Przyzwyczailiśmy się myśleć o uchodźcach jako o biernych odbiorcach pomocy. I choć od lat wiadomo, że w czasach kryzysu samoorganizacja przynosi lepsze efekty niż narzucanie rozwiązań z zewnątrz, wciąż pompujemy ogromne pieniądze w międzynarodowy przemysł humanitarny.
Od początku pandemii wiadomo, że nie wszystkie miejsca na świecie mają równe szanse w walce z koronawirusem. Inaczej ta walka wygląda w Nowym Jorku, a inaczej w Koks Badźar, będącym schronieniem dla prawie miliona Rohindżów, czy w owianej złą sławą Morii na greckiej wyspie Lesbos, gdzie w obozie przeznaczonym początkowo dla 2–3 tysięcy osób mieszkało ich w momencie wybuchu pandemii prawie 13 tysięcy. Zachowanie społecznego dystansu i przestrzeganie zasad higieny zgodnie z wytycznymi WHO nie jest i nigdy nie było możliwe w większości obozów dla uchodźców, często przeludnionych i utrzymanych w złym stanie.
Od początku pandemii takie miejsca były więc tykającą bombą, która miała wybuchnąć z chwilą zdiagnozowania w nich pierwszego przypadku choroby. Bali się tego zarówno sami mieszkańcy obozów, jak i pracownicy organizacji niosących pomoc na miejscu oraz lokalne społeczności z okolicznych miast i wiosek. Strach ten potęgowały dodatkowo środki podejmowane przez niektóre rządy, takie jak poddawanie obozów restrykcyjnej izolacji czy relokacja uchodźców w inne, często jeszcze mniej bezpieczne miejsca.
Tłumy uchodźców pod obozem Kara Tepe – co dalej? [Korespondencja z Lesbos]
czytaj także
Wycofanie części pracowników organizacji humanitarnych z obszarów dotkniętych kryzysem z uwagi na pandemiczne zagrożenie paradoksalnie dało jednak szansę przesiedlonym społecznościom na przynajmniej częściowe uniezależnienie się od świadczonej im pomocy i odzyskanie albo podkreślenie własnej sprawczości. Szycie maseczek, dystrybucja mydła, informowanie o bieżących zaleceniach sanitarnych czy wprowadzanie koniecznych środków ostrożności – zadania te wzięły na siebie często organizacje prowadzone przez samych uchodźców mieszkających w obozach.
Historia niejednokrotnie pokazywała, że w czasach kryzysu to samoorganizacja społeczeństw przynosi lepsze efekty niż narzucanie rozwiązań z zewnątrz. Jak po wielu latach walki z ebolą dopiero zaangażowanie w nią lokalnych liderów okazało się najskuteczniejszą metodą zredukowania skali tej choroby, tak i obecna pandemia pokazuje, że żadne organizacje nie są w stanie lepiej odpowiedzieć na zapotrzebowanie osób pozostających w obozach niż te założone przez samych ich mieszkańców.
Przykłady takich oddolnych inicjatyw, zawiązywanych często ad hoc, bez żadnych środków finansowych i pomimo braku wcześniejszego doświadczenia, mnożą się od początku wybuchu pandemii. Także organizacje, które działały już od wielu lat i w bardzo różnych obszarach, szybko odpowiedziały na bieżące wyzwania i dostosowały do nich profil swojej działalności. To właśnie pracownicy i wolontariusze tych organizacji biorą na siebie pierwszy front walki z pandemią: z ludźmi i pośród ludzi, podczas spotkań twarzą w twarz, tłumacząc, jak się chronić przed wirusem, dystrybuując środki sanitarne i opiekując się chorymi. Ich działania wypełniały bardzo istotną lukę pozostawioną przez niewydolne systemy państwowej służby zdrowia i pojawiały się natychmiast tam, gdzie były najbardziej potrzebne.
Uciekają do nas, bo są biedni. Są biedni, bo my jesteśmy bogaci
czytaj także
Założona przez osoby z doświadczeniem uchodźczym i działająca w Kampali od 2010 roku organizacja Hope of Children and Women na co dzień zajmująca się doradztwem zawodowym, nauczaniem dzieci i dorosłych, a także prowadzeniem biblioteki, kliniki i farmy, w dobie pandemii podjęła się kolejnego zadania: produkcji i dystrybucji mydła. Fundacja Wakati, założona przez kongijskiego uchodźcę w celu aktywizacji popadających w obozowy marazm młodych mężczyzn, także szybko odpowiedziała na wyzwania związane z pandemią i zaangażowała swoich podopiecznych do działań na rzecz ochrony lokalnej społeczności w Nakivale. W Malawi to założona przez uchodźców organizacja zaopatrzyła pracowników UNHCR w maseczki ochronne. Maseczki szyli zresztą uchodźcy także w wielu innych miejscach na świecie, w tym również w Polsce. Z kolei w Koks Badźar w Bangladeszu to Rohindżowie z medycznym wykształceniem stanęli w gotowości, żeby opiekować się chorymi.
