Plan na przyszłość Unii Europejskiej, niezależnie od tego, jak długo jeszcze będzie odsuwany, może być tylko jeden, a Polska nie ma innego wyjścia i musi za wszelką cenę stać się jego częścią – pisze Sławomir Sierakowski.
Gdy tylko pojawiły się ponadnarodowe kryzysy, a skumulowało się ich w Unii Europejskiej co najmniej kilka naraz (Frans Timmermans nazwał to nawet multikryzysem), od początku wiadomo było, że skuteczna odpowiedź może być tylko ponadnarodowa. Tym bardziej, że u źródła większości była niedokończona integracja europejska, czyli brak przeniesienia kluczowych decyzji gospodarczych i politycznych na poziom ponadnarodowy. Równocześnie ożywiła ona też lokalne nacjonalizmy, dążąc do dezintegracji Wspólnoty. A zatem choroba okazała się być tym samym, co remedium: Unią Europejską.
Skala niechęci do Unii osiągnęła taki stan, że francuski intelektualista Jacques Rupnik żartował, że czas zmienić na uniwersytetach nazwy studiów o integracji europejskiej na studia o dezintegracji europejskiej.
Zarysowana sprzeczność zrodziła dwa rodzaje reakcji, z jakimi w ostatnim czasie mamy do czynienia w Europie. Po kryzysie finansowym i uchodźczym Wielka Brytania wybrała opuszczenie Unii, zaś Francja szybkie dokończenie integracji. Niemcy zaś, od których zależy najwięcej (ale nadal za mało, żeby dać Unii brakujące przywództwo), znowu stanęły pomiędzy. W ostatnich wyborach zwyciężyła Angela Merkel, ale osiągnęła najsłabszy wynik w historii chadecji. Jej jeszcze bardziej proeuropejscy koalicjanci socjaldemokraci przegrali i odeszli z koalicji, zaś z trzecim wynikiem do Bundestagu dostała się antyunijna skrajna prawica. Nowa koalicja będzie szpagatem między proeuropejskimi Zielonymi i eurosceptycznymi liberałami z FDP”
czytaj także
Dziś wydaje się wprawdzie, że kryzys finansowy i uchodźczy – przynajmniej na dłuższą chwilę – Unia ma za sobą, ale od wybuchu wojny hybrydowej na Ukrainie i po zwycięstwie Trumpa pogorszyło się otoczenie międzynarodowe. Z Unii zniknął też drugi co do wielkości płatnik netto do wspólnego budżetu, czyli Wielka Brytania, za to pojawiło się wiele czynników dezintegrujących. Wszędzie wzmocnili się populiści, a u władzy więcej jest typów spod ciemnej gwiazdy, jak Viktor Orban, Milos Zeman czy Jarosław Kaczyński, do których 15 października dołączył jeszcze Sebastian Kurz, a ostatnio także Andrei Babis w Czechach.
czytaj także
czytaj także
Dwa scenariusze dla Europy
Tymczasem na stole negocjacyjnym w Unii pojawiły się dwa konkretne plany dalszej integracji. Swoje propozycje zgłosili dwaj spośród najwyższych rangą polityków w Europie: szef Komisji Europejskiej Jean Claude Juncker, instytucji tradycyjnie najbardziej sprzyjającej integracji i naturalnej sojuszniczce państw najsłabszych, oraz prezydent Francji Emanuel Macron, który po zwycięstwo szedł owinięty w europejską flagę.
czytaj także
Oba scenariusze łączy jedna zasadnicza rzecz, która jest już przesądzona: dalsza integracja europejska, o ile w ogóle nastąpi, będzie integracją wokół strefy euro. To tu dokona się zasadniczy podział Europejskiej Unii – po jednej stronie znajdzie się większość państw, które będą współdecydowały o swojej przyszłości dalej, po drugiej zaś cała reszta, której nic ze sobą nie łączy, bo składa się albo z najbogatszych państw w Unii, jak Szwecja czy Dania, którym dalsza integracja nie jest specjalnie do niczego potrzebna, albo z najbiedniejszych, jak Polska czy Bułgaria, dla których integracja jest warunkiem rozwoju gospodarczego i bezpieczeństwa.
