układu pokojowego Ukraina otrzymała od Ameryki czy dowodzonego przez nią Sojuszu Północnoatlantyckiego gwarancje bezpieczeństwa przed kolejnym atakiem Putina.
W tygodniach poprzedzających wyłożenie przez Amerykanów kawy na ławę prezydent Zełenski, zgodnie z merkantylistyczną transformacją współczesnego kapitalizmu, próbował zachęcać do wojskowej ochrony Ukrainy, obiecując Amerykanom w zamian nieograniczony dostęp do ukraińskich bogactw mineralnych. W swoim wystąpieniu na dorocznej konferencji bezpieczeństwa w Monachium, odczytanym trzy dni po rozmowie Trumpa z Putinem, z dumą i stanowczością zapewniał, że będzie odpierać rosyjską agresję, nawet przy poparciu samej tylko Europy, i w związku z tym zaapelował o stworzenie europejskiej armii. Jednak dzień wcześniej (bez kartki) wyrażał jeszcze nadzieję, że Trump Ukrainie pomoże: „naprawdę na niego liczę […]. To silny mężczyzna, jeśli wybierze naszą stronę, jeżeli stanie pośrodku i wywrze presję na Putina, zmusi go do zakończenia wojny. Jest to w jego mocy”. Ale czemu Trump miałby to zrobić, skoro zakłada, że to mocni mają prawo dyktować warunki, na których będą współegzystować ze słabymi? Jeżeli ci słabsi, jak Zełenski, nie mogą domagać się sprawiedliwości, odwołując się do zasad moralnych czy prawa międzynarodowego, pozostaje im jedynie mieć nadzieję, że „silny mężczyzna” się nad nimi ulituje…
Akceleracjonizm: Szybciej, zanim masy ogarną, że prowadzimy je ku technofeudalnej dystopii
czytaj także
Zgodnie z prawem silniejszego i zachowania obojętności wobec przegranych administracja Trumpa zniosła sankcje nałożone przez Bidena na osadników na Zachodnim Brzegu, którzy dopuszczali się przemocy wobec okupowanych Palestyńczyków, zablokowała w Radzie Bezpieczeństwa ONZ rezolucję wzywającą Izrael do kontynuowania współpracy z agencją opiekującą się palestyńskimi uchodźcami (UNRWA) i nałożyła sankcje na Międzynarodowy Trybunał Karny i jego pracowników za to, że wydali nakaz aresztowania Netanjahu i Joawa Galanta pod zarzutem zbrodni, których mieli dopuścić się na palestyńskiej ludności cywilnej w Gazie w odpowiedzi na masakrę Hamasu z 7 października. Jednocześnie Trybunał wydał nakaz aresztowania dwóch palestyńskich dowódców odpowiedzialnych za zbrodnię na izraelskich cywilach. Jednak w świecie Trumpa nie ma miejsca dla prawa, które mierzy jedną miarą silnego i słabego, sojusznika i wroga, „dobrego” i „złego”, i osądza prowadzenie wojny (ius in bello) niezależnie od (osądzania) tego, czy była ona uzasadniona (ius ad bellum). Zatem z logiki rzeczy wypływa, że w jego świecie nie ma prawa istnieć nawet sam Międzynarodowy Trybunał Karny.
Zagadka czeskiego trumpizmu
[tekst pierwotnie ukazał się w Czechach, dlatego autor analizuje czeski trumpizm, wspomina też o Polsce – red.]
„Arystokratyczny” wzajemny szacunek między wielkimi i pogarda dla maluczkich, prezentowane przez Trumpa, pozwalają zrozumieć, dlaczego na swoją inaugurację zaprosił chińskiego prezydenta, dlaczego obiecał zrehabilitować putinowską Rosję, dlaczego dopuszcza się kolejnych zniewag i zastraszania wobec Kanady, Danii, Meksyku i Panamy. Sojusznikom, którzy korzystali z bezpieczeństwa pod amerykańskim protektoratem, Trump przypomina, że są mali, że nie są mu równi, zaś wobec nieprzyjaciół, takich jak Chiny czy Rosja, wyraża szacunek jako wobec wielkich i jemu równych.
