Kraj, Unia Europejska

Po debacie w europarlamencie: Polska ma przyjaciół już tylko na skrajnej prawicy

Jedno jest pewne. Wtorkowa debata w Parlamencie Europejskim po raz kolejny potwierdza stojący przed Polską wybór: albo zmiana rządu, albo marginalizacja w Unii. Komentarz Jakuba Majmurka.

Mateusz Morawiecki wprosił się na wtorkową debatę Parlamentu Europejskiego, poświęconą ostatniemu wyrokowi polskiego Trybunału Konstytucyjnego i kryzysowi praworządności, jaki od lat narastał w naszych relacjach z Unią. Polski premier zapewne chciał przedstawić europosłom punkt widzenia swojego rządu, być może też przygotować grunt dla jakiegoś porozumienia Polski i Komisji Europejskiej.

Jeśli faktycznie tak było, to debatę trudno uznać za triumf Morawieckiego. Poza przedstawicielami skrajnej prawicy i europosłami PiS parlament zdecydowanie odrzucił to, co mówił szef polskiego rządu, a tak naprawdę całą polityczną filozofię jego obozu politycznego. Debata raz jeszcze przypomniała, jak bardzo izolowana w Europie jest Polska Prawa i Sprawiedliwości.

Za późno i nie na temat

Jaki będzie ton całej debaty, zasugerowało już wystąpienie Ursuli von der Leyen, które poprzedziło przemówienie Morawieckiego. Chyba nikt nie spodziewał się, że będzie aż tak mocne i tak wyraźnie rysujące spór z Polską. Przewodnicząca KE zaczęła z hukiem: „wyrok polskiego TK kwestionuje podstawy Unii Europejskiej”. W dalszej części wskazała trzy opcje, jakie mają w tej sytuacji instytucje europejskie: walkę przed TSUE, wdrożenie mechanizmu warunkowości przy przyznawaniu funduszów unijnych, wreszcie, procedurę z art. 7 traktatu o Unii Europejskiej – która skończyć się może zawieszeniem kraju w prawach członka Unii. Jest ironią losu, że tak ostro stawiająca sprawę von der Leyen nie zostałaby przewodniczą KE, gdyby nie polski rząd i jego zdecydowany sprzeciw wobec rzekomo wrogiego Polsce Fransa Timmermansa na fotelu, który ostatecznie zajęła polityczka niemiecka.

Morawiecki od początku wystąpienia przyjął taktykę ofensywną. Zamiast bronić wyroku TK i reform wymiaru sprawiedliwości, polityk PiS zaatakował Unię za tolerowanie rajów podatkowych, zajmowanie się tematami zastępczymi w sytuacji kryzysu gazowego i dramatycznej sytuacji na wschodnich granicach Europy – których „atakowana” w parlamencie Polska broni solidarnie w imieniu całej Wspólnoty.

Polski premier zapewniał też, że Polska przestrzega i chce przestrzegać prawa europejskiego, ale tylko tam, gdzie jego wyższość nad prawem krajowym została wprost zapisana w traktatach. Starał się też przekonać europarlament, że Polska nie jest przeciwna europejskiej integracji: mówił o otwartości swego rządu na dyskusję wokół strategicznej autonomii Europy czy zwiększenia konkurencyjności europejskiej gospodarki.

Morawiecki miewał w niektórych kwestiach rację (raje podatkowe!), czasem sprytnie próbował przenieść spór na korzystne dla siebie pola, ale jako całość jego przemówienie nie było politycznie udane, bo zwyczajnie nie miało szansy przekonać europarlamentarzystów do racji rządu PiS. Ogólnikowe deklaracje dobrej woli Polski co do współpracy nad dalszą integracją Unii mogłyby może brzmieć przekonująco i coś politycznie otworzyć na końcu 2017 roku, gdy Morawiecki zastępował na stanowisku premiera bardzo źle przyjmowaną w Europie Beatę Szydło. Nic jednak nie zmienią dziś, gdy po prawie czterech latach na stanowisku premiera Morawiecki nie przybliżył kryzysu wokół praworządności do rozwiązania.