13 września przemówił Jean Claude Juncker. Były premier malutkiego Luxemburga nie zaszedłby tak wysoko, gdyby nie wiedział, jak radzić sobie z większymi państwami, a o kierunku integracji decydować będą przede wszystkim Francja i Niemcy. Kiedyś ważni byli jeszcze Brytyjczycy, ale odeszli, a skoro to miejsce się zwolniło, to kandydatami do zastąpienia ich mogliby być nawet Polacy, ze względu na najlepsze wyniki gospodarcze, a także na to, że unijny Zachód nie może tak zupełnie decydować za unijny Wschód. Nie bez powodu Juncker w przemówieniu podkreślił, że „Europa musi oddychać dwoma płucami – wschodnim i zachodnim, w przeciwnym razie dostanie zadyszki”. Polska jednak w pogoni za wielkością uciekła w kąt i tam pręży muskuły do lustra.
czytaj także
Co zaproponował Juncker? Przede wszystkim zaapelował: „Jeżeli chcemy, aby euro jednoczyło, a nie dzieliło nasz kontynent, powinno być czymś więcej niż walutą wybranej grupy państw. Dążymy do tego, by cała Unia Europejska posługiwała się euro jako swoją walutą”. Szef Komisji wie, że nowe państwa musiałyby spełnić odpowiednie kryteria, a społeczeństwa najczęściej boją się tej zmiany, zaproponował więc ścieżki dostosowawcze, aby pomóc uniknąć negatywnych konsekwencji wprowadzenia nowej waluty dla ubiegających się państw.
Spośród pojawiających się propozycji w dyskusjach nad dokończeniem gospodarczej integracji strefy Euro (czyli uzupełnieniem wspólnej polityki monetarnej wspólną polityką fiskalną – podatkami i redystrybucją), Juncker przekonuje do wprowadzenia wspólnego ministra finansów, który miałby interweniować, gdy jakieś państwo znajdzie się w kryzysowej sytuacji gospodarczej. Nie idzie jednak tak daleko, żeby proponować wspólny budżet eurozony (dla Polski byłaby to zresztą przykra wiadomość, bo budżet eurozony zredukowałby znacząco fundusze płynące do nas). Poza tym szef Komisji proponuje uprościć i udrożnić proces decyzyjny w Unii, łącząc urząd szefa Komisji i prezydenta Rady Europejskiej („Nothing personal, Donald”), a także odebrać państwom narodowym prawo weta w sprawie podatków i wspólnej polityki zagranicznej.
Dwa tygodnie później swoje bardzo śmiałe przemówienie Emanuel Macron wygłosił na uniwersytecie Paris Sorbonne. Horyzontem miałby być rok 2024 – to wówczas Unia powinna miałaby dorobić się wspólnej polityki obronnej, zaczynając od „grup interwencyjnych” i ścisłej współpracy przemysłów zbrojeniowych, a kończąc na wspólnej armii, policji i wywiadzie (ze wspólnym budżetem na obronę już w 2020 r.). Francuski prezydent postuluje zintegrować się wokół walki z terroryzmem w Europie i wspólnej agencji ds. azylu. Chce także reformy edukacyjnej, wsparcia dla badań i rozwoju, dlatego miałaby powstać także nowa agencji ds. cyfryzacji. W ramach zintegrowanej polityki klimatycznej, Macron chce opodatkowania energii wytwarzanej z węgla. Zaskoczeniem był plan rewizji świętej dotąd dla Francji wspólnej polityki rolnej, na której korzystają też bardzo polscy rolnicy.
czytaj także
Najważniejsza jednak ma być integracja eurozony ze wspólnym budżetem (ma w części pochodzić ze wspólnego podatku od transakcji finansowych, który dziś mają tylko Francja i Wielka Brytania), ministrem finansów i harmonizacją podatków od przedsiębiorstw i płacy minimalnej (a dokładnie jej siły nabywczej).
Realizując program Macrona, Unia znalazłaby się blisko wyposażenia eurozony w kompletną politykę gospodarczą, jaką tradycyjnie posiadają państwa. Dopiero wtedy Unia stałaby się jednym organizmem gospodarczym, a ze względu na swoją wielkość mogłaby nie tylko konkurować skutecznie z USA, Japonią i Chinami, ale przede wszystkim skuteczniej zapobiegać kryzysom gospodarczym wewnątrz i na zewnątrz. Dziś bogata północ Europy korzysta ze sztucznie podbijanej konkurencyjności eksportu, dzięki posiadaniu wspólnej waluty z biedniejszymi państwami południa. Jednocześnie Niemcy, największy obok Chin eksporter na świecie, sami kiszą gotówkę pochodzącą z powstałej w ten sposób nadwyżki w bilansie handlowym. Produkują, sprzedają, ale sami nie kupują. A zatem nie wydają tego, co zarobią na eksporcie.