I choć jest w miarę zrozumiałe, dlaczego powrót Trumpa do Białego Domu może dawać powody do radości Putinowi i nie musi się go obawiać nawet Xi Jinping, to jednak zagadką pozostaje wielki entuzjazm panujący z tego powodu wśród wielu czeskich polityków, czy to z obozu rządzącego (Benda, Vonda, Zahradil), czy z opozycji (Okamura, Babiš, Konečná). Przecież czeskie państwo narodowe jest jednym z tych „maluczkich”, którym Trump nie daje żadnej gwarancji szacunku i uwagi. Sympatie protrumpowskie narodowych konserwatystów w sąsiedniej Polsce można jeszcze jakoś sobie wytłumaczyć: to około czterokrotnie większe państwo, które w ostatnich latach, m.in. ze względu na wyjątkową sytuację wywołaną przez wojnę rosyjsko-ukraińską, zmienia się w mocarstwo, które może wypowiadać się w imieniu Europy Środkowej, krajów nadbałtyckich i Skandynawii. Jednak w odróżnieniu od owego aspirującego regionalnego hegemona, kształtowanego przez wspomnienia szlacheckiego państwa polsko-litewskiego we wczesnej nowożytności, raczej trudno wyobrazić sobie, by małe, plebejskie Czechy weszły do arystokratycznego klubu tych, którzy zasługują na uwagę i uznanie Trumpa.
Dlatego z perspektywy interesów i bezpieczeństwa średniej wielkości państw, takich jak Czechy, zamiast przebywać w przestrzeni zawłaszczonej przez bój mocarzy o władzę, znacznie większe korzyści przynosi przynależność do struktury ponadnarodowej opartej na regułach, przynajmniej w teorii traktujących wszystkich członków, dużych i małych, na równi. W świecie według Trumpa będziemy mogli tylko liczyć na życzliwość jakiegoś protektora. Unia Europejska jako ponadnarodowa wspólnota instytucji i reguł, pomimo wszystkich swoich braków i nierówności nadal jednak daje możliwości równego traktowania i obrony własnych interesów. Natomiast w dżungli, do której Trump i jego drużyna chcą popchnąć świat, musielibyśmy zacząć znów rozglądać się za mocarstwem, które zechce wziąć nas pod swoje skrzydła.
Doświadczenia z niemieckiego protektoratu i późniejsze z lat przeżywanych w rosyjskiej sferze wpływów nauczyły nas, jak zwodnicza jest sytuacja, w której nie pozostaje nic, tylko przyjąć „ochronę” od jednej z potęg walczących o hegemonię w Europie Środkowej. Państwo pokroju Czech realny bezpieczny azyl może znaleźć jedynie w strukturze ponadnarodowej, gdzie wspólne reguły ograniczają suwerenność wszystkich członków po to, by ci więksi nie mogli bez ograniczeń narzucać swojej woli tym mniejszym. Jak przekonywał Thomas Mann, jedynym sposobem na to, by Niemcy nie „zgermanizowały” Europy, było „zeuropeizowanie” Niemiec i pozostałych państw narodowych Europy i podporządkowanie ich regułom, które przynajmniej w teorii mierzą dużych i małych jedną miarą.
Czesi, którzy dziś dołączają do konserwatywnej rewolucji Trumpa, zdają się nie dostrzegać, że w świecie, który powstanie w jej wyniku, będą mieć właśnie jako Czesi pozycję podrzędną i zależną, a nie – narodową suwerenność, którą sobie od tej rewolucji obiecują. Po zburzeniu wielostronnych instytucji i wzajemnych zobowiązań w momencie jakiegokolwiek przyszłego zagrożenia pozostanie im tylko błagać jakieś mocarstwo o litość. I to z pustymi rękoma. Ukraińcy mają przynajmniej swoje złoża…
**
Pavel Barša jest politologiem.
Artykuł ukazał się na Denik Alarm. Z czeskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska. Skróty od redakcji.