Przykładów takiej samoorganizacji można znaleźć więcej i nie trzeba wcale daleko szukać. Widząc bezradność władz wobec ryzyka rozprzestrzenienia się wirusa w Morii, także mieszkańcy tego obozu wzięli sprawy w swoje ręce, zawiązując już na początku pandemii zespół Moria Corona Awareness Team. W obozie, w którym brakowało podstawowych produktów sanitarnych i stałego dostępu do bieżącej wody, a o społecznym dystansie można było tylko pomarzyć, członkowie zespołu nie tylko wzięli na siebie prowadzenie akcji uświadamiających i dystrybucję środków higieny, ale także zadbali o przestrzeganie podstawowych zaleceń WHO w miejscach, gdzie uchodźcy spotykają się z lokalną ludnością, np. pilnując zachowywania odpowiedniego dystansu w kolejkach przed sklepami.
czytaj także
Takie oddolne inicjatywy powstawały tam zresztą wcześniej, jeszcze przed wybuchem pandemii. Podczas mojego pobytu w Morii byłam świadkiem narodzin niezwykłego projektu: szkoły założonej dla uchodźców przez samych uchodźców. Zekria Farzad, Afgańczyk działający na rzecz upowszechniania edukacji, który z powodu swojego zaangażowania społeczno-politycznego w kraju musiał uciekać z rodziną do Europy, zaczął od nauczania kilkorga dzieci na samotnej ławeczce stojącej pośrodku morza namiotów w obozie. Stopniowo ławeczka przemieniła się w postawiony własnymi siłami, zbity ze znalezionych desek i plandek, namiot. Wraz z coraz większym zainteresowaniem szkołą wśród mieszkańców obozu powstawały kolejne namioty, a wśród samych uchodźców znalazło się wielu nauczycieli gotowych zaangażować się w ten projekt. Dzięki ich niesamowitej determinacji szkoła prowadziła codziennie szereg różnych lekcji dla ponad tysiąca dzieci i dorosłych, oferowała zajęcia artystyczne, finansowała swoją bieżącą działalność aukcjami prac plastycznych dzieci i prowadziła jedyną w Morii bibliotekę.
Projekt ten, o znaczącej nazwie „Wave of Hope for the Future”, przyciągnął także uchodźców, którzy z różnych względów, przede wszystkim kulturowych, nie byli zainteresowani uczestniczeniem w lekcjach organizowanych przez zachodnie organizacje pozarządowe. Dla wielu osób było to jedyne niosące nadzieję miejsce w szarej rzeczywistości najbardziej zaniedbanego obozu dla uchodźców w Europie. Pomimo braku funduszy i nieprzychylności greckich władz wobec rodzącej się inicjatywy szkoła rozwijała się błyskawicznie, w każdym tygodniu przyjmując nowych uczniów i wolontariuszy. Niestety, całkowicie spłonęła we wrześniowych pożarach. Obecnie zespół tworzący szkołę zajmuje się nie tylko jej odbudowywaniem, ale także oferowaniem wsparcia kryzysowego dla tysięcy uchodźców, którzy po pożarze zostali bez niczego, a ze strony greckich władz otrzymują jedynie minimalne wsparcie.
Samoorganizacja osób w kryzysie uchodźstwa nie jest czymś nowym. Jak pokazało badanie przeprowadzone w 2018 roku przez badaczy z uniwersytetu w Cambridge, sami uchodźcy i prowadzone przez nich działania są bardzo ważnym, a jednocześnie najczęściej zaniedbywanym ogniwem w procesie świadczenia pomocy humanitarnej w obozach. Organizacje międzynarodowe zdają się nie dostrzegać wagi ich roli i nie wspierają ich niezbędnym finansowaniem. Zamiast tego pieniądze płyną hojnie do zachodnich organizacji pomocowych. W tak zwanych krajach rozwijających się mniej niż 1 proc. pieniędzy trafia do organizacji zarządzanych lokalnie, przez miejscową społeczność, natomiast miażdżąca większość do tych zarządzanych przez obcokrajowców, najczęściej nazywających samych siebie ekspatami. Tymczasem wiele badań pokazuje, że w sytuacjach kryzysowych osoby przesiedlone chętniej zwracają się po pomoc do członków własnej społeczności niż do przedstawicieli organizacji międzynarodowych i zachodnich NGOsów. I choć od lat toczy się dyskusja na temat „ulokalnienia” pomocy humanitarnej, wciąż pompujemy ogromne pieniądze w międzynarodowy przemysł humanitarny, często z pominięciem lokalnie istniejących struktur. Skutki takich działań, nawet jeżeli powodowanych dobrymi intencjami, często bywają tragiczne, co zresztą świetnie obrazuje książka Lindy Polman Karawana kryzysu.