„Polityką osiągnąć to, co kiedyś wymagało wojny” [Skidelsky o wyborach w Niemczech]
czytaj także
Dlatego inni, w tym biedne południe, nie sprzedają i nie zarabiają. Dotąd nie sposób było zrównoważyć tej kryzysogennej (także politycznie) sytuacji transferami socjalnymi i innymi instrumentami równoważenia rozwoju gospodarczego między regionami. Sama realizacja planu Macrona jeszcze tego nie zagwarantuje, ale znacząco nas do tego przybliża. Nas?
Czy jest zbawienie poza euro?
Nas może i też by przybliżało, ale gdybyśmy weszli do strefy Euro. Inaczej nas oddali. A co by było, gdybyśmy to euro jednak przyjęli? Ekonomiści mówią o pozytywnych i negatywnych skutkach:
Społeczeństwa najbardziej boją się podwyżki cen (tzw. „efekt Cappuccino”, czyli zaokrąglenie cen w sklepach w górę w następstwie wymiany waluty). Ale tak naprawdę poważniejszego zwiększenia inflacji to nie wywoła.
Ważniejsza była lekcja płynąca z kryzysu finansowego, gdy własna waluta, a właściwie jej osłabienie przez obniżenie stóp procentowych, okazało się zbawienne. Konkurencyjność naszego eksportu wzrosła i jakoś się uratowaliśmy. Eksperci na czele z Piotrem Kuczyńskim przewidują jeszcze, że po przyjęciu euro spadnie oprocentowanie kredytów i obligacji państwowych, co będzie silną zachętą do zadłużania się obywateli i rządów (przypomina się Grecja). Obawiają się także, że niezależny od Komisji Europejski Bank Centralny może nie być już tak opiekuńczy wobec słabszych i ochrona przed kryzysem może być słabsza. Gdyby taki nadszedł, wzrosłoby bezrobocie, a ratować moglibyśmy się tylko powiększając deficyt sektora publicznego (w najgorszym okresie kryzysu finansowego Platforma powiększyła go do 8%, a po wszystkim wróciła poniżej 3%).
czytaj także
Tyle minusy, a plusy? Dziś w handlu z zagranicą nigdy do końca nie wiemy, ile za miesiąc czy rok zapłacimy za 1 euro. Po przyjęciu wspólnej waluty to zmartwienie będziemy mieli z głowy. Zaoszczędzimy też na spreadzie, czyli różnicy między kursem kupna i sprzedaży waluty. Każdy wie, jak serce ściska w kantorze, gdy oddaje się „nie wiadomo za co” część wymienianej gotówki. Wspomniane już wyżej niższe oprocentowanie kredytów (w Unii stopy zawsze były niższe niż w Polsce) będzie zachętą inwestycyjną dla firm, co na pewno poprawi nasz wzrost gospodarczy. Nasze płace będą szybciej doganiać średnią europejską, choćby poprzez łatwiejszy przepływ pracowników. Zauważmy, że gdy zniknie przewaga konkurencyjna w postaci taniej siły roboczej, marzenia o unowocześnieniu gospodarki staną się koniecznością.
Jaki jest tego ekonomiczny bilans? Raczej remisowy, ale ryzyko z pewnością istnieje.
Francusko-niemiecki pat kupuje Polsce czas
Tymczasem to, czy do reformy i głębszej integracji strefy euro w ogóle dojdzie, zależy teraz od Niemiec. Już po zwycięstwie Macrona sympatyzująca z nim Angela Merkel zapowiedziała, że Niemcy zaprezentują własne pomysły dotyczące polityki fiskalnej, czyli tego, czego w Europie strzegą niemal jak niepodległości. Polityka oszczędności i sukces ekonomiczny to przecież najważniejsza część powojennej niemieckiej tożsamości i dumy. Bez Niemiec Francuzi nic nie wskórają. Wyniki wyborów okazały się zatem spełnieniem koszmaru Macrona.
czytaj także
W nowej koalicji CDU-CSU-Zieloni i FDP w Niemczech, która rodzi się w bólach, znajdzie się hamulcowy wszelkich zmian w polityce gospodarczej Unii – Christian Lindner, być może nawet na pozycji ministra finansów. Lindner nie ukrywa, że „nie wyobraża sobie budżetu dla strefy euro, a więc przekształcenia strefy euro w państwo (…) czy transfer 60 mld euro lub więcej, które płynęłyby do Francji na konsumpcję i do Włoch, by kompensować błędy popełnione przez Berlusconiego”. „Ten problem jest dla nas czerwoną linią” – powiedział szef liberałów po wyborach. FDP może się zatem zgodzić na jakieś postulaty planu Macrona, ale nie na reformę eurozony.