Także w swoim wystąpieniu przed PE premier nie przedstawił pomysłu, jak to zrobić. W zasadzie jedyny konkret, jaki padł w jego trakcie, to zapowiedź likwidacji Izby Dyscyplinarnej – ale to PiS ogłosił już przecież dawno temu. Jak ma to często w zwyczaju, Morawiecki mówił nie na temat. Zamiast odnieść się do meritum, wdawał się w ekscentryczne rozważania historiozoficzne, pełne miłych dla jego elektoratu banałów typu: „Polska jest krajem z najdłuższą historią rozwoju państwowości i demokracji” – co jest w najlepszym wypadku półprawdą. Morawiecki zwracał się głównie do swojego elektoratu i odgrywał twardość przed kolegami z partii, przekonując, że Polska ma rację, bo przecież jego rząd dwukrotnie wygrał wybory i uzyskał samodzielną większość. Z punktu widzenia europarlamentarzystów słuchanie tego typu argumentów było stratą czasu.

Ten rząd stracił europejską opinię publiczną

Ich przemówienia nie pozostawiły zresztą wątpliwości, jaki jest stosunek europarlamentu do polskiego rządu. Przedstawiciele wszystkich najważniejszych frakcji w PE wypowiadali się bardzo krytycznie o polityce PiS, nie tylko w kwestii praworządności. Stanowcze tezy, zarzucające Polsce osłabianie Unii i grę na korzyść Putina, wygłosił nawet Manfred Weber z Europejskiej Partii Ludowej – przedstawiciel prawego skrzydła europejskiej chadecji, polityk przez lata utrzymujący doskonałe relacje z Viktorem Orbánem i dający mu polityczną osłonę dla budowy autorytarnego „państwa mafijnego” (jak Orbánowski system celnie nazwał węgierski politolog Bálint Magyar). Skoro Morawiecki i PiS nie są w stanie zawrzeć rozejmu nawet z kimś takim, to musi być z nimi naprawdę źle.

Im bardziej na lewo od chadecji, tym ostrzejsze były wystąpienia. „Nie rozumie pan Unii Europejskiej, pana rząd idzie w kierunku totalitarnej regresji” – mówiła przedstawicielka europejskich socjalistów, Hiszpanka Iratxe García Pérez. Posłowie europejskich liberałów, Zielonych i lewicy domagali się wdrożenia mechanizmu warunkowości przy przyznawaniu Polsce europejskich środków oraz do użycia w pełni siły artykułu 7. Wątpliwości europosłów budził nie tylko wyrok TK, ale też inne zjawiska, jak regres praw kobiet czy strefy wolne od LGBT.

Polskiego premiera bronili tylko europosłowie PiS, ekscentryczni deputowani niezrzeszeni oraz skrajna prawica. Jedyne dłuższe wystąpienie popierające stanowisko polskiego rządu wygłosił Nicolas Bay, francuski eurodeputowany ze Zgromadzenia Narodowego, a więc partii Marine Le Pen, wyznawca paranoicznej i rasistowskiej teorii „wielkiego zastąpienia” głoszącej, jakoby europejska lewica dążyła do wymiany ludności kontynentu z białej na niebiałą. Tacy sojusznicy raczej ośmieszali premiera i polski rząd, niż mu pomagali. Przynajmniej w oczach europejskiej opinii publicznej.

W poniedziałek, na dzień przed debatą w PE, premier Morawiecki wysłał list do przywódców państw unijnych i szefów europejskich instytucji. Zwracał w nim uwagę na „niebezpieczne zjawisko”: „stopniowe przeobrażanie się Unii w podmiot, który miałby przestać stanowić sojusz wolnych, równych i suwerennych państw – a stać się jednym, centralnie zarządzanym organizmem, kierowanym przez instytucje pozbawione demokratycznej kontroli ze strony obywateli państw Europy”.