Uchodźcy są też często niedocenianą wartością dodaną dla kraju przyjmującego. W dobie kryzysu rządy niektórych państw zdały się ten potencjał dostrzec i wykorzystać. Pokazuje to chociażby przykład Buenos Aires, które pozwoliło wszystkim wenezuelskim migrantom posiadającym wykształcenie medyczne, bez względu na ich status prawny i z pominięciem konieczności nostryfikacji dyplomu, pracować w argentyńskiej służbie zdrowia. Praktyka ta z czasem rozciągnęła się także na inne rejony Argentyny. Podobnie postąpiła Brazylia wobec kubańskich migrantów oraz Francja wobec uchodźców z zagranicznym dyplomem medycznym i doświadczeniem w pracy w służbie zdrowia. Z kolei kanadyjski rząd już zapowiedział, że wszystkim osobom ubiegającym się w tym kraju o azyl, które pracowały na pierwszym froncie walki z pandemią, zostaną udzielone zezwolenia na pobyt stały w Kanadzie.
Kuba wysyła w świat lekarzy. Prawica nazywa ich terrorystami
czytaj także
I choć w 2016 roku Światowy Szczyt Humanitarny zaowocował podpisaniem porozumienia, w którym położono silny nacisk na uznanie osób dotkniętych kryzysem za ważnych aktorów w walce z jego skutkami, to za słowami nie poszły czyny. Nieliczne organizacje założone i prowadzone przez uchodźców, którym udało się pozyskać środki finansowe na swoje działania, osiągnęły ten cel, całkowicie omijając system pomocy humanitarnej i zdobywając fundusze za pośrednictwem międzynarodowych sieci złożonych z prywatnych darczyńców. Dla większości tych organizacji spełnienie niezwykle wyśrubowanych kryteriów celem otrzymania grantu z oenzetowskiej agencji takiej jak UNHCR jest po prostu niemożliwe. Dlatego tak istotne jest dla nich wsparcie niezależnych donatorów, co próbują ułatwić im takie platformy jak chociażby NeedsList, oraz poważna dyskusja na temat ich roli w systemie pomocy kryzysowej, do czego dążą takie kampanie społeczne jak „Refugees Lead”.
Przyzwyczailiśmy się myśleć o uchodźcach jako o odbiorcach oferowanej im pomocy humanitarnej. Tymczasem, jak pokazuje praktyka, to oni sami są w stanie najlepiej ocenić rodzaj potrzebnego im wsparcia i samodzielnie je świadczyć w obrębie swoich społeczności. Nie docenimy jednak w pełni ich roli, dopóki w naszym kręgu kulturowym będzie pokutował kompleks białego zbawcy, który przyjeżdża do biedniejszej części świata i rozwiązuje wszystkie jego problemy za pomocą stojących za nim pieniędzy. Jak błyskotliwie podsumował Teju Cole, biały zbawca to ktoś, kto „rano wspiera brutalną politykę, po południu zakłada organizację charytatywną, a wieczorem otrzymuje nagrody”.
czytaj także
Kryzys, w jakim znalazły się społeczeństwa, zwłaszcza podczas pierwszych miesięcy po wybuchu pandemii, niewątpliwie stał się impulsem do tworzenia nowych form samoorganizacji. Osoby dotknięte doświadczeniem uchodźczym znalazły się w podwójnie kryzysowej sytuacji: nie tylko z uwagi na panującą pandemię, ale także na skutek konieczności ucieczki z własnego kraju. Jak pokazały rozliczne przykłady oddolnych inicjatyw i działań prowadzonych przez organizacje uchodźcze, również i tutaj samoorganizacja okazała się najskuteczniejszą metodą walki ze skutkami pandemii. Działania te, wyraźniej niż wcześniej, zostały dostrzeżone nie tylko przez pracujące w obozach organizacje międzynarodowe, ale także władze krajowe i lokalne.
W jakim stopniu przyczyni się to do trwałej zmiany w postrzeganiu roli osób dotkniętych kryzysami w zwalczaniu ich skutków, a modna ostatnio koncepcja uznawania mocy sprawczej samych uchodźców (empowerment) z wytartego sloganu stanie się rzeczywistością, tego jeszcze nie wiemy. Obserwując jednak działalność ruchów oddolnych w czasach kryzysu, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to tam leży odpowiedź na wiele problemów, które dzisiaj toczą ogromny przemysł pomocy humanitarnej. Nie oznacza to oczywiście, że należy całkowicie zrezygnować ze wsparcia oferowanego przez organizacje międzynarodowe i zachodnie NGOsy. Pandemia koronawirusa udowodniła jednak, że dużo większy nacisk powinien być położony na wsparcie, głównie finansowe, organizacji lokalnych i oddolnych inicjatyw uchodźczych, które samorzutnie powstają w odpowiedzi na kryzys.
**
Marta Górczyńska – prawniczka zajmująca się ochroną praw człowieka. Od lat współpracuje ze środowiskiem pozarządowym, m.in. Helsińską Fundacją Praw Człowieka. Specjalizuje się w ochronie praw uchodźców, migrantów i ofiar handlu ludźmi. Monitoruje respektowanie prawa na granicach i w ośrodkach detencyjnych (jest m.in. współautorką raportów Migracja to nie zbrodnia i Droga donikąd). Angażuje się w wolontariat w różnych miejscach na świecie. Obecnie jest doktorantką na Uniwersytecie Warszawskim.