Zazwyczaj dobrze przewidujący Wolfgang Munchau w „Financial Times” wnioskuje więc, ze prawdziwe negocjacje w tej sprawie odbędą się nie między Francją i Niemcami, ale między CDU i FDP. Inny ekonomista Hans Kundani ubiera to w jeszcze inną metaforę, że odbierając głosy CDU i SPD, a dając je eurosceptycznym FDP i AfD, sami Niemcy odrzucili plan reformy strefy Euro.
czytaj także
W takiej sytuacji Macronowi pozostanie albo pięknie rozbić się o niemieckie nein, albo poprzeć jakąś rozwodnioną przez Niemców wersję swojego planu (wspólny, niewiele nieznaczący minister finansów i wspólny fundusz strefy euro zamiast budżetu) i ogłosić polityczne zwycięstwo.
To symptomatyczne, że nowa książka Ivana Krasteva, która niedługo ukaże się w naszym wydawnictwie, po angielsku nazywa się After Europe, po niemiecku Europadämmerung [Zmierzch Europy], a Francuzi zatytułowali ją Le destin de l’Europe [Przeznaczenie Europy].
Interesujące jest również porównanie tego, co drukują najważniejsze dzienniki w Niemczech i we Francji. „Le Monde” publikuje w dziale opinii kolejne teksty lub wywiady z najważniejszymi europejskimi politykami, wyczekując pozytywnej odpowiedzi na plan Macrona. Nawet obecny minister spraw zagranicznych Niemiec Sigmar Gabriel wypowiedział się o nim bardzo pozytywnie, ale nic go to nie kosztuje – odchodzi zaraz z urzędu. Mateo Renzi również zaopiniował go bardzo pozytywnie. Również jako były premier. Ci zaś, którzy mają realną władzę, wciąż mają znaki zapytania w oczach, które kierują w stronę Niemiec.
Prawico, lewico, liberałowie, zrozumcie jedno: Unia Europejska jest wybawieniem
czytaj także
Tymczasem „Frankfurter Allgemeine Zeitung” połączył obroty handlowe państw Grupy Wyszehradzkiej i nieźle się przy tym zdziwił. Okazało się, że Polska, Węgry, Czechy i Słowacja są razem największym partnerem handlowym Niemiec (256 mld euro) z ogromną przewagą nad Chinami (170 mld) i Francją (167 mld). Co więcej, obrót z Polską, Czechami, Węgrami i Słowacją rośnie jak na drożdżach (o 9% większy w 2016 niż rok wcześniej), a np. z Francją, tradycyjnie największym partnerem handlowym Niemiec, urósł zaledwie o 0.6%. Jeśli dziwiliście się, dlaczego Angeli Merkel brak jest stanowczości w relacjach z Jarosławem Kaczyńskim albo z Viktorem Orbanem (Merkel nie zrobiła właściwie nic, żeby uniemożliwić zamknięcie Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego ufundowanego przez George’a Sorosa w Budapeszcie), to te liczby powiedziały wam wszystko. Słuchając Macrona na Sorbonie, Niemcy myślami odpływali do naszego regionu. I dwa razy się zastanowią, zanim pozwolą na dalszą integrację bez nas.
Polska: posmoleński, ambergoldowy wilczy dół drugiej prędkości
czytaj także
Tyle sama ekonomia, ale my jesteśmy dziś w innej niż Niemcy czy Francja sytuacji. Opisany przeze mnie francusko-niemiecki impas może się okazać dla Polski bardzo zwodniczy. Plan na przyszłość, niezależnie od tego, jak długo jeszcze odsuwany, może być tylko jeden i dzisiejszy stan Unii go w znaczącym stopniu determinuje. Dlatego dla Polski euro to nie tylko waluta, lecz coś znacznie ważniejszego – euro ma bowiem wartość najwyższą właśnie dla takich państw, jak Polska czy kraje bałtyckie (które nie przypadkiem skorzystały z pierwszej okazji, żeby do eurozony wejść). Dla Polski istnieje zatem jeszcze jeden, niewymienialny i bezcenny aspekt posiadania euro – nasze bezpieczeństwo.