Debata w PE pokazała jednak, że Morawiecki i polski rząd mają problem nie tyle z „instytucjami pozbawionymi demokratycznej kontroli ze strony obywateli państw Europy”, ile właśnie z tymi, które takiej kontroli podlegają. Ze wszystkich instytucji unijnych to bowiem Parlament Europejski prezentuje najtwardszą linię wobec Polski – i jako jedyny posiada bezpośrednią demokratyczną legitymację. Choć Unia Europejska nie jest federalnym państwem, choć nie ma na razie „europejskiego narodu”, to wykształciło się coś takiego jak europejska opinia publiczna, znajdująca swój wyraz w europarlamencie. Wtorkowa debata po raz kolejny potwierdziła, że polski rząd tę europejską opinię publiczną stracił już dawno temu i nic nie wskazuje, by w najbliższym czasie był w stanie odzyskać choćby jej neutralność, nie mówiąc o przychylności. „Polska zmierza do przepaści, a pan nie ma żadnego planu, jak rozwiązać kryzys, brzmi pan nie jak premier dużego, europejskiego kraju, ale lider małej partii w trakcie kampanii wyborczej” – najtrafniej wystąpienie Morawieckiego podsumowała Ska Keller z niemieckich Zielonych.

Unia nie dostosuje się do pisowskich wyobrażeń

Trudno właściwie powiedzieć, po co Morawiecki pojechał do PE. Niczego politycznie nie uzyskał, był tam grillowany, jak nigdy nie był w polskim Sejmie. Być może uda się z tej wizyty zmontować trochę obrazków do Wiadomości, utwardzający PiS-owskich „prawdzików” w przekonaniu, że ich premier twardo broni interesu narodowego w Europie, wbrew kalającym własne gniazdo politykom PO i lewicy – i to w rocznicę zabójstwa Popiełuszki, o której Morawiecki nie omieszkał przypomnieć. Jak jednak wiemy, takie materiały Wiadomości potrafią skręcić również z niczego – premier mógł spokojnie zostać w kraju.

Jedno, co w debacie w PE ułożyło się dla Morawieckiego korzystnie, to fakt, że zeszła ona na bardzo ogólne tematy, daleko odchodząc od problemu z samym wyrokiem TK. Propaganda PiS przedstawi to pewnie w ten sposób, że PE nie ma żadnych konkretnych argumentów, a Polska atakowana była „z przyczyn politycznych”, bo przecież w PE dominuje lewactwo, któremu przeszkadza konserwatywny rząd „broniący rodziny” (wartości, chrześcijaństwa itp.).

Rola PE w europejskiej układance władzy jest też niewielka i to nie na tym forum rozstrzygnie się przyszłość relacji Polski z Unią. Decydujące będzie to, co stanie się na linii rząd w Warszawie – Komisja Europejska oraz w Radzie Europejskiej. Morawiecki ma więc jeszcze przestrzeń, by wynegocjować jakieś porozumienie z Unią, zakładające obustronne ustępstwa. Czy PiS faktycznie jest gotowy do takich ustępstw i chce porozumienia z Europą? I czy Europa jest w stanie dać Morawieckiemu jeszcze jeden kredyt zaufania? Przekonamy się w najbliższych dniach.

Jedno jest za to pewne. Wtorkowa debata po raz kolejny potwierdza stojący przed Polską wybór: albo zmiana rządu, albo marginalizacja w Unii. PiS na dłuższą metę nie ustąpi Unii, a Unia nie dostosuje się do oczekiwań PiS, co będzie źródłem ciągłych konfliktów, których rozgrywać na swoją korzyść ten układ polityczny po prostu nie potrafi.

Oczekiwania PiS wobec Unii są przy tym głęboko sprzeczne i niemożliwe do spełnienia. Unia ma być głęboko solidarna tam, gdzie to dla PiS wygodne: w kwestii obronności na wschodniej flance, ogólnych relacji z Rosją, w tym wstrzymania budowy Gazociągu Północnego, a także dopłat do rolnictwa i funduszy europejskich. Ma też być „Europą ojczyzn” i związkiem suwerennych państw wszędzie tam, gdzie pasuje to partii Kaczyńskiego: w kwestii praw człowieka, praworządności itd. Unia z marzeń PiS byłaby jak mamut z głową kraba, skrzydłami czapli, ogonem krokodyla i płetwami rekina. Takie zwierzę nie ma po prostu prawa istnieć.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij